Z prof. Andrew A. Michtą z Centrum Analizy Polityki Europejskiej w Waszyngtonie, wykładowcą Rhodes College w Memphis (Tennessee), rozmawia Piotr Falkowski z “Naszego Dziennika”.

Mówił Pan, że Putin wpędził Stany Zjednoczone w pułapkę połączenia wielu spraw, takich jak Ukraina, Syria, Iran, co utrudnia USA skuteczny nacisk na Rosję. Ale też Ameryka dała się w to wpędzić.

– Uważam, że popełniliśmy poważny błąd. Zwłaszcza w przypadku Syrii. Była ogłoszona tzw. czerwona linia, wówczas sekretarz stanu John Kerry mówił, że będzie bardzo gwałtowna odpowiedź. Wycofując się, stworzyliśmy Rosji możliwość ponownego wejścia na Bliski Wschód. Rosjanie też cały czas dawali jasno do zrozumienia, że są kluczowym graczem, jeśli chodzi o uniknięcie opcji militarnej wobec Iranu.

Proszę też pamiętać o roli Rosji w Afganistanie, zapewniającej tranzyt i efektywny powrót znajdujących się tam wojsk, do tego dochodzi współpraca wywiadowcza. Rosjanie uważają, że te powiązania są silniejsze od wymagań USA i w końcowej analizie Amerykanie pogodzą się ze wszystkim. Nie jestem przekonany, że do tego dojdzie. Wiem, że niektórzy obserwatorzy mówią o jakimś układzie między Obamą a Putinem kosztem Ukrainy. Nie zgadzam się z tym. Raczej trwa bardzo żywy, rozwijający się proces decyzyjny na temat tego, czy Rosja w ogóle może być partnerem do negocjacji. Dużą rolę odegra tu Kongres, który może pomóc prezydentowi podjąć decyzję, redukując wewnętrzne koszty polityczne. Ci, którzy naciskają bardzo mocno na twardą linię wobec Iranu, mogą dać administracji większe pole manewru i nie wykorzystywać tego problemu od razu do wewnętrznej gry politycznej.

Kongres w konfiguracji, gdy w każdej izbie inna partia ma większość, jest siłą rzeczy zmuszony do poszukiwania kompromisu. Ale jak on będzie wyglądał w odniesieniu do polityki międzynarodowej?

– Mamy sytuację patową. Doszło do mocnej ideologicznej polaryzacji na tle budżetu, ubezpieczeń zdrowotnych i wydatków zbrojeniowych. Poszczególne zagadnienia polityki światowej, np. Ukraina, nie są jako takie tematami wyborczymi w USA, ale stanowią element krytyki administracji. Opozycja, atakując administrację, mówi, że naiwność wobec Rosji jest powodem, dla którego płacimy taką cenę. Najważniejsze, jakie wnioski wyciągnie z tego Biały Dom.

USA jakby dobrowolnie rezygnowały z roli światowego przywódcy i policjanta. Czy to się w jakiś sposób przestało opłacać?

– W tej chwili, zwłaszcza wewnątrz Partii Republikańskiej, jest silny ruch tzw. Tea Party. To ludzie, którzy w 2009 r. zbuntowali się przeciwko deficytowi i wysokim podatkom. Stali się bardzo istotnym elementem amerykańskiej sceny politycznej. W 2010 r. doprowadzili do porażki wyborczej Demokratów [w wyborach do Izby Reprezentantów]. Wśród nich jest mocne skrzydło izolacjonistyczne, m.in. senator Rand Paul z Kentucky, które chciałoby zmniejszyć obecność amerykańską w świecie. Większość establishmentu jednak jest przekonana, że USA powinny być zaangażowane w sprawy światowe. Według badań, 70-80 proc. Amerykanów rozumie korzyści płynące z wiodącej roli ich państwa. Już samo to, że właściwie od końca drugiej wojny światowej USA zbudowały NATO łączące bezpieczeństwo własne i Europy, że mają struktury obronne daleko od własnego terytorium to ważny atut. To daje przewagę strategicznego dystansu, głębi oddziaływania i przywództwa Zachodu. Niebagatelny jest wpływ polityczny wynikający z pozycji mocarstwa. Zapewniamy 75 proc. zdolności bojowych NATO, więc bez USA Sojusz de facto nie jest w stanie zadziałać. Oczywiście z drugiej strony kończy się 12 lat wojny, jest poczucie społecznego zmęczenia i zniechęcenia. Proszę pamiętać, że wydaliśmy biliony dolarów na obydwie operacje w Iraku i w Afganistanie, więc to może skłaniać ludzi do myślenia w kategoriach, które prezydent Obama nazwał „nation-building at home” (budowanie narodu u siebie).

