Wciąż trzyma się prosto

Na drodze dopadło ich dwóch banderowców na koniach i batogami zmusiło do powrotu. Przed Korcem zaprowadzili ich do chaty, w której mieli posterunek i kazali czekać.

Każdego polskiego dziennikarza, który chce poznać historię Polaków mieszkających w okolicach Sławuty ks. Jan Szańca zawozi do Dominika Zięty, który choć ma osiemdziesiąt lat nie wygląda na zgrzybiałego staruszka. Wprost przeciwnie, trzyma się prosto, kipi energią i humorem, choć życie nie żałowało mu batów, a po śmierci żony od kilku lat mieszka sam w swym obszernym domku w ogrodowej dzielnicy Sławuty. Ściskając jego prawicę ma się wrażenie, że wita się z prostym, ale szczerym człowiekiem. On sam mówi o sobie, że jest „niegramotnym”, ale to z jego strony, mówiąc po rosyjsku, „szutka”. Owszem, skończył tylko trzy klasy rosyjskiej szkoły i zapomniał już czytać i pisać w tym języku, nie potrafi też mówić po kazachsku, którego uczył się mieszkając w Kazachstanie, ale sprzedałby i kupił o wiele lepiej wykształconego. Nie na darmo ks. Antoni Andruszczyszyn zrobił go prezesem Komitetu Parafialnego i traktował jako jednego z najbliższych współpracowników. Pan Dominik nawet ową „niegramotność” potrafił wykorzystać na swoją korzyść. Gdy pracował jako kierowca na tzw. „wojennym uczastku” chciano go koniecznie zapisać do „kompartii”. Odpowiedział sekretarzowi, że będzie zaniżał poziom organizacji. Dano mu spokój. Pochodzi on z polskiej rodziny mieszkającej do 1936 r. w Chwoszcziwce k. Berezdowa. Jego ojciec Tadeusz był w tej miejscowości kowalem, szanowanym przez władze i kierownictwo miejscowego kołchozu. Takich rzemieślników jak on nie mieszkało zbyt wielu w okolicy. Urodził się jeszcze w XIX w. , odbył służbę wojskową w carskiej armii w jednostkach stacjonujących na Syberii i północnym Kazachstanie.

Jadł chleb z niejednego pieca

Brał udział w wojnie domowej w Rosji, ożenił się w wieku 36 lat i szybko wraz z żoną dochował się szóstki dzieci. Gdy zaczęły się wywózki Polaków do Kazachstanu, władze nie chciały go deportować. Był zbyt cennym fachowcem dla miejscowego kołchozu. Gdy wieś zaczęła pustoszeć, a nakaz wyjazdu dostał jego szwagier, czyli brat matki pana Dominika, niespodziewanie oświadczył, że on też pojedzie. Syberii i Kazachstanu się nie bał. Życiowe doświadczenie podpowiadało mu, że jak Sowieci zaczęli wywózkę Polaków, to wcześniej czy później wywiozą wszystkich. Lepiej więc jechać na ochotnika niż jako przymusowy zesłaniec. Gdy zgłosił chęć wyjazdu, przewodniczący kołchozu kręcił nosem, ale ostatecznie zgodził się, by udał się on wraz z rodziną zagospodarowywać Kazachstan. Tam też potrzebowano kowali.

-Wyjechaliśmy w marcu – wspomina Dominik Zięta – Na Ukrainie było już ciepło. Jechaliśmy towarowym wagonem, ogrzewanym przez dwa piecyki zwane burżujkami. Mogliśmy jako ochotnicy – dobrowolcy zabrać wszystko. W połowie wagonu jechaliśmy my z rodziną, czyli mama z tatą i nas sześcioro dzieci. W drugiej połowie jechały dwie krowy, dwa cielęta, koń, a także narzędzia rolnicze niezbędne do uprawy roli, pług, brony itp. Wieźliśmy też ze sobą żarna do mielenia ziarna, siano i zboże. Mieliśmy też ciepłe ubranie, bo ojciec znał kazachski klimat i wiedział, z czym może mieć do czynienia jego rodzina. Przywieźli nas na stację Taincza, skąd wojskowymi samochodami przejechaliśmy wraz z dobytkiem na teren przyszłej wsi Czernichowka. Miejscowość ta składała się z kilku części i powstawała etapami. W jej pobliżu były tworzone inne wioski m.in. : Głubokoje, Krasna Polana, Wołyńsk, Litowoczne i Podleśne. We wszystkich osiedlano przede wszystkim zesłańców z okolic Berezdowa i Sławuty. W Kazachstanie jeszcze leżał śnieg. Topniał, bo za dnia temperatura była jeszcze plusowa. W nocy jednak temperatura spadała do minus dwunastu stopni Celsjusza.

