Wspominam go, jak nasze pierwsze zebrania w 1980 roku, na których organizowaliśmy struktury „Solidarności”. Ogromny entuzjazm na sali, ale też ogromny entuzjazm ludzi zgromadzonych pod budynkiem” – opowiada Adam Chajewski, który jako jeden z niewielu obywateli Polski brał udział w zjeździe autonomistów w Ejszyszkach na którym proklamowano Polski Kraj Narodowo-Terytorialny.

Karol Kaźmierczak: Jak to się stało, że pana działalność społeczno-polityczna i publicystyczna skoncentrowała się na wspieraniu Polaków na Wileńszczyźnie?

Adam Chajewski:Zawsze interesowałem się historią. A jak ktoś się interesuje historią Polski to nie można ominąć terenów kresowych, bo przecież to właśnie tam toczyła się w dużej mierze nasz historia przez kilkaset lat. Zatem tematyka ta interesowała mnie od zawsze. Nie przekładało się to jednak na praktykę. Nie miałem tam krewnych i nie jeździłem tam w czasach komunizmu.

W latach 80. byłem członkiem grupy, która wydawała pismo drugiego obiegu – miesięcznik „Niepodległość”. Od 1983 roku byłem jego sekretarzem redakcji, a w praktyce redaktorem naczelnym. Odpowiadałem również za sposób prezentowania tematyki wschodniej. Przy czym byliśmy wówczas zwolennikami koncepcji Giedroycia, jak większość podziemnych ugrupowań antykomunistycznych w tym okresie. Byliśmy jednak jednym z nielicznych ugrupowań, które nie ignorowały kwestii Polaków na Wschodzie. W jednym z pierwszych tekstów „Niepodległości”, dotyczących tej problematyki, pojawiło się stwierdzenie: „Możemy oddać terytoria, nie oddamy żadnego Polaka”.

W ostatnich numerach „Niepodległości”, tych z 1989 roku, jest wiele komentarzy, także przedruków, dotyczących sytuacji Polaków na Litwie, również autonomii Wileńszczyzny. Jednym z ostatnich tekstów dotyczących tej problematyki był mój komentarz zatytułowany „Trzecia strona dialogu”, w którym zaznaczaliśmy konieczność uwzględnienia kresowych Polaków jako strony w relacjach z nowymi państwami na Wschodzie.

W tym czasie pisywałem również felietony do pisma „Ład”. Kiedy pod koniec 1989 roku ówczesny minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski oświadczył, że Polska nie ma żadnych pretensji do Kresów, to ja odpowiedziałem felietonem. Napisałem, iż mogę zrozumieć, że Polska z takich czy innych względów rezygnuje z pretensji terytorialnych, ale przecież my tam mamy jeszcze naszą ludność i nasze zabytki i zapytałem czy z tego pan minister też lekką ręką zrezygnował. I tonie domagając się niczego w zamian. To właśnie spowodowało, że zwrócili na mnie uwagę Polacy z Wileńszczyzny, którzy poszukiwali sprzymierzeńców. Do redakcji „Ładu” przyszedł z Wileńszczyzny wzruszający list utrzymany w tonie, że w końcu ktoś się za Polakami z Wileńszczyzny w Warszawie ujął.

Polacy z Wileńszczyzny, poszukując potencjalnych sprzymierzeńców dotarli do mnie oraz do środowiska Grupy Politycznej „Samostanowienie”, z której liderem Stanisławem Plewako utrzymywałem kontakty w podziemiu. Grupa ta założyła Fundację „Samostanowienie” wspomagającą Oświatę Polską za Granicą. I właśnie w tej Fundacji doszło w czerwcu 1990 roku do spotkania. Wtedy zostaliśmy zaproszeni na Wileńszczyznę.

Ja tam jechałem życzliwie nastawiony do Litwinów, ale uważałem, że poświęcanie Polaków jest nie tylko niemoralne, ale jest po prostu potwornym błędem politycznym.

K.K.: Co z ideą Giedroycia?

A.Ch.:Jak zobaczyłem jaka tam jest rzeczywistość w porównaniu do pięknej teorii, to stwierdziłem, że jak fakty nie pasują do teorii, to jednak ważniejsze są fakty. Mówiłem kiedyś, że nie będę tam jeździł, na cmentarz który nam zrabowano. A tu nagle się okazało, że tam jest polskie życie. Próbowaliśmy razem z kolegami tę rzeczywistość pokazywać w Polsce.

Z jednej strony była to moja publicystyka (w „Ładzie”, „Słowie”, „My na Wschodzie”, różnych biuletynach, z rzadka w „Magazynie Wileńskim; później „Myśli Polskiej”, „Naszej Polsce”). Z drugiej strony przez sześć miesięcy na przełomie 1990 i 1991 roku, prowadziliśmy w Warszawie, razem ze Stanisławem Plewako, Agencję Wschodnią. To była inicjatywa Grupy Politycznej „Samostanowienie”, z którą byłem zaprzyjaźniony jeszcze z podziemia. W roku 1989 i na początku 1990 ukazywał się poza-cenzuralny biuletyn. Później próbowaliśmy profesjonalnie informować o sytuacji na Wschodzie, zwłaszcza o problemach Polaków. Nie ograniczaliśmy się do sytuacji na Litwie. Mieliśmy dobre kontakty z tamtejszymi Polakami. Staraliśmy się przedstawiać ich racje, wsłuchiwaliśmy się w ich argumenty. Teleksem wysyłaliśmy do mediów raporty dzienne i rozsyłaliśmy biuletyny miesięczne. W 1991 roku musieliśmy zakończyć tę działalność ze względów finansowych.

Ponadto przez swoje kontakty jeszcze z podziemia próbowałem wpływać na robiących już wtedy karierę działaczy opozycji, tych którzy mieli kontakt z kręgami decyzyjnymi. Środowiska kresowe nie miały bowiem początkowo kontaktu z decydentami. Najpierw byłem członkiem komisji spraw zagranicznych Porozumienia Centrum, a od początku 1991 roku szefem podkomisji wschodniej tej komisji.

