Za niespełna trzy miesiące Polacy będą mogli podjąć jedną z najbardziej fundamentalnych decyzji – opowiedzieć się za lub przeciw zmianie obecnej ordynacji wyborczej. Temat co prawda nie jest nowy – część osób zapewne pamięta, jak rozpalał emocje niektórych ponad 10 lat temu. Tym razem jest to jednak realna opcja. Tylko czy wiemy, o co tu tak naprawdę chodzi?

Temat jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) zdążył już stać się niemal legendą polskiej sceny społeczno-politycznej. W pewnym sensie przypomina mitycznego feniksa: z jednej strony pojawia się nagle i gwałtownie, rozpala umysły, po czym – nie wiedzieć kiedy i gdzie – znika. Z drugiej strony – wielu o nim mówi, ale większość tylko o nim słyszała.

O co chodzi zwolennikom JOW?

Najprościej rzecz ujmując, zwolennicy jednomandatowych okręgów wyborczych chcą wprowadzenia w Polsce 460 jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) w wyborach do Sejmu RP z równym prawem do kandydowania dla wszystkich obywateli, w których posłowie byliby wybierani zwykłą większością głosów.Znanym promotorem JOW był zmarły kilka lat temu profesor Jerzy Przystawa. Opracował on tzw. kardynalne zasady wybierania posłów do Sejmu RP, które obecnie są postulowane przez Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych (JOW) – zresztą utworzonego właśnie przez profesora Przystawę.

Jakie elementy charakteryzują tę propozycję? Pierwsza ze sformułowanych zasada zakłada „pełną swobodę indywidualnego kandydowania na posła, obejmującą cały proces wyborczy, w tym czas trwania kampanii wyborczej i jej finansowanie wyłącznie ze środków niepublicznych, z limitem wydatków równym dla kandydatów niezależnych i partyjnych”.

Tak więc bierne prawo wyborcze przysługuje każdemu obywatelowi, który spełni kilka koniecznych warunków – wzorowanych wyraźnie na systemie brytyjskim.By się zarejestrować, osoba kandydująca miałaby złożyć pisemne poparcie co najmniej 10 (tak, dziesięciu) wyborców danego okręgu. Ponadto powinna ona okazać dowód wpłacenia kaucji ze środków własnych, które nie powinno być wyższe niż średnie miesięczne wynagrodzenie (w Wielkiej Brytanii jest to 500 funtów). Przepada ona w sytuacji, gdy kandydat w wyborach nie zdoła uzyskać minimum 5% ważnie oddanych głosów.

Zwolennicy JOW opowiadają się za utrzymaniem obecnej liczb posłów i podziałem Polski na 460 okręgów jednomandatowych. W efekcie każdy poseł reprezentowałby średnio około 65 tys. wyborców. To z pewnością korzystniej, niż w przypadku obecnych wyborów do Senatu, gdzie na jednego senatora przypada średnio 300 tys. wyborców. 65 tys. to jednak liczba dość wysoka i można zadać pytanie o efektywność takiego rozwiązania. Z pewnością interakcja poseł-wyborca byłaby lepsza w mniejszych okręgach (najlepiej do 50 tys.). Zwolennicy JOW zwracają tu uwagę na podobieństwo do systemu brytyjskiego, gdzie na jednego posła Izby Gmin przypada 80 tys. wyborców. Nasza sytuacja, w porównaniu z Brytyjczykami, byłaby więc korzystniejsza.

W ordynacji większościowej posłem zostaje zdobywca największej liczby głosów, najczęściej w pojedynczym głosowaniu. Pewną odmianą jest przeprowadzenie drugiej tury w sytuacji, gdy żaden z kandydatów nie przekroczy progu 50% głosów. Wówczas pomiędzy dwójką kandydatów z największym poparciem odbywa się dogrywka. Zwolennicy JOW postulują jednak zasadniczo wariant jednoturowy. Argumentują to tym, że zwiększa to mobilizację na rzecz danego kandydata. Niezależnie od wariantu, w sytuacji remisu przeprowadza się losowanie. Jeśli startuje tylko jeden kandydat, zostaje on posłem bez głosowania, a przy braku jakichkolwiek chętnych – okręg nie posiada reprezentacji.