Czy Stany Zjednoczone mogą wrócić do takiej polityki względem Rosji, jak w czasach Reagana wobec ZSRS?

– To zależy od wyborów w USA. W okresie prezydentury Cartera, gdy także odczuwało się pewne zagubienie Stanów Zjednoczonych, przywództwo Reagana i kilka bardzo ważnych decyzji ekonomicznych doprowadziły do tego, że nie tylko wyszliśmy z kryzysu, podwoiliśmy PKB, ale i przyczyniliśmy się do rozpadu Związku Sowieckiego. USA mają nadal ogromne pokłady energii. Problem, który mamy obecnie, dotyczy rządzenia. Ideologiczna polaryzacja doprowadza do tego, że jest prawie niemożliwy kompromis. Właśnie w czasach Reagana przewodniczącym Izby Reprezentantów był Tip O’Neill (speaker w latach 1977-1986). To był demokrata, krytykował Reagana bardzo mocno, zresztą tak samo jego krytykował Reagan. Ale potem ci panowie potrafili usiąść i dogadać się, uzyskać poparcie i Republikanów, i Demokratów.

Rosja zmieniła granice w Europie, naruszyła status, którego USA są gwarantem. Do Waszyngtonu w ogóle dociera waga tego wydarzenia?

– To jest powrót geopolityki. Początkowe wypowiedzi administracji, prezydenta Obamy, sekretarza Kerry’ego i innych były pełne niedowierzania, jak ten Putin może zachowywać się jak dziewiętnastowieczny polityk w XXI wieku. Uważam, że Stany Zjednoczone się do tego zaadaptują, i to bardzo szybko. Nie można pozwalać na gwałcenie porozumień terytorialnych. Kiedy mówimy o Krymie, to jest de facto rozbiór istniejącego europejskiego kraju. Nie może to pozostać bez odpowiedzi. Jeżeli odpowiedzi ograniczą się do jakichś sankcji, które się potem rozmyją, to stworzy to wysoce niepokojący precedens. Putin się posunie tak daleko, jak my mu na to pozwolimy, dlatego że projekt budowy neoimperialnej Rosji to jego idée fixe. On z tego nie zrezygnuje.

Mówi Pan o szybkiej adaptacji, ale chyba Ukraińcy mają prawo być rozczarowani postawą Stanów Zjednoczonych?

– Tak i nie. Nie unikam odpowiedzi, ale to zależy, w jakim zakresie. Premier Jaceniuk prosił o konkretny sprzęt i dostęp do informacji wywiadowczej, a ograniczono się do wysłania polowych racji żywnościowych. To na pewno jest powodem do rozczarowania i moim zdaniem ta decyzja nie była słuszna. Powinniśmy stworzyć warunki, w których Rosjanie wszelkie rozwiązania siłowe będą traktować jako bardzo drogie. W tej chwili armia ukraińska nie jest w stanie poważnie się obronić. Ale takie są decyzje rządu. Jeśli chodzi o poparcie ze strony Zachodu dla państwa ukraińskiego i obecnego rządu, to nie sądzę, żeby były powody do rozczarowania. Jednoznacznie pokazano chęć współpracy i pomocy ekonomicznej. Ale czas pokaże. Zachód powinien zdecydowanie być gotów robić więcej, żeby pomóc ustabilizować rząd w Kijowie i stopować agresję Rosji.

Czy z tego wynikają jakieś wnioski dla bezpieczeństwa Polski?

– NATO pozostaje kluczowym elementem bezpieczeństwa Polski. Polskie zdolności obronne i jej wpływ polityczny wewnątrz Sojuszu pozostają warunkiem sine qua non polskiego bezpieczeństwa. To są dwa filary polskiego funkcjonowania. Najważniejsze, żeby nie dopuścić do dzielenia Sojuszu na kraje starsze i młodsze. W Niemczech niemal potykamy się o wojskowe instalacje amerykańskie, a niektórzy politycy mówią, że nie można wprowadzać dalej na wschód sił amerykańskich. Wygląda to trochę dziwnie i to musi się skończyć, bo grozi podziałem wewnątrz Sojuszu. Niebezpieczna regionalizacja bezpieczeństwa w NATO oznaczałaby zanik solidarności, na jakiej opiera się Sojusz. Wtedy będzie to autentyczne ryzyko dla Polski.

Jak Sojusz zareaguje, jeśli Rosja zechce doprowadzić do oderwania terytorium na przykład Łotwy?

– Myślę, że kraje bałtyckie byłyby ostatnim testem polityki Putina. Najpierw prawdopodobnie będzie Mołdawia, potem Kazachstan, o którym się mało mówi, a tam dużą rolę może odegrać rosyjska grupa etniczna. Próba wywierania nacisku etnicznego na Bałtów byłaby momentem kryzysowym Sojuszu w chwili, gdyby te kraje powoływały się na przykład na art. 4 Traktatu Północnoatlantyckiego [konsultacje między stronami w przypadku zagrożenia jednej z nich], nie mówiąc już o art. 5. Jeśli nastąpiłoby jakiekolwiek wahanie i NATO nie odpowiedziałoby jednoznacznie, byłoby to ogromnym uderzeniem w spójność Sojuszu. Z punktu widzenia Polski wymagałoby podstawowego przemyślenia założeń bezpieczeństwa.

To jest sprawa, o którą musimy walczyć we wrześniu w New Port podczas szczytu NATO?

– Tam trzeba omówić strategię Sojuszu, w której te zadania w regionie, jakie jeszcze kilka miesięcy temu wydawały się zupełnie passé, stają się priorytetowe. Żeby one były wypełnione, potrzeba zgody państw europejskich zarówno na stacjonowanie wojsk amerykańskich, jak i na wydatki zbrojeniowe. W koncepcji strategicznej przyjętej w Lizbonie też wszystko było ładnie wypisane, jeśli chodzi o cele, a tam, gdzie miały być wskazane środki, była tylko jedna linijka, że sojusznicy podejmą odpowiednie kroki itd. Bo tu chodziło o pieniądze, a tych pieniędzy brakowało. Stany Zjednoczone powinny to poprowadzić. Ten szczyt NATO powinien jasno pokazać, jak Sojusz odpowie na rosnące zagrożenie płynące z Rosji.

Dziękuję za rozmowę.

źródło: “Nasz Dziennik”

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. vanderbrook
    vanderbrook :

    Piotr Falkowski wypowiadal sie tak jakby na Krymie nie bylo plebiscytu. Byl plebiscyt i wiekszosc mieszkancow wpowiedziala sie za Rosja.Plebiscyt to najczystsza forms demokracji w tradycji atenskiej.Dlatego mylne jest przedstawienie przylaczenia Ktymu do Rosji jako zbrojnej agresji w stylu Anschlussu.Takze mylne jest stwierdznie Falkowskiego,ze “Rosja zmieniła granice w Europie, naruszyła status, którego USA są gwarantem”.Jesli to ma dotyczyc granic jaltanskich,to jest to nieprawda gdyz podczas konferencji jaltanskiej i poczdamskiej Krym byl czescia ZSRR,do ktorego wszedl jako czesc Rosji,ktorej czescia byl od 18-tego wieku.Nizaleznie od przekonan i lojalnosci dziennikarzy ich publikacje prasowe nie powinny zawierac niescislosci w faktach.