Próbowałem się dobić gdzie się dało. Próbowałem w Porozumieniu Centrum działać tak, aby ta partia naciskała na państwo polskie, aby poparło działania Polaków na Wileńszczyźnie. Szczególnie po skandalicznym memoriale ministra Skubiszewskiego, w którym odciął się on od idei autonomii Wileńszczyzny. Dzięki naszym działaniom przedstawiciele Polaków z Litwy byli obecni na pierwszym zjeździe Porozumienia Centrum, obok Litwinów. Była trzyosobowa delegacja z Ryszardem Maciejkiańcem na czele. Pamiętam zresztą jak nie mógł on wejść do Sejmu bo nie było go na liście. Okazało się, że został zapisany jako „Ryszard Maciej Kianiec”. Przytaczałem to potem jako przykład tego, jak słabo politycy polscy orientowali się w realiach na Litwie. Maciejkianiec był wtedy, obok Brodawskiego, najbardziej znanym działaczem na rzecz autonomii.

Być może na tym zjeździe PC był także Stanisław Pieszko, ale tego dokładnie już nie pamiętam. Polscy działacze z Wileńszczyzny przyjęci zostali oklaskami, jako ci którzy w Radzie Najwyższej Litwy ogłosili oświadczenie solidarności z Litwinami, po sowieckim ataku w Wilnie w styczniu 1991 roku.

Próbowałem wówczas forsować poparcie dla Polaków na Wschodzie przez Porozumienie Centrum. Jednak nasze sugestie wychodzące z podkomisji wschodniej spotykały się całkowitym milczeniem partyjnych władz. Od 1989 roku byłem również zaangażowany w Uniwersytecki Klub na rzecz Europy Środkowowschodniej na UW. W nim działali prof. Łossowski, prof. Zygmunt Komorowski, ojciec późniejszego prezydenta, prof. Rościszewski, prof. Szawłowski, prof. Dawidowicz, Roman Korab-Żebryk, Jerzy Narbutt, Bogusław Nizieński, Jerzy Słowikowski.

W środowisku tego Klubu, latem 1990 roku powstał obszerny memoriał dotyczący sytuacji Polaków na Litwie, skierowany do władz Rzeczpospolitej. Przypomniano w nim, że niepodległa Litwa w swojej konstytucji z 1938 roku obiecała Wileńszczyźnie autonomię. Prawdopodobnie tekst ten był autorstwa prof. Aleksandra Dawidowicza i prof. Piotra Łossowskiego. Został wydrukowany w „Magazynie Wileńskim”. Miał on znaczny oddźwięk wśród tamtejszych Polaków. Jak ja się zjawiałem na Wileńszczyźnie, praktycznie nie znany, to okazało się, że kojarzono mnie z tego memoriału, który też podpisałem. Ten głos, był przeciwwagą dla tych, którzy twierdzili, że na Litwie w ogóle nie ma Polaków, jak Zbigniew Romaszewski, który opowiadał, że na Wileńszczyźnie żyją Białorusini.

K.K.: Kto konkretnie zaprosił pana na Wileńszczyznę?

A.Ch.:Pierwsze spotkanie, jak już mówiłem, było w czerwcu 1990 roku. Odbyło się w lokalu Fundacji „Samostanowienie”. Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłem Pieszkę i Maciejkiańca. Przyprowadziła ich do nas pani Halina Sokołowska związana z Instytutem Dokumentacji i Studiów Wileńszczyzny, w latach 1990-91 wydającym zeszyty przedrukowujące różne dokumenty, trudno dostępne artykuły, np. tłumaczenia z prasy litewskiej, analizy. W trakcie rozmowy nie ukrywaliśmy naszego krytycznego stosunku do polityki polskiej wobec Litwy i Polaków na Litwie. Spotkanie musiało być dla nich na tyle obiecujące, że ja, i przedstawiciele Fundacji (Stanisław Plewako), zostaliśmy zaproszenie na Litwę by naocznie przekonać się jak sprawy wyglądają.

Do Wilna pojechaliśmy na przełomie lipca i sierpnia 1990 roku. Był to bardzo gorący czas, bo wtedy odbywała się kluczowa sesja rady rejonu wileńskiego, kiedy to radni dobitnie opowiedzieli się za autonomią w składzie Litwy. Było mocne wystąpienie przewodniczącego tej rady Aniceta Brodawskiego, wtedy się z nim poznaliśmy. Tam bardzo wiele mówiono o autonomii, obszernie relacjonowano w lokalnej prasie działania autonomistów. Spotkaliśmy się także z prezesem Związku Polaków na Litwie Janem Sienkiewiczem, bardziej umiarkowanym. Pamiętam też, że zawieziono nas na spotkanie z radą gminy Niemież w rejonie wileńskim. I ci autonomiści nas tam zostawili byśmy mogli swobodnie porozmawiać. Zatem nie było tak, że pokazywali nam tylko to co chcieli abyśmy zobaczyli.

Maciejkianiec zawiózł nas również do Ejszyszek na spotkanie z radą tego miasta. Spotkaliśmy się także z księdzem Józefem Aszkiełowiczem wokół którego była wtedy awantura, był właśnie wyrzucany z parafii z Ejszyszek przez władze kościelne. Nikt nas nie kontrolował, rozmawialiśmy zupełnie swobodnie. To nie było ustawione, nikt nie pilnował każdego naszego kroku, aby nam nie powiedziano czegoś czego nie trzeba. I jak zobaczyłem jak wygląda rzeczywistość, i jak to przedstawia prasa w Polsce, to zobaczyłem zarazem cały bezmiar i bezczelność manipulacji i kłamstwa. Zatem próbowaliśmy do polskiej opinii publicznej docierać z prawdą.

Z czasem ukształtowała grupa pełniąca funkcje eksperckie. Wspierała ona naszych rodaków. Fundacja „Samostanowienie” zapewniała lokal gdzie się można było spotkać i ja to organizowałem. Na przykład nieżyjący już prokurator Stawryło udzielał im porad prawnych. On ukończył studia prawnicze jeszcze w Kownie, znał litewskie prawo lepiej niż Litwini po sowieckich uczelniach. Przychodził też sędzia Nizieński, później doktor Krukowski i rozmawiali o prawie. Przychodzili prof. Łossowski, prof. Szawłowski, prof. Dawidowicz. Zastanawialiśmy się jak znaleźć dojścia do polityków, do dziennikarzy, jak sformułować wystąpienia, na miejscu był komputer więc od razu się pisało i drukowało.

