Jadwiga Stobieńska (Rebelya.pl): Granice nie są dane raz na zawsze

Otóż horyzont myślenia naszych polityków wyznacza przekonanie, że obecny układ geopolityczny jest czynnikiem, który nigdy nie ulegnie zmianie. Nasze strategie opracowywane są w oparciu o założenie, że obecne granice Polski już nigdy się nie przesuną. Że Lwów i Grodno i Wilno do Polski nigdy nie wrócą, bo wraz z nastaniem ery UE, odwieczne prawa historyczne uległy zawieszeniu. Widać to na każdym kroku. I nie chodzi o to, że oczekuję od naszych polityków płomiennych przemówień o tym, jak to lada chwila ruszymy odbijać co nasze. Tak postępują kretyni, nie zaś wytrawni dyplomaci. Chodzi o to, by swoją aktywność polityczną rozwijać rozumiejąc, że obecny kształt Polska będzie miała jeszcze lat pięć, może dziesięć, a może i 173, ale na pewno nie jest to kształt nadany jej na stałe.

Andrzej Bobkowski, pisząc w 1941 roku, w Paryżu, o polskiej polityce zagranicznej wylewa z siebie ironizującą gorycz. Zżyma się na tę Polskę, którą nazywa mieszaniną bigosu z Matką Boską i bez litości piętnuje uświęcone tradycją polskie przywary, wśród nich krótkowzroczny romantyzm, zadufanie że jakoś to będzie i tę typową dla Polaków geopolityczną naiwność. Jego zalecenia w tej kwestii są proste: Nie. Nie żadne „Kupą Mości Panowie”. Trzeba siąść spokojnie, zdjąć marynarkę, rozwiązać krawat i wpatrzyć się w szachownicę. I powtarzać sobie „Jestem Polakiem” bez piosenki o ułanie i bez mętnej metafizyki. Jesteśmy zbyt wiele warci, zbyt zdolni i lotni, narażeni na zbyt wiele zasadzek, żeby pozwalać sobie na harce po różnych „Dzikich Polach”.

A tymczasem w Polsce XXI wieku „harce po Dzikich Polach” są w dalszym ciągu jednym z ulubionych sportów narodowych. A zatem obecna debata publiczna dotycząca najbardziej palących kwestii związanych z polską polityką zagraniczną nie ma z nią nic wspólnego, prowadzona jest zaś w następujący sposób: Gros rozważań dotyczy tego, czy faszyzm na Ukrainie istnieje, czy też nie. Krew się leje, obie strony ze swadą urągają możliwościom intelektualnym przeciwnika, ciśnienie wzrasta i bardzo jest nieprawdopodobne, aby szala zwycięstwa przeważyła się na którąś ze stron. Na obrzeżach tej bitwy toczą się zaś dywagacje czy zasadne jest porównywanie faszyzmu ukraińskiego (majdan) z faszyzmem rodzimym (narodowcy) i jak się ma taki piernik do wiatraka oraz scholastyczne zupełnie dociekania, czy ci, którzy nie stoją na Majdanie oraz koso spoglądają w jego stronę stoją wobec tego tam, gdzie niegdyś stało ZOMO, czy tam, gdzie obecnie stoi Putin.

I tak, ukraińskie impresje Dawida Wildsteina egzorcyzmuje się za pomocą „banalności zła” Hanny Arendt, dr Żurawski vel Grajewski dezawuuje tezy księdza Isakowicza-Zalesskiego i odwrotnie, Krzysztof Wołodźko zaśmiewa się w kułak, że największym problemem nacjonalistów polskich jest wzrost nacjonalizmu, ale owszem ukraińskiego, zaś Agnieszka Romaszewska pomstuje, że wszelkie informacje dotyczące rzekomego ukraińskiego antypolonizmu to plotki rozsiewane przez Rosjan i w ten sposób autobus pełen banderowców staje się współczesnym ekwiwalentem czarnej wołgi. Nad tym wszystkim zaś unosi się często wywoływany duch ober-redaktora Giedroycia.