Postuluje się ponadto obywatelski i medialny nadzór głosowania, a także publiczne liczenie głosów w okręgu. W tej ostatniej czynności braliby udział także kandydaci wraz ze swoimi pełnomocnikami i członkami komitetów wyborczych. Liczenie prowadziłaby Okręgowa Komisja Wyborcza, na czele z osobą cieszącą się lokalnie dużym zaufaniem publicznym. Wyniki byłyby publikowane natychmiastowo. Rozwiązania te – ponownie – oparte są na systemie brytyjskim.

System JOW proponowany przez jego zwolenników zakłada ponadto możliwość odwołania posła w trakcie kadencji. W tym celu w jego okręgu wyborczym konieczne byłoby zebranie takiej ilości ważnych podpisów, która byłaby większa od liczby głosów oddanych na danego posła. Mogłoby to jednak odbyć się nie wcześniej niż rok od wyborów, zaś odwołany poseł zachowywałby prawo do ponownego kandydowania.

„Spełnienie wszystkich zasad Reguły wyborczej JOW w wyborach do Sejmu RP, warunkuje pełną wolność i uczciwość wybierania posłów, podejmujących działanie dla dobra wspólnego”– uważają zwolennicy JOW. W prowadzenie takiej ordynacji miałoby zaprowadzić odpowiedzialność posłów przed swoimi wyborcami (a nie partiami i jej liderami), pozytywną selekcję kadr rządzących, a także partnerstwo pomiędzy władzą a obywatelami.Bierne prawo wyborcze przysługiwałoby każdemu pełnoletniemu obywatelowi. W wyniku decentralizacji życia politycznego powstałby sprzyjający klimat dla wytworzenia wspólnoty politycznej, z czasem zdolnej m.in. do sprawnego zawierania porozumień w ramach okręgu, a nawet między nimi, w celu wyłonienia kandydata lub kandydatów mających największe szanse na zwycięstwo. Dzięki temu stopniowemu „upolitycznieniu mas” możliwe mogłoby być nawet tworzenie oddolnych, lokalnych czy regionalnych porozumień wyborczych, a nawet obywatelskich ugrupowań politycznych. Można tu nawet dostrzec wyraźny pierwiastek republikański – obywatele prowadzą działalność „upowszechniającą wśród obywateli poczucie odpowiedzialności za dobro wspólne, niezbędne w budowaniu społeczeństwa obywatelskiego”.

Przykład anglosaski

W programie prezentowanym przez „Ruchu na rzecz JOW” wyraźnie widać wpływy systemu brytyjskiego, traktowanego jako wzorzec. Polska jest podobna do Wielkiej Brytanii m.in. pod względem normy przedstawicielskiej (65 tys. wobec 80 tys. wyborców w Wielkiej Brytanii). „To zapewnia nam bardzo dobrą więź między posłem a wyborcą. Nie tylko w czasie kampanii wyborczej, ale także po wyborze posła, w ciągu całej jego kadencji”– uważa Paweł Kawarski z Fundacji im. J. Madisona i Ruchu na rzecz JOW.

Powszechne wybory do Izby Gmin odbywają się według ordynacji większościowej w jednomandatowych okręgach wyborczych (ostatnio 650), gdzie wygrywa kandydat z największą liczbą głosów. Warunkiem głosowania jest ukończenie 18 lat, zaś kandydowania– 21 lat. Przynależność do partii politycznej nie jest wymagana. Wystarczy zebrać 10 podpisów mieszkańców swojego okręgu wyborczego i wpłacić kaucję w wysokości 500 funtów szterlingów. Jest ona zwracana, jeśli kandydat zbierze ponad 5% głosów w swoim okręgu. W wyborach z maja 2010 roku do Izby Gmin dostało się 10 różnych partii politycznych oraz jeden poseł niezrzeszony. Z kolei w ostatnich wyborach w maju 2015 roku było to 11 partii oraz jeden kandydat niezależny.

JOW są także charakterystyczną cechą systemu amerykańskiego. Członkowie Izby Reprezentantów (izby niższej Kongresu) wybierani są na 2-letnią kadencję w wyborach powszechnych w okręgach jednomandatowych w systemie większości zwykłej (do zwycięstwa nie jest wymagane uzyskanie ponad 50% głosów). By ubiegać się o mandat należy jednak mieć ukończone 25 lat, być obywatelem USA od przynajmniej 7 lat i zamieszkiwać w stanie, w którym chce się kandydować. W większości stanów konieczne jest dokonywanie selekcji kandydatów na podstawie publicznych prawyborów. Z kolei kadencja senatorów trwa 6 lat, jednak co 2 lata wybierana jest 1/3 nowych senatorów. W tym przypadku okręgiem wyborczym jest jednak cały stan. Diametralna różnica jest jednak widoczna w tzw. normie przedstawicielskiej. W przypadku USA, na jednego reprezentanta w Izbie przypada bowiem ponad pół miliona (!) obywateli.

Wybory do Senatu odbywają się według tych samych zasad co do Izby Reprezentantów z tym wyjątkiem, że kandydat na senatora musi mieć skończone 30 lat i być obywatelem USA od lat 10. Ogólnie mówiąc, w USA wybory odbywają się w zasadzie co 2 lata, stąd niemal nieprzerwanie trwa tam kampania wyborcza. Jednak w Stanach członek partii nie jest osobą wpisaną na listę, posiadającą legitymację i zmuszoną do płacenia składek (co bywa przyczyną – przynajmniej oficjalną – pozbywania się członków, nawet tych popularnych). Nie istnieje tam również żadna ścisła dyscyplina partyjna.

Zarzut kardynalny – polaryzacja

Najczęściej przywoływany argument przeciwników JOW dotyczy potencjalnego całkowitego spolaryzowania i zabetonowania polskiej sceny politycznej. Dość obrazowo przedstawił to jakiś czas temu poseł PiS Joachim Brudziński, którego zdaniem wprowadzenie w Polsce ordynacji większościowej spowodowałoby podział kraju wzdłuż Wisły. Jest to zarazem argument przywoływany przez szereg stronnictw czy środowisk społeczno-politycznych, zarówno na lewicy, jak i na prawicy. Do tego często przytacza się przykłady Wielkiej Brytanii czy USA, gdzie ordynacja wyborcza ma nierozerwalnie wiązać się z systemem dwupartyjnym. Profesor Markowski w jednej z dyskusji przywołał także tzw. regułę Duvergera, według której generalnie wszędzie tam, gdzie działa ordynacja większościowa dochodzi do wykształcenia się systemu dwupartyjnego, a jedyną opcją dla „trzeciej siły” jest np. wyraźne zróżnicowanie religijne, etniczne czy kulturowe (przykładowo Szkocja, gdzie zwyciężyła ostatnio Szkocka Partia Narodowa).

Argumentu tego nie sposób jednak omówić bez odwołania się do drugiej strony tego samego medalu. Mianowicie, część osób deklarująca się jako zwolennicy JOW twierdzi, że doprowadzą one nie tyle do polaryzacji polskiej polityki, co do jej przynajmniej częściowego otwarcia na „nowe twarze” i „świeżą krew”. Zdaniem bardziej radykalnych entuzjastów, w efekcie w Sejmie znalazło by się nagle multum „kandydatów niezależnych”, którzy mieliby zniszczyć obecnie funkcjonujący system partyjny, doprowadzając nieomal do jego rewolucyjnej przebudowy.