Po tym gdy Litwini rozwiązali samorządy w rejonach wileńskim i solecznickim powstał sformalizowany Obywatelski Komitet Obrony Polaków na Wileńszczyźnie. Miałem zaszczyt być sekretarzem tego Komitetu. Przewodniczącym był prof. Ryszard Szawłowski, specjalista od prawa międzynarodowego. Trzon jego działaczy wywodził się z trzech kręgów: ugrupowań podziemnych („Niepodległość” i „Samostanowienie”), Uniwersyteckiego Klubu i Społecznego Instytutu Studiów i Dokumentacji Wileńszczyzny. Niektórzy z nas (ja i Plewako) uczestniczyli we wszystkich tych inicjatywach.

Nie bez znaczenia było, że od poczatku1991 roku byłem prezesem zarządu Fundacji „Samostanowienie”. Przewodniczącym Rady Nadzorczej był natomiast Staszek Plewako. Fundacja starała się wspierać oświatę polską na Wschodzie, jednak gros swoich działań kierowała na Litwę. I choć starannie obie te dziedziny mojej działalności rozdzielałem jednak jedna wspomagała drugą.

K.K.: Teza narracji litewskiej powielanej w Polsce jest taka, że ruch autonomiczny był inspirowany przez Moskwę, która w ten sposób chciała utrzymać swoje wpływy na Litwie.

A.Ch.:Wśród ludzi z którymi się na Wileńszczyźnie stykałem, a stykałem się z bardzo wieloma, od działaczy i radnych, po nauczycieli i zwykłych mieszkańców Wileńszczyzny nie spotkałem ani jednego przeciwnika idei autonomii. Ci Polacy, którzy się zdystansowali od autonomii to była część wileńskiej inteligencji jak Czesław Okińczyc, Zbigniew Balcewicz, Romuald Mieczkowski. Z nimi też rozmawiałem. Z Okińczycem rozmawiałem raz i stwierdziłem, że więcej nie będę. Oceniłem, że to typowy komprador, ktoś kto politycznie reprezentuje opcję litewską…. ale tak naprawdę to własny interes. A dziś Wildstein pisze, że Okińczyc to jest „działacz polski”. Podobnie, choć mniej drastyczne, postrzegałem Balcewicza. Mieczkowski natomiast był prolitewskim Polakiem naiwnie liczącym na osiągnięcie jakiegoś modus vivendi.

Jako jeden z nielicznych ludzi z Polski byłem na zjeździe autonomistów w Ejszyszkach w roli korespondenta Agencji Wschodniej. Obszerny tekst, który powstał kilka dni po zjeździe, zamieścił październikowy numer biuletynu Agencji. Ja widziałem jaka tam była atmosfera. Tam się zjechało ponad dwustu ludzi. To nie były już czasy, że kołchozowa nomenklatura mogła wylansować kogokolwiek. Jak prezes Związku Polaków na Litwie Jan Sienkiewiczstartując do parlamentu litewskiego w 1990 r. w okręgu jaszuńskim w rejonie solecznickim zdystansował się od terminu autonomia, to wysunięto Stanisława Pieszkę i Pieszko uzyskał poparcie, i został deputowanym Rady Najwyższej. Podobnie było z prezesem solecznickiego oddziału ZPL Januszem Obłoczyńskim, który też się zdystansował od autonomii i też nie wszedł do parlamentu.

To była sytuacja podobna do tej kiedy w Polsce wybuchła „Solidarność”. Nomenklatura partyjna, związkowa czy zakładowa nie mogła nikogo już przeforsować wbrew ludziom. Oczywiście tam przedstawiciele nomenklatury uzyskali liczące się pozycje ale to dlatego, że wyrażali postulaty ludzi. Oni jako jedyni mieli zresztą umiejętności polityczne. Nomenklatura Wileńszczyzny musiała iść za ludźmi. Oczywiście próbowali nadawać kierunek, ale mogli to robić w niewielkim zakresie, bo jak by chcieli za bardzo zmienić kurs to by skończyli jak Sienkiewicz, bez poparcia. Być może zresztą Sienkiewicz miał rację, że nie trzeba było używać terminu autonomia tylko samorząd, ale wtedy tego się już nie dało zatrzymać. To była idea ludzi. Pewne hasło wyszło, a wyszło hasło autonomii bo nazwa samorządu była już skompromitowana wśród ludzi w czasach sowieckich. Podobnie ludzie u nas walczyli o słowo „Niezależny” w nazwie NSZZ „Solidarność”.

K.K.: Kto według pana tworzył grupę liderów ruchu autonomicznego Polaków Wileńszczyzny?

A.Ch.:Ja myślę, że hasło pierwszy rzucił Jan Ciechanowicz. Jednak Ciechanowiczowi chodziło o coś innego. Koncepcja Ciechanowicza, czyli koncepcja Wschodnio-Polskiej Republiki w składzie Związku Sowieckiego, obejmowała litewską i białoruska Wileńszczyznę, Grodzieńszczyznę, skrawki Mińszczyzny… i terytoria zamieszkałe przez Polaków na Ukrainie. Powstała ona znacznie wcześniej, na początku pieriestrojki Gorbaczowa i była swoistą enigmą. Mimo rozlicznych starań nie udało mi się znaleźć jej zarysu w żadnym współczesnym jej źródle (artykule, memoriale, wywiadzie). W drugiej połowie 1988 roku koncepcja ta była już anachroniczna i nawet Ciechanowicz jej nie forsował.