W tym gąszczu polscy politycy wyglądają już to niczym dzieci błąkające się we mgle, już to niczym dzieci na pierwszej wycieczce do lunaparku. Słowem, zupełnie kuriozalnie. Zamiast nadawać ton i kierunek tak debacie, jak i polskim poczynaniom dyplomatycznym, odbijają się od rozmaitych opcji, rozwiązań i propozycji działań (lub ich braku) niczym kule bilardowe, nie ogarniając całości sytuacji. Mateusz Matyszkowicz przywołał ostatnio słowa Stanisława Cata-Mackiewicza, który narzekał, że polską politykę zagraniczną uprawia się głównie na ulicach. Ma to według niego świadczyć o bylejakości owej polityki. Mnie jednak to, że polityka – podobnie jak demokracja – w tym schyłkowym okresie epoki robiona jest na ulicach za bardzo nie przeszkadza. Politykę można robić i w wychodku, by byle była dobra. Kardynalnym błędem polskiej polityki nie jest miejsce jej uprawiania, tylko fakt, że robiona jest ad hoc. Coś się dzieje za wschodnią granicą i nagle wszyscy sobie przypominają, że coś takiego, jak Ukraina istnieje, że ma to jakiś, nie do końca jasny związek z Polską a może nawet z polską racją stanu. Ale co tu robić? Polityk w trybie pilnym przywołuje sekretarza, sekretarz asystenta, asystent stażystę a stażysta w wyszukiwarce znajduje odpowiednią stronę wikipedii i dzięki tak solidnej wiedzy już może nakreślić strategię postępowania.

Prowadzi to oczywiście do bazowania na koszmarnych wprost uproszczeniach i skutkuje polityką najgorszego rodzaju, a to jest polityką dwuwymiarową, opierającą się na zasadzie albo-albo. Nie chcę tu powtarzać nużących dychotomii, wspominałam o nich powyżej. Ważne jest to, że w takiej polityce nie ma miejsca nie tylko na działanie długofalowe (co jest bezpośrednim skutkiem polityki ad hoc), ale także na całościowe podejście do danej kwestii. Nie ma miejsca na niuanse, na działania quasi oraz a polityczne, a na których strategie polityczne się buduje i opiera. Na przykład? Na przykład na kulturę i sztukę, na szkoły polskie, na prowadzenie roztropnej polityki historycznej, na stypendia dla uzdolnionych, etc. O tych i wielu innych jeszcze rzeczach polska klasa polityczna w ogóle nie myśli, nie mieszczą się one bowiem w ich spektrum postrzegania rzeczywistości politycznej, które zawężone jest niestety do Majdanu z przyległościami. Co gorsza, złapani w potrzask fałszywych alternatyw politycy mają tendencje do wybierania nie tego, co najodpowiedniejsze dla Polski, ale to, co się opinii publicznej w danym czasie najbardziej podoba.

Swoją drogą jak tu w ogóle zdecydować o tym, co najodpowiedniejsze dla Polski. Nie dość, że w zwyczajnych warunkach pluralizmu opinii jest to dosyć trudne, to jeszcze w Polsce cierpimy na taką chroniczną przypadłość, że nie potrafimy formułować strategii politycznych, w której głównym punktem odniesienia i których ośrodkiem byłaby Warszawa. Obok politycznego bigosu, specjalnością polskiej kuchni jest eintopf: polityka jednostronna, co gorsza mająca swoje punkty wyjścia nie w Warszawie ale za granicą. W zależności od opcji politycznej będzie to zatem: polityka „na Moskwę”, którą prowadzi się w oparciu o argumenty tworzone w oparciu o algorytm zachęcania, bądź zniechęcania do rozmaitych działań, bo to wzmocni/osłabi/rozjuszy/sprowokuje/nieodpowiednie skreślić/dodać dowolny czasownik Rosję. Alternatywą jest polityka „na Majdan”, uzasadniona tym, że Majdan to naród i z tym narodem trzeba być właśnie teraz, kiedy historia się rodzi na naszych oczach, bo jakże to tak być przeciw narodowi, jakby faktycznie polska racja stanu zależała od tego co sobie na jej temat pomyślą Ukraińcy. Wreszcie zaś opcja co bardziej zachowawcza preferuje politykę „na Brukselę vel Berlin”, no bo przecież co na tę hucpę powie matka Europa; w domyśle zaś rozumieć należy, że póki czegoś nie powie i nie wskaże co czynić należy, czynić należy jak najmniej, bo może wyjdziemy na głupków i znów się z nas na salonach śmiać będą. A tymczasem złotą zasadą polskiej polityki powinno być: jedno czynić, drugiego nie zaniedbywać, o trzecim zaś pamiętać. Politykę prowadzić należy wielotorowo, wielopłaszczyznowo i wielowymiarowo, jednocześnie przygotowując się na wypadek rozmaitych scenariuszy.