Dyskutując na temat JOW należy jednak wyraźnie podkreślić, że oba powyższe twierdzenia, ściśle ze sobą związane, są do co zasady niewłaściwe. Nie dotykają one istoty tego, co zdaniem promotorów JOW miałoby się zmienić w wyniku ich wprowadzenia. Nie chodzi tu o zamienienie izby parlamentarnej w gromadę kompletnie niezależnych posłów, którzy w zależności od okoliczności tworzyliby różnego rodzaju alianse w celu procedowania bądź blokowania prac Sejmu – w teorii reprezentując wolę swoich wyborców. Możliwe jest przecież założenie, że będą oni przyłączali się do którejś z dużych partii. Zasadnicza zamiana wiązałaby się nie z wprowadzaniem „kandydatów niezależnych”, ale „kandydatów niezależnych od liderów partyjnych”.

W taki sposób wypowiada się najbardziej obecnie rozpoznawalny promotor JOW w Polsce, Paweł Kukiz: „Zawsze jest polaryzacja, tylko te partie mają wówczas zupełnie inny charakter. (…) nie ma wodza partii, który mówi: „ten będzie posłem”, tylko jest manager, który wyciąga najaktywniejszych, mających poparcie społeczne. To jest zasadnicza różnica. (…) Prędzej czy później któraś partia ich [niezależnych –red.] przytuli, tylko one [partie-red.] przestaną mieć charakter oddziałów wojskowych czy wręcz mafii – z ojcem chrzestnym na czele i grupą osób całujących go po rękach. Powstają grupy wzajemnej asocjacji, wspólnoty światopoglądowe (…)”.

Tym samym, nawet gdyby w Sejmie w wyniku wyborów doszło do całkowitej polaryzacji (co wcale nie jest mało prawdopodobne), to jednak nie byłyby to już partie w takiej postaci, w jakiej je dziś znamy.Posłowie uzyskują bowiem wyraźną niezależność od liderów partyjnych, czy jak chcą niektórzy „wodzów”, co samo w sobie byłoby już pewnym przełomem (jeśli nie rewolucją) na polskiej scenie politycznej.

Dyscyplina

Odnośnie „wodzów”, warto zauważyć, że generalnie w większym bądź mniejszym stopniu są oni przeciwni ordynacji większościowej. Mimo postulatu sprzed 10 lat, Donald Tusk, podobnie jak kierownictwo PO, nigdy na poważnie nie rozważało ich wprowadzenia. Niedawno zaś krytycznie na temat JOW wypowiedział się lider PiS, Jarosław Kaczyński. Podczas X Zjazdu Klubów Gazety Polskiej skrytykował je, twierdząc, że sprzyjają „całkowitej dyscyplinie partyjnej”i „absolutnemu podporządkowaniu posłów kierownictwu partii”, zaś traktowanie ich jako remedium na polski system polityczny to „mitologia”. Odwoływał się przy tym do przykładu… Wielkiej Brytanii.

Pomijając to, że Jarosław Kaczyński czyniący poważny zarzut z „całkowitej dyscypliny partyjnej” i „absolutnego podporządkowania posłów kierownictwu partii” brzmi, bądź co bądź, kuriozalnie, to fakt ten obnaża skalę różnicy perspektywy. Wypowiedź ta pokazuje jak bardzo różnić się może pogląd na kwestię partycypacji i aktywności politycznej w zależności od zajmowanego miejsca w hierarchii. Bo skoro w obecnej sytuacji, zdaniem lidera PiS, nie ma absolutnej dyscypliny, to można zadać pytanie, jak w związku z tym taką „całkowitą dyscyplinę” sobie wyobraża?

Można przyjrzeć się zresztą, jak wygląda to w Wielkiej Brytanii. Kilka lat temu jedna z frakcji Partii Konserwatywnej zaczęła aktywnie domagać się przeprowadzenia dyskusji na temat wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Ich działania wywołały presję na premiera Davida Camerona, który zmuszony był rzeczowo odnieść się do tej kwestii – obecnie będącej częścią agendy konserwatystów. Nic w tym niezwykłego? W systemie brytyjskim, gdzie nie obowiązuje dyscyplina partyjna (w każdym razie nie w takiej postaci jak w Polsce) – nie. Można postawić pytanie, czy analogiczna sytuacja byłaby możliwa w Polsce. Większość znanych przykładów wskazuje na odpowiedź negatywną. Szczególnie dotyczy to tematów mało medialnych, gdzie głosowanie w zasadzie opiera się o wytyczne albo o tzw. SMSy z instrukcjami. Pewnym wyjątkiem może tu być kwestia „buntu konserwatystów” z Platformy Obywatelskiej pod przewodnictwem Jarosława Gowina przy okazji ustawy dotyczącej spraw obyczajowych. Dodajmy jednak, że ostatecznie zakończyło się to jednak strategiczną porażką tego obozu, którego członkowie albo opuścili partię (jak jej nieformalny lider), albo zostali całkowicie zmarginalizowani.

Zasady gry partyjnej

Artur Górski z PiS, krytyk JOW zwraca uwagę na interesującą kwestię: „Wyborcy w znacznej mierze w większym lub mniejszym stopniu sympatyzują z jakąś partią, ale często nie ze wszystkimi jej przedstawicielami. Jednocześnie obecnie na swoim terenie często mają “swojego” ulubionego posła, na którego głosują, choć jest wystawiany przez partię na dalszym miejscu na liście. I jest niekiedy regularnie wybierany, bo wyborca nie jest niczym zdeterminowany, nie musi głosować na”. Zwolennicy JOW widzą zaletę właśnie w tym, że w takim systemie wyborcy nie muszą głosować na tzw. „jedynkę”, lecz mogą poprzeć właśnie owego „ulubionego kandydata”– który w innych okolicznościach mógłby nie dostać się do Sejmu (w przeciwieństwie do „jedynki”). Partie, licząc się z tym, są więc zmuszone albo stawiać na kandydatów mających realną szansę na zwycięstwo, albo pozyskać popularnego kandydata.

Poseł Górski mimowolnie pokazuje również sposób myślenia tzw. partiokracji: „A co ma zrobić wyborca, jeśli (…) w jego okręgu wyborczym jego ulubiona partia wystawi kandydata, na którego absolutnie nie chce głosować z jakiegoś powodu?”.Zdaniem zwolenników JOW odpowiedź jest prosta i obnaża istotę systemu partyjnego w Polsce: jeśli taka partia chce wygrać w danym okręgu, to musi wystawić kandydata, który może w nim wygrać.

Pojawia się również argument, że posłowie młodsi, wchodzący z dalszych miejsc, zasiadając w ławach sejmowych nabierają doświadczenia. W przypadku ordynacji większościowej wielu z nich nie miałoby możliwości dostać się do Sejmu. Częściowo argument skomentował Paweł Kukiz w wywiadzie dla Kresów.pl. Stwierdził, że owo nabieranie doświadczenia wiąże się z przesiąkaniem młodych ludzi tym, co ich otacza – czyli partyjniactwem. Stąd pojawiają się nowe twarze, ale żeby przetrwać, muszą grać według ustalonych lata temu zasad gry: „(…) młody człowiek, nawet jeśli 15 lat temu wstąpił do młodzieżówki, to zanim dojdzie do takiej pozycji, żeby zostać zauważonym przez wodza, to jest już tak indoktrynowany przez ten system, że przestaje być ideowcem. Celem samym w sobie staje się to, że oni muszą objąć urząd. Kończy się idea”.

Małe okręgi

Cechą charakterystyczną JOW i konieczną dla ich prawidłowego działania są nieduże, a najlepiej małe okręgi wyborcze, maksymalnie wielkości powiatu. Krytycy twierdzą, że jest to duża wada, gdyż niesie ze sobą ryzyko „oligarchizacji” – zdominowania sceny wyborczej przez kandydata zamożnego czy wpływowego, który może „kupić” sobie poparcie. Sztandarowym argumentem jest przywoływanie niesławnego Henryka Stokłosy. Zwolennicy ordynacji większościowej twierdzą, że są to tylko wyjątki potwierdzające regułę. Paweł Kukiz uważa, że w małych okręgach wyborcy doskonale zdają sobie sprawę z tego, kto kandyduje i nie da się „z bandziora zrobić anioła”. Można dodać, że problemem nie jest tu wada ustrojowa, ale systemowa, obnażająca jedną ze słabości III RP – nieformalne powiązania, z którymi organy ścigania czy przedstawiciele władzy nie są w stanie sobie skutecznie poradzić.

Problematyczną kwestią jest jednak wykreślanie okręgów wyborczych, co jest praktykowane w krajach stosujących w wyborach ordynację większościową. Wiąże się to z koniecznością zachowania tzw. normy przedstawicielskiej i dostosowywania granic okręgów do faktycznej liczby ludności. Bywa, że dochodzi przy tym do zjawiska tzw. gerrymandernigu, które polega wykreślaniu zasięgów w sposób premiujący bądź dyskryminujący konkretną opcję polityczną.

JOW-y JOW-om nierówne

Z inicjatywą przeprowadzenia ogólnokrajowego referendum ws. wprowadzenia JOW wyszedł (dzień po zajęciu 2 miejsca w I turze głosowania) ustępujący prezydent Bronisław Komorowski. Warto przypomnieć, że wprowadzenie ordynacji większościowej w Polsce wymaga zmiany konstytucji. Nowelizacja, zaproponowana przez ustępującego prezydenta, usuwa przymiotnik „proporcjonalne” z Art. 96, ust. 2 Konstytucji. Według dostępnych informacji, w trakcie referendum może paść pytanie, czy obywatele Polski „są za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych do Sejmu RP”. Zwolennicy JOW widzą tu jednak zagrożenie w postaci wprowadzenia „pseudo-JOW-ów”, ich zdaniem w stylu obecnej ordynacji w wyborach do Senatu, które powszechnie uznają za karykaturę JOW. Wprowadzono tam m.in. wymóg utworzenia komitetu wyborczego w krótkim czasie, zebrania tysiąca podpisów na jego rejestrację oraz kolejnych 2 tysięcy na rejestrację kandydatury. Zdaniem krytyków takiego systemu praktycznie odbiera to zwykłemu obywatelowi bierne prawo wyborcze, zaś sam Kodeks mocno faworyzuje tu kandydatów partyjnych.

Przypominana jest również inicjatywa grupy posłów PiS na czele z Ludwikiem Dornem, którzy w 2003 roku opracowali projekt nowej ordynacji wyborczej, według którego w okręgach jednomandatowych miała być wybierana nie więcej, jak połowa posłów. Ponadto, w podziale mandatów w każdym województwie miałyby uczestniczyć tylko te komitety wyborcze, które w danym województwie zarejestrowały swoich kandydatów w co najmniej połowie okręgów jednomandatowych i które zdobyły co najmniej 5% głosów w skali kraju. Oznaczałoby to, że część zwycięzców mogłaby nie otrzymać mandatów, które przejęliby kandydaci z list partyjnych w kolejności umieszczenia na liście. Rozwiązanie to jest w ogólnym zarysie zbliżone do systemu stosowanego w wyborach do niemieckiego Bundestagu. Zresztą niedawno PiS znowu chwaliło się swoim ówczesnym pomysłem.

Sam Dorn wraz z Markiem Borowskim tuż po deklaracji Bronisława Komorowskiego wydali wspólne oświadczenie, zwracając się do niego, by konstrukcja pytania referendalnego nie wykluczała możliwości uchwalenia ordynacji mieszanej. Takie rozwiązanie jest krytykowane przez zwolenników JOW, którzy w referendum chcą pytania o „wprowadzenie wyborów posłów do Sejmu RP w 460 jednomandatowych okręgach wyborczych zwykłą większością głosów, z równą dla wszystkich swobodą kandydowania”. Przytaczane są przy tej okazji słowa prof. Przystawy, który nazywał projekty ordynacji mieszanych mieszaniem ludziom w głowach. Z drugiej strony, zdaniem części komentatorów – na przykład Rafała Ziemkiewicza – ordynacja mieszana mogłaby stanowić pewien etap przejściowy. Tego rodzaju rozwiązanie zdają się także akceptować nawet tak zagorzali przeciwnicy ordynacji większościowej, jak profesor Markowski.

„Trzecia droga”?

W wywiadzie dla Kresów.pl Paweł Kukiz sam przyznał, że coś takiego jak idealna ordynacja wyborcza nie istnieje, choć jego zdaniem system większościowy jest dużo lepszy od obecnie obowiązującego. Nie oznacza to jednak, że nie rozważa się innych wariantów: „Na przyszłość też myślałbym o STV [Single Transferable Vote – pojedynczy głos przechodni – red.], o systemie podobnym do australijskiego. Ale jeżeli ja zacznę mówić ludziom o tym dziś, kiedy dopiero jako tako zaczynają pojmować JOWy… (…) Jakbym dzisiaj wyskoczył z STV i zaczął mówić o tzw. głosie przechodnim, to przestaliby mnie słuchać po minucie”.

Czym więc jest STV, czy „system podobny do australijskiego” (tzw. proporcjonalny głos alternatywny – PGA)? Generalnie są to różne ordynacje, które mają jednak pewne cechy wspólne. STV występuje zasadniczo w okręgach wielomandatowych, a PGA – w jednomandatowych. Jednak tym co je wyróżnia na tle innych, jest coś, co można by nazwać metodą głosowania preferencyjnego. Nie ma tam wskazywania jednego kandydata za pomocą „krzyżyka”, ale są oni przez wyborcę uszeregowywani według jego preferencji (najczęściej poprzez postawienie kolejnych cyfr 1, 2, 3 itd.).

W przypadku systemu jednomandatowego (PGA) następuje kilkukrotne liczenie głosów, po każdym odpada kandydat z najmniejszym poparcia. Oddane na niego głosy są przekazywane innym – według skali preferencji. Czynność tę powtarza się, aż do uzyskania jednego zwycięzcy. Taki system lepiej oddaje preferencje wyborcze i niweluje efekt tzw. straconych głosów, choć nie jest tak przejrzysty i prosty jak ordynacja większościowa. Taka metoda stosowana jest m.in. w Australii.

Z kolei w przypadku STV mamy do czynienia z okręgami wielomandatowymi, gdzie dla uzyskania mandatu ustala się określony próg (dla 2 to zwykle 40%, dla 3 – 30% itd.). Jeżeli w wyniku zliczenia „jedynek” nikt nie przekroczy ustalonej granicy, głosy najsłabszego rozdziela się według kolejnej preferencji („dwójki”). Jeśli ktoś przekroczy próg, wówczas otrzymuje mandat, a głosy najsłabszego ponownie są rozdzielane. Procedurę powtarza się do momentu, gdy wszystkie dostępne mandaty zostają rozdysponowane. Jest to system stosowany m.in. w Irlandii (w wyborach parlamentarnych i samorządowych), a także w Australii i w części Wielkiej Brytanii (Szkocja, Irlandia Północna) w wyborach samorządowych.

Lekcja pokory

Dyskusja dotycząca ordynacji większościowej ma duże szanse stać się ważnym tematem zarówno w kontekście zbliżających się wyborów parlamentarnych, jak i samego referendum. Jest to dyskusja niezwykle potrzebna. Warto jednak wiedzieć, z czym mamy do czynienia; na czym polegają silne, a na czym słabe strony JOW. Tak samo jak warto zacząć poruszać się w sferze konkretnych argumentów i przykładów, a nie mitologii. I co bardzo ważne – trzeba pokornie pamiętać o tym, że „nie ma ordynacji idealnej”, choć zarazem chyba rzeczywiście „na dziś nie ma dla Polski gorszej ordynacji niż ta, z którą mamy do czynienia”(P. Kukiz).

Marek Trojan

7 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. wojewodamichal1
    wojewodamichal1 :

    Na prawdę ciekawy artykuł. Co do JOW – jest to wg mnie początek drogi a nie cel. Osobiście chcę sam decydować jaki człowiek dostanie się do sejmu – ja sam. Jestem na tyle duży, że mogę już sam zdecydować. Natomiast problemem jest cały czas wpływ wyborców na na polityków – w tej chwili jest w sumie żaden – JOW tylko nieco to zwiększy, ale nie zmieni sprawy diametralnie. Nie mniej nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku – wg mnie warto zacząć.

  2. zan
    zan :

    Wybory są ustalane na poziomie świadomości ludzi, a tą w przytłaczającej przypadków określają media. Jest to największy bat na człowieka spoza systemu. Jeśli człowiek jest pokazywany w reżimowych mediach (jak choćby Kukiz), to istnieje w polityce. Jeśli nie jest – nie istnieje. Oczywiście, że przeciętny wyborca będzie miał do wyboru dwóch nieznanych mydłków i zagłosuje stereotypowo: na PO jeśli nie lubi PIS, a na PIS jeśli nie lubi PO. Taki sposób działania JOW potwierdzają wyniki z krajów gdzie JOW wdrożono. Oczywiscie JOW to temat zastępczy dla 1) braku referendów 2) braku decentralizacji kraju. JOW to w dalszym ciągi KRETYŃSKA idea sprowadzania demokracji do wyboru reprezentantów, których kontakt z wyborcą jest praktycznie ŻADEN, natomiast kontakt z lobbystami i sponsorami jest PERMANENTNY. ########## Oczywiście w takim kraju jak USA cała banda senatorów wybranych za pomocą JOW jest pachołkami bankierów i jawnie ignoruje interes swoich wyborców. np. Plan Paulsona łykneli szybciej niż czas konieczny do jego przeczytania. Wyjątki w stylu Rona Paula to margines marginesów.

    • fiesta
      fiesta :

      Ja jestem za JOW, poniewaz to daje szanse kandydatom o pogladach polskich i narodowych, ktorzy sa poza zydo-komuno-masono-libertynskim ukladem, na reprezentowanie swoich wyborcow i potencjalne zmiany w obecnym systemie rzadow i wladzy, ktory jest w lapach obcej agentury od 1944r az do dzis i ten skorumpowany system nie przyniosl nic dobrego dla Polski i Polakow, a jedynie dla tych co byli i pozostaja u wladzy.
      Dlatego istotne sa: DEKOMUNIZACJA, ODEBRANIE ROZKRADZIONEGO POLSKIEGO MAJATKU NARODOWEGO i ZBUDOWANIE POLSKIEGO USTROJU NARODOWEGO, zeby Polacy byli gospodarzami w swoim kraju i zeby Polacy mieli z tego najwieksze korzysci, a nie obcy jak to jest obecnie.

      OBUDZ SIE POLSKO !

      https://www.youtube.com/watch?v=BJw3LAG6r_Y

  3. zan
    zan :

    Zgadzam się, że warto walczyć o bierne prawo wyborcze, ale pisanie o niskim progu “wejścia” na scenę polityczną w Wielkiej Brytanii to straszne mydlenie oczu, wręcz kpina. UKiP Nigela Faraga dostała 13% głosów, a wprowadziła jednego posła. JOW przejechał się po niej jak walec. W każdym okręgu jak zwykle reżim dopieścił swoich kandydatów, a lud jak zwykle głosował w sposób przewidywalny.

  4. zan
    zan :

    Panie Trojan. Co to za podchody? Cytuję: “Argumentu tego nie sposób jednak omówić bez odwołania się do drugiej strony tego samego medalu. Mianowicie, część osób deklarująca się jako zwolennicy JOW twierdzi…”. Argument z betonowaniem sceny jest całkowieie obiektywny – tzn. oparty na doświadczeniu. Pan natomiast jako kontrargument podaje “część osób deklarująca się jako zwolennicy JOW twierdzi…” Twierdzić i mniemać oni mogą sobie co chcą.

    • zan
      zan :

      mówiąc krótko: jako kontrargument jest przytaczana niczym nieuzasadniona wiara/opinia zwolenników. Daje to pozory merytorycznej polemiki. Jak taka polemika wyglądałaby np. w naukach ścisłych?