Oczywiście jest bardzo prawdopodobne, że stanowiła jakąś inspiracje dla Polaków na Wileńszczyźnie. Jednak ich autonomia obejmowała tylko Wileńszczyznę litewską i miała być realizowana w ramach Litwy a nie samodzielnie, w składzie Związku Sowieckiego. Ponadto, program autonomii, o którym tu rozmawiamy, był dobrze zarysowany, konkretny – przynajmniej w tych dwóch punktach… i cieszył się powszechnym poparciem nie tylko wielu działaczy ale i t.zw. szarego Polaka.

Jednym z głównych promotorów koncepcji autonomii był Stanisław Pieszko. Na samym początku autonomię popierali też przywódcy Związku Polaków na Litwie, bo przecież jego pierwszy zjazd w kilku dokumentach eksponował kwestię autonomii. Potem jednak Związek od autonomii się zdystansował. Na czoło wysunęło się natomiast dwóch przywódców: Ryszard Maciejkianiec i Anicet Brodawski, którzy zresztą nieco różnili się w poglądach. Było też sporo działaczy wokół nich. Przede wszystkim, mniej widoczny, ale kto wie czy nie najbardziej z nich wpływowy, Stanisław Pieszko. Ponadto niedawno zmarła Leonarda Sapkiewicz, (przewodnicząca prezydium Rady Koordynacyjnej), Czesław Cylinć.

Natomiast nie zauważyłem kierowniczej roli Czesława Wysockiego czy Adama Monkiewicza, którzy stali wtedy na czele solecznickiej rady rejonowej. Liderem był również, bardzo widoczny, ale prowadzący niejasną grę, Leon Jankielewicz. I bardziej na obrzeżach Walentyna Subocz, podobnie jak Jankielewicz deputowana litewskiego parlamentu od 1990 r., która była główną rozgrywającą wśród Polaków w rejonie święciańskim. W ruch autonomiczny angażowali się także Jan Mincewicz, Stefan Świetlikowski.

K.K.: A na czym polegały wspomniane przez pana różnice w poglądach między dwoma liderami ruchu Anicetem Brodawskim i Ryszardem Maciejkiańcem?

A.Ch.: W moim zewnętrznym oglądzie ta różnica polegała na tym, że Brodawski jak gdyby licytował wysoko, a Maciejkianiec niżej. Przykładem jest Statut czy właściwie projekt Statutu Polskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego uchwalony przez zjazd w Mościszkach 22 maja 1991 roku. To jest dzieło Brodawskiego. Brednią jest opowiadanie o secesji, ale zawarto w nim rozwiązania daleko idącej autonomii. Mało kto wie, że projekt Statutu polskiej autonomii na Wileńszczyźnie został oceniony przez Departament Prawno-Traktatowy Ministerstwa Spraw Zagranicznych Polski. Dyrektor Tomasz Lis, który prowadził rozmowy z Litwinami, zapewne spotykając się z zarzutami pod adresem autonomistów, poprosił dyrektora Departamentu Prawno-Traktatowego Janusza Mickiewicza o to, żeby ocenił Statut PKN-T. I pan Mickiewicz ocenił: projektowana autonomia ma szeroki zakres, ale całkowicie mieści się w pojęciu autonomii.

K.K.: Kluczowy departament polskiej dyplomacji wydał taką opinię, a polscy politycy w ogóle tego nie uwzględnili i nie poparli autonomii Wileńszczyzny?

A.Ch.:Tacy są właśnie polscy politycy. Takie opinie notorycznie ignorowali. Mimo, że ten dokument prezentowany był na konferencjach prasowych OKOP-u, mimo że kilkakrotnie powoływałem się na niego w moich tekstach, nie funkcjonuje on w debacie o autonomii.

Autonomia miała być szeroka, ale podobna jaką mają Szwedzi na Wyspach Alandzkich w ramach Finlandii od lat 20 XX wieku. Zatem wszelkie pomówienia o odrębnym państewku czy o dążeniach do sfederowania Litwy są nieuzasadnione. Formułowano je z powodu tego, że projekt Statutu przewidywał istnienie parlamentu krajowego, flagi, obywatelstwa. A ja pisałem, że wszystko to jest na Wyspach Alandzkich i Finlandia się od tego nie rozpadła.

Projekt z Mościszek to było polityczne dzieło Aniceta Brodawskiego. Maciejkianiec natomiast skłonny był do znacznie większych ustępstw. On mówił na Zjeździe w Ejszyszkach i potem powtarzał to wielokrotnie: jeden okręg terytorialny dla Polaków na Litwie z odrębnym statusem prawnym dla mniejszości. A jakie to mają być prawa to możemy się dogadywać. Maciejkianiec trwał konsekwentnie na takim stanowisku.

Konflikt między Maciejkiańcem a Brodawskim objawił się na tle tego czy przeprowadzić na Wileńszczyźnie referendum rozpisane przez Gorbaczowa w 1991 roku czy nie. Maciejkianiec był przeciwny organizowaniu tego referendum. Brodawski uważał, że ludziom należy stworzyć możliwość głosowania, nie agitował natomiast za uczestniczeniem w nim. Charakterystyczne było oświadczenie części polskich posłów, w tym Pieszki, krytykujące decyzje rad wileńskiej i solecznickiej o przeprowadzeniu referendum.

Pieszko generalnie pełnił rolę organizatora oraz zderzaka starając się łagodzić kontrowersje. Poza tym, moim zdaniem, Pieszko miał największy autorytet wśród ludzi. Jak Pieszko coś powiedział, to automatycznie stawało się to argumentem w dyskusji.

K.K.: Z czego wynikał taki autorytet Stanisława Pieszki, który przecież nie sprawował wtedy żadnych funkcji w istniejących strukturach administracyjnych ani nie był wysoko postawiony w partii?

A.Ch.:Wielokrotnie słyszałem mieszkańców Wileńszczyzny mówiących z uznaniem: „Pieszko to jest gospodarz”. On był szefem ośrodka maszyn rolniczych w rejonie solecznickim – i nie była to nomenklatura, której autorytet wynikał z legitymacji – tylko miał autorytet osobisty, który opsiągnął jako dobry dyrektor tego ośrodka. Maciejkianiec był działaczem partyjnym, a Brodawski dyrektorem technikum rolniczego w rejonie wileńskim, nie mieli więc takiego kontaktu z ludźmi. A Pieszko obsługiwał kołchozy, rolników z całego rejonu solecznickiego. Ma on zresztą niesamowity talent rozmowy z ludźmi, ujmowania ich i niesamowite wyczucie sytuacji. Ma naturalny talent, bo przecież takiej kindersztuby nie mógł się nauczyć ani na wsi ani w Instytucie Mechanizacji Rolnictwa w Mińsku, który ukończył. Poza tym ludzie widzieli wtedy i dzisiaj zresztą widzą, że Pieszko jest uczciwy i bezinteresowny. Nie robił interesu na polityce. Ludzie wiedzieli, że on nie mówi czegoś bo to jest dla niego korzystne ale dlatego, że tak uważa.

K.K.: Jak właściwie była według pana rola Jana Ciechanowicza? On był wybitnym, być może najwybitniejszym przedstawicielem nowej polskiej inteligencji, jaka po wojnie bardzo powoli odradzała się na Wileńszczyźnie.

A.Ch.: To jest człowiek zasadniczy i radykalny. Człowiek, który mówi wszystko co myśli dystansując się od jakiejkolwiek taktyki politycznej. Miał ostre pióro, znakomicie formułował w artykułach to co postulował. Przez te cechy charakteru Litwini mogli go jednak łatwo kompromitować. W 1989 roku ludzie wybrali go do parlamentu Związku Radzieckiego. To było głosowanie przeciw Litwinom, bo jednym z kontrkandydatów Ciechanowicza był wiceszef Sajudisu Virgilijus Čepaitis.To był symboliczny wybór. I barwność postaci Ciechanowicza niewątpliwie w tych wyborach mu pomogła.

Jego koncepcja Wschodnio-polskiej Republiki odczarowała temat losów i położenia Polaków w Związku Sowieckim. Ten temat wcześniej był kompletnie nieobecny. To niewątpliwa i nie do przecenienia, zasługa Ciechanowicza. Tyle, że w 1989 roku była to już formuła w dużym stopniu anachroniczna. Potem on czasami od tej koncepcji się odcinał by potem znów ją forsować. Nie potrafił grać zespołowo. Uznał politykę Związku Polaków za zbyt ugodową. To był działacz daleki od kompromisu. I w 1990 nie był już rozgrywającym. To był już wtedy wolny elektron. Nie było go w Radzie Koordynacyjnej autonomistów.

K.K.: W którym momencie ZPL zdystansował się od ruchu autonomicznego?

A.Ch.: Stało się to już około miesiąca po pierwszym Zjeździe Związku czyli w tym samym momencie w którym odbywał się pierwszy zjazd autonomistów w Mickunach – 12 maja 1989 r. Zjazd deputowanych wypowiedział się mocno o autonomii, a ZPL zaczyna mówić o „samorządzie”. Z tego okresu jest wywiad prezesa Związku Sienkiewicza w którym on mówi – oddaję jego myśl własnymi słowami i skrótowo – żeby zrezygnować ze słowa autonomia aby nie drażnić Litwinów i taktycznie mówić o samorządzie. I na drugim zjeździe ZPL nie było już mowy o autonomii, tylko o samorządzie. A hasło autonomii podnosiły zjazdy deputowanych Wileńszczyzny. To było najbardziej demokratyczne gremium, bo to byli ludzi wybrani przez współobywateli. I oni podejmują uchwały o autonomii a kolejnym krokiem są decyzje podjęte przez oficjalne rady rejonów wileńskiego i solecznickiego, najpierw we wrześniu 1989 roku, a potem potwierdzone w kwietniu i maju 1990 roku.

Polacy z Wilna byli bardziej miękcy. Ludzie tacy jak Medard Czobott czy Zbignieww Balcewicz, żyli w Wilnie w innym środowisku i autonomia rejonów doraźnie nic im nie dawała. Nawet jeśli Sienkiewicz myślał racjonalnie to to był błąd. Bo zawsze wchodzi się w pewną dynamikę społeczną, a koncepcja i sam termin autonomii były popierane przez ludzi. Trzeba było rozwijać koncepcję autonomii.

K.K.: Wspominał pan, że 6 października1990 roku był pan zjeździe autonomistów w Ejszyszkach gdzie proklamowano Polski Kraj Narodoowo-Terytorialny

A.Ch.: Wspominam go jak nasze pierwsze zebrania w 1980 roku na których organizowaliśmy struktury „Solidarności”. Ogromny entuzjazm na sali, ale też ogromny entuzjazm ludzi zgromadzonych pod budynkiem. Była ożywiona dyskusja przy ignorowaniu głosów działaczy sowieckich. Bardzo szybko odrzucono wniosek Jana Kucewicza o polskiej republice w składzie Związku Sowieckiego. Była w Ejszyszkach oferta promoskiewskiego ruchu „Jedinstwo”, który apelowali o to aby Polacy walczyli z nimi o „demokratyczny Związek Sowiecki”. Była też oferta komisarza Armii Radzieckiej w rejonie solecznickim, którzy proponował pomoc. Jednak Polacy te oferty zignorowali. Co ciekawe na zjeździe w Ejszyszkach był Okińczyc i bynajmniej nie występował przeciw autonomii.

K.K.: Co dokładnie zaproponował Jan Kucewicz?

A.Ch.: On zaproponował tworzenie osobnej republiki w składzie Związku Sowieckiego. Żadnych konkretów, na przykład. dotyczących terytoriów tę republikę tworzących chyba jednak nie było. Gdyby się pojawiły napisałbym w mojej korespondencji, a tymczasem nic w niej na ten temat nie ma. Jednak kolejni mówcy zdecydowanie odrzucali ten wniosek. Najsłabiej może Ciechanowicz, który proponował mniej więcej tak: róbmy, tak jak się umawialiśmy, autonomię w składzie Litwy, ale jak nam nie pozwolą, to pomyślimy co dalej. Co ciekawe tydzień lub dwa później ukazało się w „Gazecie Wyborczej” omówienie zjazdu w Ejszyszkach, w którym Jacek Borkowicz, zacięty wróg ruchu autonomicznego, napisał, że to dzięki Ciechanowiczowi upadł wniosek Kuncewicza. A sam Kucewicz w ruchu autonomicznym był właściwie nikim.

K.K.: Kucewicz zabrał głos z własnej inicjatywy czy zmobilizował go Czesław Wysocki, jak twierdzą niektórzy?

A.Ch.:Nie przypominam sobie Wysockiego z tego zjazdu. Może był, ale nie pamiętam, żeby zabierał głos. Jego głosu nie zanotowałem. Wniosek Kucewicza nie dostał żadnego poparcia, nawet nie był głosowany, został wycofany. Natomiast już w czasie przerwy liderzy ustalili, że proklamowany zostanie nie polski obwód, ale Polski Kraj. Różni publicyści czynili porównania do Krajów w składzie Związku Sowieckiego, ale przecież takiej nomenklatury tradycyjnie używali również Litwini i był to ukłon właśnie wobec nich. Wysocki był ideowym komunistą, ale jego znaczenia nie należy przeceniać. Nie jest dla mnie jasne, dlaczego powierzono mu takie stanowisko. Być może był to wynik jakiegoś kompromisu albo swoisty rodzaj zabezpieczenia wobec Moskwy.

Bezpośrednio po zjeździe w Ejszyszkach Litwini zaczęli rozmawiać z Polakami. Przy czym litewscy politycy uprawiali pewną fikcję – nie rozmawiamy z powołaną przez autonomistów Radą Koordynacyjną, tylko z jej członkami jako poszczególnymi radnymi. Można jednak powiedzieć, że było to uznanie polskich dążeń autonomicznych de facto. W rezultacie rozmów powołano trzy komisje złożone z litewskiej rządowej komisji ds. t.zw Litwy Wschodniej (tak Litwini nazywają dziś Wileńszczyznę) i polskich radnych (faktycznych reprezentantów Rady Koordynacyjnej).

Co bardzo ważna, Uchwała litewskiej Rady Najwyższej z 29 stycznia 1991 roku obiecująca Polakom powiat wileński z własnym statutem, utworzony na bazie rejonów wileńskiego i solecznickiego – co już sugerowało, że może być poszerzony o zamieszkane przez Polaków gminy z innych rejonów – powstała w oparciu o wnioski tych komisji. Tak więc jakieś rozmowy na temat polskiej autonomii między Polakami a Litwinami odbywały się. Tyle, że potem Litwini złamali ustalenia i swoje obietnice. A same zarzuty, że Polacy urządzali zjazdy to już paranoja. W demokratycznym państwie ludzie mają prawo zgłaszać projekty w sprawach ich dotyczących.

K.K.: Na początku 1991 roku Litwini zorganizowali nieoficjalne referendum, sondaż, jak to nazwali, w sprawie niepodległości Litwy. Jednocześnie Michaił Gorbaczow rozpisał referendum na temat utrzymania federalnego państwa już w formie luźniejszego „Związku Suwerennych Republik” jak to nazywał. Jakie stanowisko zajęli polscy autonomiści na Wileńszczyźnie?

A.Ch.: W rejonach wileńskim i solecznickim w litewskim sondażu niepodległościowym odnotowano niską frekwencję. Choć większość głosujących zagłosowała za niepodległością. Ja to traktuję jako drugą żółtą kartkę jaką Polacy pokazali Litwinom za to co od trzech lat wyczyniał Sajudis. Pierwsza żółta kartka to było wstrzymanie się od głosowania polskich deputowanych Rady Najwyższej w czasie głosowania nad restytucją niepodległości w marcu 1990 roku. To niczego Litwinów nie nauczyło, choć mieli ponad rok czasu. Nie tylko, że nie zrobili nic dla Polaków ale jeszcze zaogniali sytuację.

Potem, 29 stycznia 1991 roku obiecali co prawda okręg samorządowy, ale swoje referendum-sondaż wyznaczyli już na 9 lutego czyli nie dali polskim działaczom czasu na żadną agitację przed tym referendum. Na Łotwie i w Estonii takie niepodległościowe referenda odbyły się miesiąc później. Referendum sowieckie było rozpisane na 17 marca, Łotysze i Estończycy też chcieli je uprzedzić, ale zrobili je tylko dwa tygodnie wcześniej. Litwini mogli poczekać przez miesiąc i w tym czasie spokojnie ustalić jaki będzie obszar i instytucje tego polskiego powiatu. I wtedy byłaby zupełnie inna rozmowa z tamtejszymi Polakami. Wtedy by mogli do Polaków dotrzeć. Tym bardziej, że telewizja była wtedy w rękach sowieckich, więc agitować za niepodległością Litwy można było tylko za pośrednictwem prasy bądź przez spotkania. A czasu na agitacje było niewiele ponad tydzień – od 30 stycznia do 8 lutego.

Nota bene, przy okazji tych agitacji były trzy charakterystyczne wypowiedzi polskich działaczy. Maciejkianiec i Sienkiewicz przekonywali Polaków, że obawy, iż Litwini nie dotrzymają swoich przyrzeczeń są płonne. Natomiast Ciechanowicz pytał na ile wiarygodne są obietnice litewskie. I wyszło na to, że to Ciechanowicz był realistą, a Maciejkianiec i Sienkiewicz bujali w obłokach.

K.K.: Polscy liderzy wypowiedzieli się przeciw referendum Gorbaczowa, które zostało zakazane przez władze Litwy. Kto więc zorganizował je w rejonach wileńskim i solecznickim?

A.Ch.:Miejscowe rady uchwaliły, a organizowały zarządy jednostek administracyjnych. Oczywiście bardzo wysokie wyniki frekwencji i poparcia sugerują, że były nieprawidłowości, że wyniki są zawyżone – są zresztą o tym doniesienia litewskiej agencji ELTA. Jestem jednak przekonany, że one nie zmieniają trendu, że realnie to było nie 90 procent a 70 procent frekwencji. Bo to już była czerwona kartka dla Litwinów.

K.K.: Czy między styczniowymi uchwałami litewskiej Rady Najwyższej o potrzebie utworzenia polskiego powiatu, a majowym zjazdem autonomistów w Mościszkach Litwini poczynili jakiekolwiek kroki na rzecz realizacji obietnic? Bo stawiano potem autonomistom zarzuty, że termin realizacji litewskich uchwał upływał 31 maja 1991 r., a oni przeprowadzili swój zjazd 22 maja.

A.Ch.:Ci którzy tak mówią to są albo pożyteczni idioci jeśli nie wiedzą jak było, albo pożyteczni łajdacy jeśli wiedzą. Na to jest bardzo prosta odpowiedź. W styczniu Litwini obiecali kilka rzeczy. Mieli na przykład wcześniejszy termin na przedstawienie koncepcji szkolnictwa wyższego dla Polaków. Termin na to upływał 1 maja 1991 roku. Niczego nie przedstawili. Zachowywali się tak jakby nic się nie stało. Jak pan przeczyta oświadczenia deputowanych z Frakcji Polskiej w Radzie Najwyższej zapowiadające Zjazd w Mościszkach, to zobaczy, że do władz litewskich skierowano trzy projekty w tej kwestii. Nie było na nie żadnej reakcji. Jeśli nawet powołano jakieś ciało, które miałoby się tym zająć, to ono nie funkcjonowało. Zresztą każdy, który tak stawia sprawę abstrahuje od zasad demokracji. Każdy rząd powinien być raczej zadowolony, że obywatele zainteresowani w danej kwestii przedstawiają swoje propozycje. Przynajmniej wie czego się od niego oczekuje. Zresztą Landsbergis był na zjeździe w Mościszkach, przemówił i wyszedł, zostawiając sprawy swojemu biegowi..

Dwa miesiące później, w ostatnich dniach lipca, Landsbergis spotkał się z przedstawicielami Frakcji Polskiej w Radzie Najwyższej. Wtedy nie podnosił żadnych pretensji o zjazd w Mościszkach, tylko wręcz obiecywał, że kwestia uchwały z 29 stycznia zostanie podjęta po wznowieniu pracy parlamentu. Na koniec jeszcze apelował o dialog i porozumienie. To wszystko można sobie przeczytać w „Kurierze Wileńskim” i potem zobaczyć co się stało jak litewski parlament wznowił pracę. Rozwiązał samorządy na Wileńszczyźnie. Zatem to było to jawne oszustwo. Nie pierwsze zresztą i nie ostatnie.

K.K.: Lato 1991 roku było kluczowym okresem bo był w końcu owoc ruchu autonomicznego – w Statucie WPKN-T zostało czarno na białym zapisane w sposób konkretny czego Polacy na Wileńszczyźnie chcą. A Litwini do puczu Janajewa jeszcze byli w stanie zawieszenia, nie wiedzieli na ile mogą sobie pozwolić wobec Moskwy, wobec Polaków i wobec Warszawy…

A.Ch.: Akurat wobec Warszawy to Litwini wiedzieli, że mogą sobie na wszystko pozwolić. Na początku sierpnia odbyło się posiedzenie sejmowych komisji spraw zagranicznych Polski i Litwy w Puńsku, w czasie którego polski przewodniczący Bronisław Geremek powiedział wyraźnie: Polska nie popiera Polaków, którzy działają przeciwko niepodległości i integralności terytorialnej Litwy. Teoretycznie to wszystko pięknie brzmiało, ale przecież wiadomo co to znaczyło, skoro w opinii Litwinów i Geremka i jemu podobnym, zwolennicy autonomii są przeciw niepodległości Litwy i godzą w jej integralność terytorialną. To było dawanie Litwinom carte blanche na rozprawę z Polakami.

No i potem inicjatywa premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego nawiązania stosunków dyplomatycznych właśnie wtedy gdy Litwini zaczęli represje wobec Polaków. Grzegorz Kostrzewa-Zorbas z naszego MSZ rozpoczął w Wilnie rozmowy w momencie gdy Litwini rozpoczęli represje wobec samorządu w rejonie solecznickim.. Albo Kostrzewa-Zrobas zapytał Litwinów czy będą represje wobec Polaków albo nie zapytał. Jeśli nie zapytał to sprawa jasna – poświęca Polaków. Jeśli zapytał to albo Litwini odpowiedzieli albo nie odpowiedzieli. Jeśli Litwini odmówili odpowiedzi a Kostrzewa-Zorbas kontynuował rozmowy to znaczy, że zgodził się na poświęcenie Polaków. Jeśli Litwini odpowiedzieli to albo odpowiedzieli, że rozwiążą polskie samorządy i wtedy jeśli Kostrzewa-Zrobas dalej prowadził rozmowy to świadomie poświęcał Polaków. Może też Litwini skłamali, ale jeśli Kostrzewa-Zorbas nie wyciągnął z tego konsekwencji to również poświęcił Polaków. Nie ma innych możliwości.

W trakcie tych rokowań musiał wiedzieć, że Polska nie zareaguje na litewskie represje. Były protesty ze strony naszych polityków, ale to był tylko teatr dla opinii publicznej w Polsce, miał ją rozbroić. A potem minister Skubiszewski, oszukując opinie publiczną, a nawet posłów, w iście ekspresowym tempie podpisał Deklarację o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy, w której zrezygnował z wielu praw, których się domagał w swoim memoradum. To było danie Litwinom wolnej ręki w robieniu z Polakami na Wileńszczyźnie tego co chcą.

Być może są tacy co uważają, że ta polityka była słuszna, że Polacy się nie liczą, ale niech przynajmniej nie kłamią, że ta polityka była inna niż była.

K.K.: W tym kluczowym okresie, na samym końcu sierpnia 1991 r. w Warszawie pojawiła się delegacja autonomistów z Wileńszczyzny z Anicetem Brodawskim na czele. Kto jeszcze wchodził w jej skład?

A.Ch.:Leonarda Sapkiewicz przewodnicząca Rady Koordynacyjnej, Anicet Brodawski, Stanisław Pieszko i Walentyna Subocz. Mam w swoim archiwum komunikat prasowy z tej wizyty. Kontaktowano się z reprezentantami rządu, w tym MSZ i prezydenta. Rezultat tej wizyty był żaden. Zresztą nie mogło być inaczej. Trwały bowiem już wtedy wstępne rozmowy Warszawy z Wilnem w sprawie nawiązania stosunków dyplomatycznych. W których to rozmowach, Warszawa problemu zabezpieczenia słusznych praw litewskich Polaków podnosić nie zamierzała.

K.K.: Prowadził pan tutaj nad Wisłą bardzo aktywną działalność na rzecz wsparcia rodaków z Wileńszczyzny i ich politycznej emancypacji. Czy kiedykolwiek zetknął się pan z polskim politykiem, który przychyliłby się do postulatów polskich autonomistów z Wileńszczyzny choćby czysto werbalnie?

A.Ch.: W Obywatelskim Komitecie Pomocy Polakom na Wileńszczyźnie było trzech posłów na Sejm RP, wszyscy ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego: Jan Łopuszański, Stefan Niesiołowski i Marian Piłka. Bardzo mocno w tej sprawie mówił i działał Piłka. Pamiętam nawet jedną jego broszurkę na te tematy. Wcześniej pamiętam jedną interpelację – Niesiołowskiego i grupy posłów. W różnych sytuacjach było też wsparcie od wywodzącego się z ZChN marszałka Wiesława Chrzanowskiego, przynajmniej w pierwszym okresie. Bo jeśli chodzi o Komitet to ci posłowie raczej w nim nie działali ale użyczyli swoich nazwisk. Słuchał nas życzliwie Jan Olszewski. Żadnych realnych działań jednak nie podjął.

Z komisji spraw zagranicznych Porozumienia Centrum wyszło kilka moich wniosków do zarządu tej partii, aby zajął stanowisko w sprawie rozwiązania samorządów na Wileńszczyźnie i represji wobec Polaków. Bez reakcji. W końcu po trzech czy czterech miesiącach przyszedł Jacek Maziarski z zarządu PC. Powiedziałem, że nasza praca jest bez sensu, skoro pozostaje bez jakiejkolwiek reakcji zarządu, a on mi odpowiedział, że jest tak dlatego ponieważ proponujemy rzeczy, które nie są zgodne z linią partii. Wtedy odszedłem.Byłem potem w komisji wschodniej Ruchu Trzeciej Rzeczpospolitej Jana Parysa, który dawał mi w tych sprawach wolną rękę, a w razie potrzeby, wspierał. Co ciekawe w Sejmie pierwszej kadencji oświadczenie, w sprawie dyskryminowania Polaków i potrzeby wynegocjowania w Traktacie polsko-litewskim autonomii administracyjnej, podpisało około osiemdziesięciu posłów, głównie z SLD i PSL. Potem byli skutecznie spacyfikowani przez Kwaśniewskiego i Pawlaka, na których z kolei naciskał Geremek.

K.K.: Ze strony Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rzeczpospolitej nie było żadnego zrozumienia dla dążeń Polaków Wileńszczyzny?

A.Ch.:Żadnego. Próbowali się tam przebić profesor Łosowski i profesor Szawłowski. Bez rezultatu. Urzędnicy sami z siebie nigdy nie zwrócili się o jakąkolwiek ekspertyzę do prof. Łossowskiego, który przecież był niekwestionowanym ekspertem w tematyce Litwy. Nie było minimalnego zainteresowania jego zdaniem. Profesor Szawłowski opisuje jak minister Skubiszewski, poproszony przez posłów o opinię o memoriale wspominanego przeze mnie Klubu uniwersyteckiego, odpisał, że jako minister spraw zagranicznych nie będzie się ustosunkowywał do opinii jakiegoś klubu uniwersyteckiego. Sam był profesorem i w ten sposób potraktował środowisko akademickie.

K.K.: Podsumowując naszą rozmowę jako publicyści a nie historycy możemy sobie pozwolić na gdybologię. Czy gdyby władze Polski jednoznacznie poparły postulat autonomii Polaków na Wileńszczyźnie i uwarunkowały od jego spełnienia stosunki z Litwą to nasi rodacy mieli by tam dzisiaj region autonomiczny?

A.Ch.:Ja panu odpowiem tak: głosiłem w swojej publicystyce taką tezę, że Polacy Wileńszczyzny znaleźli się w latach dwudziestych ubiegłego wieku w granicach państwa polskiego z własnej woli i Sejm Polski tę wolę zaakceptował. Sejm Polski mógł więc powiedzieć, że rezygnując z pretensji terytorialnych do Wilna, Polska uznaje niepodległość Litwy, ale włączenie Wileńszczyzny w skład Litwy będzie mogła uznać dopiero wtedy gdy Litwini uzyskają na to zgodę tamtejszych Polaków. Skoro Polacy na Wileńszczyźnie wbrew swojej woli nie mogli żyć w ramach państwa polskiego, trzeba było się z nimi porozumieć. I dopóki Litwini by się z nimi nie porozumieli uznawać wyłącznie niepodległość Litwy, ale nie jej kształt terytorialny. Uważam, że tak właśnie Polska powinna była zrobić i nie mam żadnych wątpliwości, że wtedy Wileńszczyzna miałaby autonomię.

Jednak, kiedy minister Waszczykowski, w znanym już wywiadzie dla portalu Kresy.pl, mówi Litwinom tyle, że za ich politykę wobec Polaków nie będzie za strony polskiej żadnych retorsji– to jest to właśnie poziom polskiej polityki.

Projekt „Autonomiści. Historia dążeń do autonomii Wileńszczyzny” sfinansowany został ze środków Senatu RP oraz Stowarzyszenia Odra-Niemen.

2 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. malkontent
    malkontent :

    Nie ma żadnej ważnej sprawy dla Polaków i Polski którą by popłuczyny styropianu nie zniszczyły, sprofanowały :-((( POPISdzielstwo to kanalie, łotry najeźdźcy i okupanci, przy nich komuniści to małe pikusie złego :-((( Artykuł pokazuje prawdziwe oblicze tych podłych mend, szachrai , oszustów dla nich racje stanu Polski to nic nie znaczące nic.