Wszystkie powyższe jednak zarzuty pod adresem polskiej polityki zagranicznej bledną w porównaniu do ostatniego „ale”, jakie można wytoczyć pod jej adresem. Otóż horyzont myślenia naszych polityków wyznacza przekonanie, że obecny układ geopolityczny jest czynnikiem, który nigdy nie ulegnie zmianie. Nasze strategie opracowywane są w oparciu o założenie, że obecne granice Polski już nigdy się nie przesuną. Że Lwów i Grodno i Wilno do Polski nigdy nie wrócą, bo wraz z nastaniem ery UE, odwieczne prawa historyczne uległy zawieszeniu. Widać to na każdym kroku. I nie chodzi o to, że oczekuję od naszych polityków płomiennych przemówień o tym, jak to lada chwila ruszymy odbijać co nasze. Tak postępują kretyni, nie zaś wytrawni dyplomaci. Chodzi o to, by swoją aktywność polityczną rozwijać rozumiejąc, że obecny kształt Polska będzie miała jeszcze lat pięć, może dziesięć, a może i 173, ale na pewno nie jest to kształt nadany jej na stałe. Potrzeba nam polityki, która w sytuacji ponownej zmiany granic w Europie, bez względu na to kiedy i z jakiego powodu do niej dojdzie, nie postawi nas w sytuacji, kiedy to znowu inni będą decydować o tym, jaki kształt powinna przybrać ten pozbawiony granic strategicznych, kłopotliwy kraj będący w istocie niską równiną przejściową pomiędzy Rosją a Niemcami. Polityki wcale nie agresywnej, wprost przeciwnie – zmyślnej, cichej i bardzo, ale to bardzo cierpliwej. Polityki, która Kresów Wschodnich nie spisała na straty, ale rozumie, że chociaż „Nie wiemy jeszcze kiedy wrócimy do siebie [to] wiemy, że jeszcze najcięższe sprawy tej ziemi są przed nami”.[1]

Jadwiga Stobieńska

[1]Zdanie to pochodzi z książki pisanej w 1935 roku i dotyczy innych zupełnie ziem, z którymi tez żadnych już nadziei nie wiązano, a których polskości obecnie nikt nie kwestionuje.

Tekst ukazał się pierwotnie w serwisie Rebelya.pl: [link=http://rebelya.pl/post/5544/polacy-maja-ograniczone-horyzonty-a-przeciez-je]

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. jkm_ci
    jkm_ci :

    Pytanie dość retoryczne czy artykuł jest komentarzem czy komentarz artykułem?
    Hetmański:
    10.09.2011 22:16

    Niewątpliwie z jednej strony racją stanu Polski jest niepodległa Ukraina.Najlepiej w granicach z roku 1939 .Z drugiej strony jest racją narodową Polski, by Ukraińcy zrozumieli to, że popełnili ludobójstwo, bowiem na ideologii ludobójczej nie zbuduje się niepodległego państwa ukraińskiego.wcześniej czy póżniej nastąpi rozpad. W ich interesie i w naszym jest to, żeby oni sobie to uświadomili. To dramatycznie trudna operacja, ale leży to w naszym interesie, lecz również w ich interesie i w interesie pokoju w Europie.Ale w ich przypadku nie może być to za każdą cenę I Partnerstwo Wschodnie musi być poważnie zrewidowane żeby za nasze i Unijne pieniądze nie wyrastał rewizjonistyczny nacjonalistyczno – faszystowski kraj na naszej granicy. To jest bezsporne, ale do tego trzeba być poważnie przygotowanym,i posiadać długofalowy plan działania. a nie mówić banały