Dzieci umierały jak muchy

„Mieszkaliśmy w dużych namiotach wojskowych, ogrzewanych przez dwie „burżujki”. Dla małych dzieci było za zimno i wiele z nich poumierało. Ja miałem wówczas sześć lat i jakoś wytrzymałem. Gdy śnieg stopniał, zaczęliśmy kosić zeszłoroczna trawę i z niej oraz gliny robiliśmy cegłę suszoną na słońcu zwaną saman. Z niej budowaliśmy ziemianki z dwuspadowym dachem. Składały się one z dwuspadowych pomieszczeń. Każda z nich była przeznaczona dla dwóch rodzin. Nasza rodzina z sześciorgiem dzieci zamieszkała z jednej strony, a z drugiej szwagier ojca, czyli mój wujek ze swoją, liczącą pięcioro dzieci. Wraz z nią żył także ojciec matki, czyli mój dziadek. Po roku przeniesiono nas do sąsiedniej wsi, miała ona czysto ukraiński charakter. Zamieszkiwali ją osadnicy jeszcze z czasów carskich. Była ona nieźle zorganizowana, nie miała jednak kowala. W Czernichowce zamieszkało zaś ich czterech”.

Ogromna ilość

Kazachskie przeżycia bardzo mocno zapadły w pamięć pana Dominika. Zapamiętał jednak nie tylko momenty przykre, ale i dobre, bo w życiu jego rodziny były i takie. W 1938 r. w Kazachstanie był np. wielki urodzaj. Na każdy „trudo-dzień” kołchoźnicy otrzymywali po dwa pudy pszenicy.

– Była to ogromna ilość – wspomina pan Dominik – Zwłaszcza, że nasza rodzina otrzymała przydział na ojca, matkę i siostrę, pracującą w charakterze dojarki. Ojciec część zboża sprzedał do spichlerza i wziął pieniądze. Pozostałe w charakterze zapasu kazał zwalić na pryzmę przy naszej chałupie. Potem przykryliśmy je słomą i tak zimowało. Nie było bowiem gdzie go przechować. O głodzie czy biedzie nie było mowy.

Sytuacja w rodzinie Ziętów pogorszyła się tak, jak we wszystkich po ataku Niemiec hitlerowskich na ZSRR. Ojca pana Dominika zmobilizowano do Armii Czerwonej. Formalnie nie był zesłańcem i miał pełnię praw i obowiązków obywatela ZSRR. Musiał stanąć do obrony ojczyzny.

-Tato żegnał się oblewając nas łzami, jak gdyby przeczuwając, że widzi nas po raz ostatni – wspomina pan Dominik – Ojciec przygarnął bardzo mocno zwłaszcza nas chłopaków. Prosił, byśmy opiekowali się matką i siostrami. Tej ojcowskiej prośby nie zapomnieliśmy nigdy. Traktowaliśmy jako swoisty testament, bo wkrótce przyszło zawiadomienie, że ojciec poległ. Po wyjeździe ojca, pan Dominik mimo, że miał 11 lat musiał z resztą rodziny iść do pracy w kołchozie. Jego najstarsza siostra Hanna miała wtedy 19 lat. Praca była ciężka i na pewno nie dla dzieci. Musieli jednak wykonywać normę dorosłych. W latach 1944, 1945, 1946 w północnym Kazachstanie był też głód. Mróz, który przychodził w tych latach wcześniej niż zwykle nie pozwalał zebrać całej pszenicy. Zbiór zboża w Kazachstanie prowadzi się bowiem inaczej niż w Europie. Zaczyna się w lipcu, a kończy w początkach listopada.

– Zimy od 1944 r. do 46 r. przychodziły niestety bardzo wcześnie – wspomina Dominik Zięta – Były śnieżne i mroźne. Rok w rok temperatura spadała do minus czterdziestu ośmiu stopni Celsjusza. Ocieplać zaś zaczęło się dopiero w okolicach maja. Dopiero w 1947 r. pogoda się znacznie poprawiła. Mnie w kołchozie posadzono na traktor, chcąc wypróbować, czy się nadaję. Radziłem sobie doskonale. Po krótkim okresie jazdy na traktorze skierowano mnie na kurs kierowców, po którym posadzono mnie na ciężarówkę. To była już dobra praca i wtedy znów zaczęliśmy żyć nieźle. Chleba nam nie brakowało. Jeżeli coś nam utrudniało życie, to nowi sąsiedzi, których zesłano do północnego Kazachstanu.

