Berezdów – czyli polskość wykarczowana

Między Sławutą a Korcem leży Berezdów, duża wieś, licząca 1250 osób. Przepływa przez nią rzeczka Sieczanka. Chodząc po ulicach tej zaniedbanej osady aż trudno uwierzyć, że jeszcze w XIX w. była ona miasteczkiem i czymś w rodzaju stolicy polskiego mikroregionu złożonego z kilkunastu polskich wsi.

Znajdowały się tu wszystkie instytucje niezbędne do życia jego mieszkańców: parafia, szkoła, a także sklepy prowadzone przez Żydów. Tych, jak wynika z relacji byłych mieszkańców, było zatrzęsienie. Znajdowały się przy rynku, stanowiącym centrum miasteczka. Na placu przylegającym do rynku odbywały się jarmarki.

Najstarszą polską instytucją w Berezdowie był kościół rzymskokatolicki, drewniany, uroczo położony na zadrzewionej skarpie. Został ufundowany przez Jabłonowskich w 1756 r. W ich władaniu znajdowały się bowiem dobra berezdowskie. Po Powstaniu Listopadowym dobra te zostały skonfiskowane przez władze carskie w ramach represji. Nie umniejszyło to jednak siły żywiołu polskiego. Władze carskie zasiedlały nawet przymusowo te tereny rodzinami szlacheckimi polskiego pochodzenia, przydzielając im ziemię. Wszystkie wsie należały do parafii w Berezdowie. Było ich w sumie kilkanaście. W 1914 r. liczyła 4681 wiernych i była większa od sławuckiej, która liczyła wówczas 3235 wiernych. Dziś to niestety już przeszłość. Rejon berezdowski jako typowo polski znikł z mapy w latach trzydziestych ubiegłego wieku wskutek aresztowań, wywózek i mordów. Obecnie po Polakach pozostały tylko cmentarze i nieliczne rodziny. W całej parafii mieszka zaledwie dwieście osób. Niewiele, jeśli się zważy, że do parafii należy 25 wsi. Jeszcze w 1944 r. we wsi stał budynek kościoła, który zamknięty został ostatecznie po II wojnie światowej i przerobiony na klub. W 1994 r. dyrektor miejscowego kołchozu postanowił go rozebrać. Oficjalnie pod pozorem, że znajdował się on w stanie awaryjnym i groził zawaleniem. De facto miejscowe władze obawiały się, że miejscowi Polacy mobilizowani przez sławuckiego proboszcza Antoniego Andruszczyszyna będą chcieli go odzyskać i wyremontować. Sądziły one również, że wierni będą chcieli odzyskać wiekowy murowany dom parafialny, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności przetrwał po dzień dzisiejszy. Pełnił on do rewolucji bolszewickiej rolę plebani i szkółki niedzielnej. Miejscowi księża w okresie wakacji organizowali w nim stacjonarne kursy katechetyczne dla młodzieży z okolic, która w roku szkolnym nie mogła z powodu odległości dojeżdżać na lekcje religii. Berezdowscy urzędnicy bali się, że jak tutejsi Polacy odzyskają kościół i plebanię, to na miejscu zamieszka kapłan i polskość, która tu zawsze kojarzyła się z katolicyzmem zacznie się odradzać. Miejscowa Rada Wiejska nie chciała zaś do tego dopuścić. Polskość została oficjalnie w Berezdowie wykarczowana. Według relacji tutejszych mieszkańców to karczowanie zaczęło się już w 1935 r. Wtedy to pierwszych Polaków z Brerezdowa i okolic zaczęto deportować na Wschodnią Ukrainę. Mieli na nowo zaludniać wsie wymarłe w czasie Wielkiego Głodu w rejonie Donbasu i Zaporoża. W latach 1936 i 1937 kontynuowano wywózkę Polaków z okolic Berezdowa do Kazachstanu. W 1937 r. nastąpiło apogeum prześladowań tutejszych Polaków. Najbardziej aktywny element polski został aresztowany i wymordowany. Aresztowano głównie mężczyzn. Z każdej wsi po kilkanaście osób. Oskarżano ich o przynależność do Polskiej Organizacji Wojskowej. Żadna taka organizacja oczywiście nie istniała. GPU aresztowało wszystkich mężczyzn, którzy w okresie wojny polsko-bolszewickiej walczyli w polskiej armii.

Kościół w Berezdowie został zamknięty w 1937 r. Władze sowieckie urządziły w nim magazyn. Ksiądz, który go obsługiwał, uciekł i nie pozwolił się aresztować. Ukrywał się wśród ludzi i w prywatnych domach odprawiał nabożeństwa. Duże zalesienie terenu i zwartość skupisk polskich sprawiał, że GPU, a później NKWD nie potrafiły go wytropić.

Wraz z rozpoczęciem niszczenia polskiego elementu władze sowieckie zamknęły polskie szkoły i rozpoczęły przyspieszoną ukrainizację wszystkich Polaków mieszkających w rejonie Berezdowa. Osiedlały też na tych terenach Ukraińców. Po wybuchu wojny niemiecko- sowieckiej Polakom udało się odzyskać kościół. Niestety nie na długo. Ukraińcy, którzy nie mieli swojej cerkwi w Berezdowie, bo nigdy w nim nie mieszkali, odebrali go siłą. Mieli poparcie niemieckiej administracji i Polacy nie mogli nic zrobić. Od strony Korca w rejon Berezdowa zaczęły też zapuszczać się oddziały UPA. Starały się one penetrować teren i likwidować przejawy polskiego życia. Generalnie jednak banderowcy, jak wspominają tutejsi mieszkańcy, jednakowo traktowali wszystkich mieszkańców okolic Berezdowa, zarówno Polaków, jak i Ukraińców. Dla nich byli oni Moskalami lub Sowietami. W konfliktowych sytuacjach mordowali wszystkich z jednakowym okrucieństwem. Na dawnej granicy między Polską a ZSRR UPA ustawiła swoje czujki i starała się nie dopuszczać , by mieszkańcy Berezdowa ją przekraczali, udając się np. na targ w Korcu odległym o 12 km. Jeżeli komuś udało się przemknąć i dotrzeć na targ, był często w drodze powrotnej obrabowany ze wszystkich towarów i zabijany. Banderowcy mścili się w ten sposób na mieszkańcach Berezdowa za to, że ich idee nie znalazły wśród nich poklasku, a oddziały radzieckiej partyzantki tępiły siejące śmierć i zniszczenie ich watahy bezlitośnie.

Po II wojnie światowej Polacy, którym udało się przetrwać wszystkie nawałnice byli skazani na życie w kołchozie. W wielu wsiach powstały katolickie wspólnoty, zbierając się na modlitwie w prywatnych domach. Jeździli też do Połonnego, w którym był czynny kościół. Posługujących w nim księży starali się tez zapraszać na cmentarze na tzw. „pieczętowanie grobów”. Zazwyczaj bowiem kapłan nie mógł uczestniczyć w pogrzebie zmarłej osoby. Gdy przyjechał co kilka miesięcy, a nawet raz na kilka lat, święcił groby osób zmarłych od czasu jego ostatniej bytności.

Gdy w Sławucie zaczęła się odradzać parafia, zaczynająca od niewielkiej kapliczki , berezdowiacy związali się z nią, co było o tyle naturalne, że w czasach sowieckich Berezdów został włączony do rejonu sławuckiego. Gdy proboszczem w Sławucie został ks. Antoni Andruszczyszyn, mógł do nich zacząć oficjalnie dojeżdżać i odprawiać Msze św. w domach prywatnych. Gdy jego następcą został ks. Jan Szańca, w Berezdowie zbudowano na cmentarzu kapliczkę, w której co niedzielę jest doprawiana Msza św. Jedną z jej uczestniczek jest pani Eugenia Bronicz, której rodzina, zesłana do Kazachstanu, wróciła do Berezdowa w 1948 r. Mieszka przy spokojnej ulicy, chodząc po której ma się wrażenie, że w tej części Berezdowa zatrzymał się czas. Jest rodowitą berezdowianką. Urodziła się w Berezdowie w 1925 r. W tutejszym kościele została ochrzczona i pamięta, że w każdą niedzielę szła na Mszę św. z całą rodziną W jej domu rozmawiano tylko po polsku. Ona sama zdążyła jeszcze uczęszczać przez dwa lata do polskie szkoły. Więcej szczęścia miał jej najstarszy brat, który zdołał ukończyć w Sławucie siedem klas polskiej szkoły. W 1936 r. wraz z całą rodziną, składającą się z rodziców i czworga dzieci została wywieziona do Kazachstanu. Dlaczego? Nie wie. Jej ojciec był co prawda hardym Polakiem, ale nie stawiał się sowieckiej władzy. Jako jeden z pierwszych w 1930 r. wstąpił do tutejszego kołchozu, przekazując na jego rzecz całą ziemię, poza przydomowym ogródkiem. Jego kierownictwo uznało to za podstęp ze strony ojca pani Eugenii i szybko wykluczyło go z kolektywu, nie oddając mu jednak ziemi. Przez kilka lat musiał imać się dorywczych zajęć, żeby utrzymać rodzinę. W 1936 r. otrzymał wezwanie do Rady Wiejskiej , gdzie zakomunikowano mu, że z całą rodziną zostanie deportowany do Kazachstanu. Kilka dni wcześniej orał koniem ogród miejskiego sekretarza partii. Usługę tę wykonał solidnie, ale zdaniem sekretarza zrobił to źle. Nie chciał m.in. orać w niedzielę. Złośliwy sekretarz w dwa dni dopilnował tego by odpłacić ojcu pani Eugenii, który dostał nakaz deportacji. Jedyną łaską, jaką wyświadczono jego rodzinie była możliwość zabrania ze sobą inwentarza i ubrań.

– Przywieziono nas do „toczki” Czernichowka – wspomina pani Eugenia.- Był to goły step. Nie było tu nic niezbędnego do życia. Nawet studni z wodą. Jak nas wyładowano z samochodów, do których przesiedliśmy się z wagonów towarowych na stacji Taincza, to zrobił się wielki zamęt i płacz. Krowy zaczęły ryczeć, dzieci płakać, niektórzy zaczęli się modlić, a część najstarszych kląć. Sytuację opanował dopiero komendant, który miał zarządzać naszą wioską. Zapowiedział, że jak się szybko nie weźmiemy do roboty i nie przygotujemy do zimy, to wszyscy zdechniemy z głodu i od razu możemy kopać sobie grób. Wojsko rozstawiło namioty, w których początkowo zamieszkaliśmy. Potem zaczęliśmy kopać ziemianki, składające się z dwóch dużych pomieszczeń. W każdym zamieszkała jedna rodzina. Wywiercono studnię i nie musieliśmy pić obrzydliwej słonej wody. Otwarto też sklep, w którym można było kupić coś do jedzenia. Komendant okazał się nie taki straszny, choć początkowo trzymał mocno dyscyplinę. Mój najstarszy brat, który skończył w Sławucie siedmioklasową szkołę polską chciał uczyć się dalej, iść do technikum w Pietropawłowsku. Zdał nawet wszystkie egzaminy, ale komendant nie dał mu razrieszenia. W następnym roku zgodził się jednak. Mnie też wysłał do szkoły. Dzięki temu zostałam nauczycielką. Ojciec się z komendantem nawet zaprzyjaźnił. Mieszkał w pobliżu nas w bardzo podobnych warunkach. Najtrudniej żyło się w Kazachstanie po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Wszystkich mężczyzn zabrano do „Trud-Armii” w Karagandzie. Musieli oni w bardzo trudnych warunkach pracować w kopalni węgla, na miejscu zmobilizowanych do wojska górników. Później polskich chłopców zaczęli powoływać do polskiej armii. W wiosce w pewnym momencie z mężczyzn został tylko mój ojciec. Komendant chronił go przed poborem twierdząc, że jest niezbędny do pracy w kołchozie. W 1948 r. komendant dał ojcu pozwolenie, że może z rodziną wracać na Ukrainę. Musiał jednak zostawić cały dobytek. Nie mógł nic zabrać. Ojciec się jednak nie ociągał. Spakowaliśmy podręczny bagaż i przyjechaliśmy w rodzinne strony. Tu oczywiście nikt na nas nie czekał. Nasz dom był zabrany. Mieszkał w nim ktoś inny. Przyjęła nas pod swój dach sąsiadka. Ojciec chodził do władz, prosił o przydział jakiegoś domu. Powiedziano mu, że jak zapłaci 50 tys. rubli, to mu przydzielą dom. On oczywiście nie miał takiej kwoty. Ostatecznie udało mu się dostać pracę w kołchozie jako brygadzista. W związku z tym otrzymaliśmy chałupę. Okazało się jednak, że należała ona także do zesłanego Polaka, który również wrócił i zażądał zwrotu budynku. Ojciec nie musiał tego robić, ale oświadczył, że zwróci budynek, bo nie potrzebuje cudzej własności. Zaznaczył jednak, że zrobi to, jak tylko zbuduje własny dom. Kołchoz przydzielił mu działkę, na której wzniósł niewielki budynek. Mieszkaliśmy w nim przez kilka lat. Wkrótce bracia się pożenili i założyli własne rodziny. Ja także wyszłam za mąż. Dorobiliśmy się z mężem nowego domu, w którym mieszkamy z synem po dziś dzień. Córka ze swą rodziną żyje w Donbasie.

Mężem pani Gieni jest oczywiście Polak, dziś już niestety mocno schorowany i wymagający opieki. Pochodzi z Żukowa. Jego rodzina nie była deportowana do Kazachstanu, ale także podlegała represjom. W 1937 r. został aresztowany i zesłany na Kołymę. Tam po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej miał zostać wraz z innymi więźniami zginąć w kopalnianym chodniku celowo zalanym wodą…

Eugenia Bronicz dobrze mówi po polsku, choć czasem musi się zatrzymać, żeby dobrać słowa. Rzadko niestety się nim posługuje. W Berezdowie nie ma już z kim rozmawiać w ojczystym języku. Czyni to tylko w niedzielę, kiedy z Mszą św. do miejscowej kaplicy przyjeżdża ksiądz Jan Szańca ze Sławuty, żeby dla tutejszych wiernych odprawić Mszę św. Przychodzi ich na nabożeństwo niestety coraz mniej. Góra trzydzieści osób. Ludzi o polskim pochodzeniu jest w osadzie znacznie więcej, ale są mocno zukrainizowani. Nie chcą się afiszować swymi korzeniami. Pani Eugenia zna ich wszystkich. Pracowała do emerytury w tutejszej szkole jako nauczycielka klas początkowych i zna całe tutejsze środowisko. Młodzieży polskiej jest bardzo mało. Tak jak we wszystkich tego typu osadach, wyjeżdża ona na studia do większych miast i tu już nie wraca. Nie ma przed sobą w Berezdowie żadnych perspektyw. Osada systematycznie się wyludnia i ulega degradacji. Rodzina pani Bronicz jest ostatnią, która pamięta jeszcze o wywózkach Polaków. Deportowanych do Kazachstanu, którym udało się wrócić w rodzinne strony w miejscowości praktycznie już nie ma. Wszyscy wymarli. Wielu Polaków z Berezdowa i okolic żyje natomiast w Sławucie.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply