Wyrzekania niektórych polskich komentatorów to koszmarna powtórka tego co wydarzyło się ponad 20 lat temu. Gdy Litwini wyprowadzali swój kraj z ZSRR za nic dostali bezapelacyjne i bezkrytyczne poparcie całej ówczesnej polskiej elity politycznej. Mało kto zwracał u nas uwagę na wrogą miejscowym Polakom tendencję litewskiego odrodzenia narodowego, a nawet jeśli elity polityczne i opiniotwórcze miały tego świadomość, mało kto się tym przejmował. Polaków na Litwie można było poświęcić na ołtarzu współpracy Solidarności i Sajudisu jak to miał w 1990 r. wyspekulować wysoki urzędnik ministerstwa spraw zagranicznych RP Grzegorz Kostrzewa-Zorbas.

Mimo dopiero piątego w kolejności wyniku Waldemar Tomaszewski może potraktować wybory prezydenckie, które odbyły się niedawno na Litwie, jako spory sukces. Niemal podwoił wynik sprzed pięciu lat. Jedyne, co martwi mnie jako obserwatora z Korony, jak lubią mawiać Wilniucy o Rzeczpospolitej w jałtańskich granicach, to oddźwięk jaki kampania Tomaszewskiego znalazła u nas. Był on albo nikły, albo krytykancki.

W wyborach, jakie odbyły się na Litwie 11 maja, lider Akcji Wyborczej Polaków na Litwie otrzymał 8,36% głosów. Pięć lat wcześniej Tomaszewski uzyskał 4,67% poparcia. Wynik ten został uznany wówczas za sukces i w istocie okazał się przełomem. Niecały miesiąc później Akcja Wyborcza Polaków na Litwie uzyskała 8,46% poparcia w wyborach do Parlamentu Europejskiego co oznaczało mandat dla jej lidera i wyjście na szeroką scenę polityczną. Również w wyborach samorządowych w roku 2011 r. partia powiększyła swój stan posiadania, przede wszystkim poprzez symboliczny sukces w Wilnie, gdzie jej lista (jako Blok Waldemara Tomaszewskiego) uzyskała drugi wynik. W końcu w wyborach parlamentarnych w roku 2012 AWPL uzyskała historyczny sukces – z wynikiem 5,83% poparcia po raz pierwszy przekroczyła próg wyborczy, uzyskując dzięki temu osiem mandatów zamiast trzech. Otworzyły to Polakom drzwi do obecnej koalicji rządzącej.

Polacy głosują na swojego

Wybory zdominowała urzędująca prezydent Dalia Grybauskaitė uzyskując 45,89% głosów. Drugi był socjaldemokrata Zigmantas Balčytis – 13,63%, następny kandydat Partii Pracy Artūras Paulauskas 13,63%. Niezależny kandydat Naglis Puteikis uzyskał poparcie 9,33%, piąty był właśnie Waldemar Tomaszewski, potem, jak zwykle przereklamowany w stosunku do ostatecznego wyniku, mer Wilna Artūras Zuokas – 5,22%, i w końcu mer miasta Ignalina Bronis Ropė – startujący z ramienia Litewskiego Związku Chłopów i Zielonych – 4,15%.

Radość z wyniku polskiego kandydata studzi więc wynik Grybauskaitė, nieprzyjaznej mniejszości polskiej, za głównych rywali mającej polityków partii lewicowych, a więc kokietującej nacjonalistycznych wyborców, jakich na Litwie nie brakuje. Jednak część litewskich komentatorów uważa jej rezultat za co najwyżej umiarkowany sukces – pięć lat temu Grybauskaitė rozstrzygnęła elekcję bardziej dobitnie wygrywając już w pierwszej turze (68% poparcia), zaś czynnikiem jej siły jest głównie fakt rozbicia litewskiej lewicy na kilka partii, który objawił się także w tych wyborach.

Cieszy utrzymująca się mobilizacja polskiej społeczności. To, za co Tomaszewskiemu należy się wielkie uznanie to właśnie polityczna konsolidacja i poruszenie Polaków Wileńszczyzny. Przeciętna frekwencja wyniosła w czasie wyborów 52%. Tymczasem w rejonie solecznickim głosowało 60% mieszkańców mających prawo wyborcze, w Wilnie i w rejonie wileńskim, czyli wszędzie tam gdzie licznie zamieszkują Polacy, sięgnęła 59%. W przeszłości Polacy byli bierni, na swój sposób złamani litewską opresją – wszak punktem wyjścia niepodległej Litwy było zgruchotanie w 1991 r. autonomicznego Polskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego jaki Polacy organizowali w jej granicach od 1989 r. Któż dziś pamięta, że jeszcze w 2000 r. na AWPL głosowało 1,85% wyborców.

Dziś Tomaszewski uzyskuje głosy większej części elektoratu niż procent Polaków w litewskim społeczeństwie (nasi rodacy stanowią 6,58% ludności Litwy). Oznacza to ten pożądany stan, w którym większość Polaków głosuje właśnie na Polaka. Jednak szef AWPL okazał się na tyle sprawnym politykiem, że mimo oczywistego zorientowania partii na polski elektorat przyciąga ona także innych wyborców. Jest to widoczne nie tylko w wyniku ogólnokrajowym ale także w ramach aglomeracji Wilna. Tomaszewski zdobył tam ponad 18% głosów, podczas gdy według spisów Polacy stanowią 16,51% jego ludności. Umacnianie się polskiej partii w stolicy jest bardzo ważne – bez względu na to, że Polacy są tam mniejszością narodową, to spośród całej polskiej społeczności żyje tam ponad 44% wszystkich litewskich Polaków. Wilno jest niewątpliwe centrum życia narodowego naszych rodaków, gdzie toczy się główna walka z asymilacją młodego pokolenia.

Poparcie Rosjan

Zamieszkane w większości przez Polaków podwileńskie wiejskie rejony pozostają niezachwiane. Warto zauważyć, że nawet w polskim bastionie Tomaszewski zwiększył w ciągu pięciu lat jeszcze bardziej poparcie dla swojej osoby – w rejonie wileńskim dostał około 4% a w solecznickim około 7% poparcia więcej niż w poprzednich wyborach prezydenckich, uzyskując odpowiednio 53% i 72% wszystkich oddanych głosów – tym samym także w rejonie wileńskim było to minimalnie więcej niż jest tam ludności polskiej.

Jeszcze wyraźniejszą miarę wyborczego sukcesu Tomaszewskiego dostarczają jego wyniki poza Wileńszczyzną. W mieście Wisaginia na wschodnich rubieżach Litwy na Tomaszewskiego głos oddało aż 52,5% wyborców, w portowej Kłajpedzie zaś 13,7%. To spory sukces biorąc pod uwagę, że w tym pierwszym mieście mieszka 9% a w drugim mniej niż 1% Polaków. Kto więc głosował na Tomaszewskiego? Byli to przede wszystkim litewscy Rosjanie w Wisagini stanowiący w niej większość, a w Kłajpedzie jedną piątą mieszkańców.

Sukces ten jest efektem długiego procesu przerzucania mostów między obiema społecznościami. Już w 2009 r. w wyborach do Parlamentu Europejskiego oraz w wyborach samorządowych w 2011 r. na listach tworzonych przez AWPL znaleźli się reprezentanci jednej z rosyjskich partii – Sojuszu Rosjan. Polacy kontynuują współpracę z tą organizacją. Dotychczasowe wybory przynosiły polskiej partii umiarkowane sukcesy w pozyskiwaniu rosyjskiego elektoratu. Niedawna elekcja jest pod tym względem przełomem. Bardzo potrzebnym, gdyż już za moment AWPL będzie się ubiegać o miejsca w europarlamencie w ramach komitetu koalicyjnego zawiązanego właśnie z Sojuszem Rosjan, jako „Blok Waldemara Tomaszewskiego”.

Do tej pory Rosjanie woleli głosować na różnego rodzaju lewicowych populistów. Za „rosyjską” była czasem uważana litewska Partia Pracy. Na zmianę nastawienia rosyjskiego elektoratu z pewnością wpłynęło stanowisko litewskich elit – od lewa do prawa – w sprawie kryzysu ukraińskiego. Wszyscy litewscy politycy bezkrytycznie poparli ruch protestacyjny na Majdanie a potem nowe władze w Kijowie, jakie z niego wyrosły. Realistyczne, zniuansowane stanowisko Tomaszewskiego wskazującego, że za eskalację napięcia nad Dnieprem odpowiadają obie strony konfliktu oraz zauważającego niebezpieczeństwo odradzania się ukraińskiego nacjonalizmu na korzeniu tradycji Bandery i Szuchewycza, całkowicie odróżniało go od reszty litewskiej sceny politycznej i mogło podobać się Rosjanom. Tomaszewski, wbrew urzędowo zalecanemu bojkotowi uroczystości 9 maja, pojawił się wśród świętujących „Dień Pobiedy” i to w dodatku ze wstążką Świętego Jerzego w klapie marynarki.

Spotkała go za to krytyka, co gorsza także w Polsce. I to mimo, że polityczny sukces potwierdził niemal nazajutrz słuszność taktyki lidera AWPL. Niestety, także w Polsce znaleźli się ludzie, którzy ocenili gest Tomaszewskie jednoznacznie negatywnie. W mediach, w czeluściach portali społecznościowych nie zabrakło agresywnych głosów pod adresem polskiego polityka Wileńszczyzny. Niestety zbiorowa histeria, która na kanwie interwencji Moskwy na Ukrainie pozwoliła zdefiniować cały polski interes narodowy jako wrogość wobec Rosjan zawsze i wszędzie, nie oszczędziła nawet naszych dyskryminowanych, z trudem odzyskujących asertywność i walczących o dwoje prawa rodaków na Wileńszczyźnie.

Czego uczy nas Waldemar Tomaszewski

Wyrzekania niektórych polskich komentatorów to koszmarna powtórka tego co wydarzyło się ponad 20 lat temu. Gdy Litwini wyprowadzali swój kraj z ZSRR za nic dostali bezapelacyjne i bezkrytyczne poparcie całej ówczesnej polskiej elity politycznej. Mało kto zwracał u nas uwagę na wrogą miejscowym Polakom tendencję litewskiego odrodzenia narodowego, a nawet jeśli elity polityczne i opiniotwórcze miały tego świadomość, mało kto się tym przejmował. Polaków na Litwie można było poświęcić na ołtarzu współpracy Solidarności i Sajudisu jak to miał w 1990 r. wyspekulować wysoki urzędnik ministerstwa spraw zagranicznych RP Grzegorz Kostrzewa-Zorbas.

Rzeczpospolita nie kiwnęła palcem w sprawie obrony Polaków na Wileńszczyźnie, wtedy i przez długie lata ograniczając się do werbalnych odwołań do „europejskich standardów”. Spokojnie obserwowano u nas jak Litwa permanentnie łamie traktat z 1994 r. Wszystko w imię giedroyciowskich dogmatów. Dziś destabilizacja na Ukrainie, w którą wkroczył bezpardonowo Władimir Putin, uruchomiła u wielu Polaków, niczym u psa Pawłowa, stare traumy każące im widzieć całość celów polityki polskiej w zwalczaniu wpływów rosyjskich wszędzie gdzie to tylko możliwe. Niestety w tej perspektywie kresowi Polacy stają się dla niektórych zawadą dla bezwarunkowego sojuszu z wszystkimi którzy Moskwy nienawidzą równie gorąco – także ukraińskimi nacjonalistami czy elitami litewskimi. Psioczenie na grigoriewską wstążkę w klapie Tomaszewskiego jest niestety świadectwem, że w Polsce ciągle nie brakuje takich, którzy zachowują się wobec Wileńszczyzny tak samo, jak 23 lata temu. A to co się wydarzyło w latach 1990-1991 trudno określić inaczej niż patetycznym, ale w tym przypadku będącym jak najbardziej na miejscu, słowem zdrada.

Już choćby z tego względu, pamiętając o tym jak mało pomocy od Rzeczpospolitej otrzymali Polacy na Wileńszczyźnie, należałoby zachować wstrzemięźliwość w krytykowaniu skądinąd skutecznej polityki budowania siły politycznej tej społeczności przez ich lidera.

Oczywiście podejście polityczne zakładające poświęcanie interesu kresowych Polaków na rzecz antyrosyjskiego sojuszu urąga jakiemukolwiek rozumieniu polskiego patriotyzmu jako czegoś innego niż relacji typu handlowego obywatela-podatnika wobec państwa-dostarczyciela określonych usług. Jeśli rozumieć patriotyzm jako więź o charakterze etycznym to nie można zaprzeczyć obowiązkom jakie Rzeczpospolita i jej obywatele mają wobec tych, którzy jej obywatelami i mieszkańcami przestali być wbrew w swojej woli, a pozostawieni przez pokonaną Rzeczpospolitą dochowali jej wierności jako ojczyźnie duchowej, co w czasach powojennych miało często bezpośrednie i negatywne przełożenie na ich sytuację społeczną i materialną – tak w ZSRR jak i niepodległej Litwie. Pisząc wprost – przez lata ludzie żyli i żyją gorzej i biedniej po prostu dlatego, że są Polakami.

Solidarność z rodakami na Wileńszczyźnie to jednak nie tylko czynnik stanowiący o moralnej wartości i spójności naszego patriotyzmu to ostatecznie także kwestia sposobu definiowania i realizowania interesów własnej wspólnoty. Czy można w warunkach katastrofy demograficznej, jaka nieuchronnie się zbliża, wyobrazić sobie bardziej fundamentalny element racji stanu niż ochrona biologicznej podstawy życia narodowego czyli dbanie o reprodukcję polskiej tożsamości narodowej w każdej społeczności, która ją reprezentuje? Czy na szczególną uwagę w tym kontekście nie zasługuje autochtoniczna, liczna zwarcie zamieszkująca tuż za naszą granicą społeczności litewskich Polaków? Czy element ten nie jest dla życia narodowego i polskiej racji stano bardziej konkretny i zasadniczy niż wielkie geopolityczne wizje giedroycizmu, zweryfikowane już bardzo brutalnie przez klęski naszej polityki wschodniej na Białorusi i Ukrainie, których skutki musimy ponosić samotnie, bez realnej asysty państw zachodnich, wobec których tak bardzo lubimy się prezentować jak czempion walki o „zachodnie wartości” za Bugiem?

Waldemar Tomaszewski uczy nas zrozumienia polityki taką jaką ona jest, zrozumienia którego tak brakuje niemal u wszystkich, czy to teoretycznie czy praktycznie, zajmujących się w Polsce polityką wschodnią, zaczadzonych wyziewami takich czy innych ideologii. Uczy mierzyć zamiary podług sił. Uczy, że nie ma stałych sojuszników i wrogów, są tylko stałe interesy, a nawet tego, że czasem ktoś kto wrogiem jest w jednym miejscu w innym bywa sojusznikiem. Uczy nas liczenia przede wszystkim na siebie i walczenia przede wszystkim o swoje. Uczy nas osiąganie realnych politycznych sukcesów miast raczenia się wielkimi lecz pozostającymi w luźnym związku z rzeczywistością hasłami i wizjami.

Karol Kaźmierczak

5 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. suwaliszek
    suwaliszek :

    Po tym artykule już mi się podoba grigoriewka na klapie Tomaszewskiego. Nie tylko go rozumiem i usprawiedliwiam ( jak w moim poprzednim poście na jego temat ) ale i popieram. Póki najjaśniejsza RP jest rządzona przez nie narodowych patriotów to Wilniuki muszą walczyć sami. Szczególnie poruszyło mnie to, że za swoje trwanie przy polskości płacą wysoką cenę: biede. Podoba mi się też stwierdzenie, że nie ma stałych wrogów i sojuszników – stałe są tylko interesy. Ktoś kto jest wrogiem na jednym miejscu na innym bywa sojusznikiem. Przypomina mi to myśl wielkiego Litwina: Józefa Piłsudskiego. A propos: czy ktoś wie jak posuwają się prace nad pomnikiem Piłsudskiego na Rossie?

  2. darek3013
    darek3013 :

    Państwa nie mają wiecznych wrogów, wieczne są tylko ich żywotne interesy. W tym wypadku wieczne są interesy naszej mniejszości, bez względu czy mieszka ona na Litwie, Ukrainie, Białorusi czy w innym kraju na wschód lub zachód od Polski. Ale Polska to taka macocha a nie matka i nie pamięta o swoich dzieciach. To tak górnolotnie. A na poważnie to “nasi” politycy nawet czubka własnego nosa nie widzą, a my oczekujemy że będą widzieli Polaków poza naszymi granicami? Nie ma u nas polityka z charyzmą myślącego o Polsce a nie chodzącego na pasku Niemiec, USA lub innego “zaprzyjaźnionego” kraju, nie ma człowieka który działa dla Polski a nie wykonującego polecenia przychodzące z zewnątrz których skutki czasami tylko idą częściowo nam na korzyść, częściej jednak przynosząc więcej szkody. Ani Tusk, ani Kaczyński to nie są polscy patrioci.