Tymi nowymi dokuczliwymi sąsiadami byli deportowani z Północnego Kaukazu Czeczeńcy.

– O to silnie wrednyj narod – kwituje filozoficznie zachowanie swych kazachskich sąsiadów pan Dominik Zięta. Z jego zasępionej miny można wnosić, że wiele dobrego go od tej nacji nie spotkało. – Starsi owszem starali się żyć w zgodzie z nowymi sąsiadami rozumiejąc, że wszyscy są w podobnym położeniu i tylko w zgodnym współżyciu uda im się przetrwać w tym trudnym klimacie, spokojnie pracowali i nie szukali żadnej zwady – kontynuuje. – Młodzi przeciwnie, nie chciało im się pracować, wywoływali stale awantury, kradli, trudnili się rozbojem i terroryzowali całą okolicę. Do mojego starszego sąsiada starika Ukraińca, którego wszyscy otaczali szacunkiem, gdy wszyscy byli w polu, przyszli w biały dzień i z chlewika zabrali cielaka, zarżnęli, upiekli na ognisku i zjedli.”

To też go zarżną

„Zapowiedzieli też starikowi, że jak pójdzie na skargę, to go też zarżną… Warzyw z przydomowych ogródków brali, ile chcieli i wszyscy bali się zwrócić im uwagę. Też miałem spięcie z jednym Czeczenem, takim Wachą, gdy jeszcze pracowałem jako traktorzysta. Po zakończonej pracy maszynę trzeba było odstawić do kołchozowego MTS czyli bazy. W niej niestety, od kiedy przywieźli do nas Czeczenów nasiliły się kradzieże części. Ja na wszelki wypadek wszystkie części, które przy traktorze było łatwo odkręcić oznaczyłem wybijając przecinakiem swoje inicjały. Rano idąc na stację MTS spotkałem tego wspomnianego Wachę, który szedł z rura wydechową i traktorowym tłumikiem pod pachą. Gdy tylko dotarłem do stacji okazało się, że Wacha odkręcił te części z mojego ciągnika. Natychmiast za nim popędziłem i szybko go dopadłem, bo Wacha bynajmniej się nie spieszył. Mówię mu, że ukradł część z mojego traktora i pokazałem swój znak, który wybiłem przecinakiem. On odpowiedział, że rura jest jego i koniec. Gdy usiłowałem mu ją odebrać siłą, to tak mnie walnął w nos, że się przewróciłem i zalałem krwią. Udałem się wtedy do kogoś w rodzaju starszego grupy Czeczenów, którego oni szanowali, by się poskarżyć. Ten mnie wysłuchał, pokiwał głową, ale oświadczył, że nic nie może zrobić, bo z Wachą łączy go jedna krew. On był sędzią tylko w sporach między Czeczenami. Jak jego ziomek ukradł coś u Słowianina, to w ich „kodeksie” nie popełniał przestępstwa…Oni trzymali się razem.”

Także trzymała się razem

Rodzina Ziętów pomna na nauki ojca też trzymała się razem. Chłopcy opiekowali się matką i siostrami. Mama przestała pracować i zajęła się prowadzeniem domu – mówi pan Dominik – Po kolei wydawaliśmy za mąż nasze siostry. Jako pierwsza wzięła ślub najstarsza Hania, wychodząc za Janka Kobierskiego, też Polaka, pracującego na stacji Taincza jako maszynista. Pomogliśmy zbudować im z samanu dom w Tainczy, a siostrze w posagu daliśmy jeszcze krowę, 10 gęsi i trzy tony siana. Dwom kolejnym siostrom też pomogliśmy w ten sam sposób. Później z chłopaków ja pierwszy się ożeniłem w 1956 r. Przyjechałem z mamą, siostrą Hanią i jej mężem na Ukrainę, gdzie żyła jeszcze siostra mamy w rodzinnej Chwoszcziwce. Tu poznałem dziewczynę Felę, ożeniłem się z nią. Zabrałem ją do Kazachstanu, gdzie mieszkaliśmy jeszcze trzy lata. Nie chciałem wracać na Ukrainę, w Kazachstanie żyło się wtedy lepiej. Przyjeżdżaliśmy od czasu do czasu na Ukrainę, ale moja żona tęskniła za rodzinnymi stronami. Jej matka stale pisała listy, przy czytaniu których żona płakała. Matka wzywała ją stale do powrotu. Twierdziła, że bez trudu dostaniemy tu pracę i jakoś się urządzimy. Postanowiliśmy wracać.

Zaznaczyć trzeba, że przyjeżdżając do Sławuty np. na święta, pan Dominik kontynuował swój związek z kościołem w Połonnem, zadzierzgnięty podczas zawierania ślubu ze swą Felą. Do dziś wspomina księdza Andrzeja Gładysiewicza, który posługując w tej świątyni zaharował się na śmierć umierając na raka krtani.

Pieczętował groby

– Kiedy przyjechałem na Wielkanoc, udałem się z żoną do spowiedzi – wspomina – Stanęliśmy w kolejce do konfesjonału wieczorem, a doszliśmy do niego dopiero następnego dnia rano. Ksiądz Andrzej z krótkimi przerwami spowiadał na okrągło, tyle było narodu. Mówił on bardzo cicho i spokojnie, a jego słowa głęboko zapadały w pamięć. Gdy przeprowadziliśmy się z żoną na Ukrainę, niespodziewanie w Kazachstanie zmarły moja mama i najstarsza siostra Hania. Jadąc na pogrzeb wstąpiłem do ks. Andrzeja, żeby powiedział mi, jak mam zapieczętować ich groby. Kazał mi przynieść ziemi w woreczku. Następnie wspólnie się nad nią pomodliliśmy, po czym ksiądz ja poświęcił. Na zakończenie powiedział, żebym posypał tą ziemią mogiłki tak, żeby zaznaczyć krzyż i będą one zapieczętowane. Na odchodnym zostawiłem ks. Andrzejowi na stole 35 rubli. Wtedy to było sporo pieniędzy. Nie chciał wziąć. Tłumaczyłem mu, że jestem kierowcą, rzadko bywam, a chcę wesprzeć jedyna czynną parafię. Spytał mnie, ile zarabiam. Gdy powiedziałem mu, że od dwustu do trzystu rubli, wziął tylko dwadzieścia, piętnaście rubli zwrócił i powiedział, że jestem wprawdzie bogaty, ale to i tak za dużo.

Ksiądz Andrzej pochował też teściową i kuzynkę z Chwoszcziwki, które zrządzeniem losu zmarły w tym samy dniu i razem spoczęły na cmentarzu. Przy okazji poświęcił on grób starszego brata ojca pana Dominika, którego Sowieci nie wywieźli do Kazachstanu, ale za to zamordowali go bestialsko banderowcy. Pan Dominik ma relacje o jego śmierci od zmarłej kuzynki, ale ma łzy w oczach, gdy wspomina tą tragedię. Traktował go jak swojego dziadka, z którym przed wyjazdem do Kazachstanu bardzo serdecznie się pożegnał i nigdy go już nie zobaczył.

Bestialski mord

– W 1943 r. poszedł on z Chwoszcziwki na bazar do Korca, żeby na tamtejszym targu kupić soli i drożdży – opowiada pan Dominik – Miasto leżało za dawną polską granicą i na tamtejszym targu można było kupić wiele artykułów. Granicy już oczywiście nie było, ale krążyły po niej patrole banderowców, starające się nie przepuszczać na druga stronę mieszkających ludzi, traktując ich jak Sowietów. Brat ojca dla bezpieczeństwa umówił się z dwoma Ukraińcami, też starszymi dziadkami sądząc, że z nimi będzie bezpieczny. Na bazar dostali się bez przeszkód. Kupili sól i drożdże niezbędne do pieczenia chleba i zadowoleni wracali do domu. Na drodze dopadło ich dwóch banderowców na koniach i batogami zmusiło do powrotu. Przed Korcem zaprowadzili ich do chaty, w której mieli posterunek i kazali czekać. Wtedy do chaty miał przyjść młody banderowiec, który poradził im, żeby uciekali, bo zostaną rozstrzelani. Natychmiast skorzystali z jego rady, zabierając ze sobą sól i drożdże. Uciekali niestety tą samą drogą i kilku banderowców na koniach dogoniło ich w wiosce Kutki. Zdarli z nich koszule, związali i rzucili na ziemię. Następnie porżnęli im plecy nożami i wysypali na nie całą sól, którą dziadkowie nieśli ze sobą. Ci dosłownie wyli z bólu i prosili banderowców, żeby ich dobili i nie męczyli. Jeden z nich po kolei zastrzelił dziadków. Widziała to zza węgła domu kobieta, która dała znać do Chwoszcziwki, że na opłotkach jej wsi leży trzech pobitych przez banderowców dziadków. Mieszkańcy wioski od razu zorientowali się, kto to może być. Córka brata mojego ojca przybiegła do przewodniczącego rady i prosiła, żeby dał podwodę, bo chce pojechać po ciała. Ten jednak nie chciał się zgodzić. Powiedział, że jej nie puści, bo ma troje dzieci. Wysłał trzech starszych mężczyzn, którzy przewieźli zmasakrowane ciała. Kuzynka strasznie to przeżyła, co odbiło się na jej zdrowiu, dlatego tez chyba wcześnie zmarła.

Wrócił na Ukrainę

W 1959 r. pan Dominik z żoną wrócił na Ukrainę i zamieszkał w Sławucie. Jego rodzeństwo pozostało w Kazachstanie. Przeprowadzili się jednak z północy do Ałma-Aty – ówczesnej stolicy republiki, gdzie klimat zasadniczo różnił się od tego w okolicach, gdzie pierwotnie Ziętowie zostali osiedleni. Dziś w Ałmaty, na którą Kazachowie przechrzcili Ałma- Atę żyje dwunastu potomków Ziętów, którzy u stóp Tien-Szanu stworzyli swoje rodziny, mocno zapuszczając korzenie. Czasem odwiedzają wujka, by poznać ojczyste strony przodków. Pana Dominika niewątpliwie najbardziej zakonserwowała ciężka praca. Tylko w miejscowym „Awtoparku” jako kierowca przepracował trzydzieści trzy lata. Siedział za kółkiem jako tzw. „dalniebojszczyk”, czyli kierowca rejsowy jeżdżący ciężarówka z towarami po całej Ukrainie. W swojej przygodzie z „Awtoparkiem” miał rok przerwy na „romans” z „wojennym uczastkiem”, w którym chciano z niego zrobić komunistę. Wprawdzie jako „niegramotnemu” dali spokój, ale jeden z wojskowych inżynierów zobaczył, jak rozbiera do remontu silnik swojego „kamaza” i od razu orzekł, że „Zięta to oczień techniczieski gramotnyj czieławiek”. Pan Dominik nie czekał na kolejną propozycję od sekretarza. Wrócił do „Awtoparku”. Rzucił tą robotę dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych minionego wieku, gdy kryzys ekonomiczny sprawił, że na niepodległej Ukrainie zaczęło brakować paliwa. Zdarzało się bowiem, że pojechał do Doniecka i nie miał jak wrócić. Stacje benzynowe na kilka dni zawieszały swoją działalność…Wtedy z konieczności przesiadł się na miejski autobus i jeszcze trzy lata jeździł nim z pasażerami po Sławucie.

Nie ukrywał, że jest Polakiem

Pan Dominik nigdy nie ukrywał, że jest Polakiem i osobą wierzącą. Jeszcze gdy pracował, mocno zaangażował się w odrodzenie parafii i środowiska polskiego w Sławucie. Gdy proboszczem został ks. Antoni Andruszczyszyn, to Dominik Zięta mimo, że jeszcze pracował pomagał ze wszystkich sił. Ksiądz Antoni kupił bowiem starego „Ziła” do przewożenia materiałów budowlanych i wywozu soli z odzyskanego kościoła. Pan Dominik jako posiadający uprawnienia objął obowiązki szofera tego wehikułu.

– Strach było jeździć tym starym gratem – śmieje się pan Dominik – Ks. Antoni dawał mi zawsze do kabiny niewidomą parafiankę Felę. Gdy jechaliśmy, ona na okrągło odmawiała różaniec. Pełniła role czegoś w rodzaju duchowego ubezpieczenia. Nigdy nam się nic nie stało, choć jeździłem często na dwie zmiany i często odczuwałem duże zmęczenie.

Pan Dominik jako prezes Parafialnego Komitetu zajmował się nie tylko kręceniem kółkiem sławuckiej wspólnoty. Bywało, że musiał też chodzić po urzędach i najzwyczajniej wykłócać się o sprawy parafii. Zmieniło się prawo wyznaniowe i trudnych spraw nie brakowało. Trzeba było rejestrować ściągnięte z Polski do pracy w parafii siostry zakonne.

Nie ułożyło się tylko panu Dominikowi życie rodzinne. Ciężko przeżył śmierć jednej z córek, a także odejście żony. Nie ma przy sobie żadnego wnuka. Generalnie jednak nie narzeka. Był siedem razy w Polsce. Nie ukrywa, że gdy pierwszy raz do niej zawitał, to zaczął nawet kombinować, jak się do niej przeprowadzić. Sądzi, że przy swojej obrotności dałby sobie w niej radę. Kazachstan zahartował go dostatecznie. Niektóre nawyki z niego zachował po dziś dzień. Na zimę ma już przygotowane nowe walonki i kalosze. W ciągu kilkudziesięciu lat jego szoferskiej kariery sprawdziły się najbardziej, a on chce jeszcze mieć zdrowe nogi, by pochodzić do kościoła, o odzyskanie którego zabiegał.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply