Myśliwi i ofiary

Ludzie ci w stosunkach międzynarodowych widzą jedynie zagrożenia, panicznie boją się wszelkiego ryzyka, dlatego nie są w stanie dostrzec szans, jakie zaistniała sytuacja otwarłaby przed Polakami, gdyby ci byli narodem myśliwych.

Opublikowanie na łamach portalu Kresy.pl opracowania artykułu Johna Mearsheimera stało się katalizatorem kolejnej erupcji publicystycznych nieporozumień – tym razem w wykonaniu Piotra Semki. W tekście zatytułowanym „Pozorny realizm i trzeźwy idealizm wobec Ukrainy” publicysta Do Rzeczy pisze m.in.: „zwolennicy prorosyjskiego realizmu z kręgu portalu Kresy.pl zachwycają się opiniami analityka z USA Johna Mearsheimera, głoszącego, że wysłanie broni na Ukrainę doprowadzi jedynie do eskalacji konfliktu bez oczekiwanych dla Zachodu skutków. Zachwyca ich też jego teza, że Ukraina powinna znów stać się tym, czym była – neutralnym buforem. Trudno o większe nieporozumienie” (Do Rzeczy 2015/11).

Wzbudza respekt już sam wielkopański gest z jakim Piotr Semka traktuje „analityka” Mearsheimera – jakby John Mearsheimer był faktycznie szerzej nieznanym pracownikiem jednego z licznych amerykańskich think tanków, a nie jednym z kilku największych naukowych autorytetów w dziedzinie politologii, profesorem Uniwersytetu Chicagowskiego, w końcu jednym z najwybitniejszych przedstawicieli kierunku realistycznego w naukach politycznych. Chociażby z tych powodów wypadało nieco staranniej przygotować się do polemiki z jego tezami. Z dużym prawdopodobieństwem można było założyć, że jeśli ktoś taki twierdzi, że Ukraina przed Majdanem stanowiła strefę buforową pomiędzy Zachodem a Rosją, to zapewne dlatego, iż ma ku temu poważne podstawy. Bo i rzeczywiście tak jest. Wbrew rozpowszechnionym nad Wisłą wierzeniom rządzona przez Janukowycza Ukraina nie stanowiła części Federacji Rosyjskiej, a sam Wiktor Fedorowycz nie pełnił funkcji gubernatora Republiki Małorosji. Nawet Semka zmuszony jest wyrażać się bardzo ostrożnie w tej kwestii. Pisze, że Ukraina przed Majdanem „miała wiele cech państwa wasalnego”. Nie wiadomo do końca w jaki sposób miało by to przeczyć tezie Mearsheimera. Bufory właśnie dlatego nimi są, że posiadają “cechy państw wasalnych” tyle, że ich bycie wasalem ma charakter wielowektorowy. I tak właśnie było w przypadku Ukrainy rządzonej przez klan donbaski. Semka lęka się nazwać Ukrainę wprost rosyjskim protektoratem, bo też takie twierdzenie nie wytrzymałoby konfrontacji z rzeczywistością. Ukraina była bowiem krajem sukcesywnie kolonizowanym przez zachodni kapitał. Podczas gdy 40% obrotów handlowych Ukrainy przypadało na Rosję, w przededniu obalenia Janukowycza już 32% z nich przypadały na Unię Europejską. Nie ulega wątpliwości, że Ukraina jako kraj postsowiecki była, jest i przez długi czas jeszcze pozostanie silnie związana z gospodarką rosyjską, jednak tezie Semki przeczą nawet tak dobrze znane fakty, jak konsekwentna odmowa podpisania traktatu o przystąpieniu do Unii Celnej z Rosją i Białorusią, czy projekty dywersyfikacyjne mające dać Ukrainie niezależność energetyczną właśnie od Rosji. Aż wstyd po raz kolejny przypominać o zaawansowanych projektach łupkowych, budowie gazoportu w Odessie, gazyfikacji węgla, czy rozpoczętym przez Janukowycza udziale w budowie rurociągu azersko-tureckiego.

Semka tymczasem nie przedstawia żadnych faktów na poparcie swoich kontrowersyjnych twierdzeń. Bo też wcześniej sprytnie zwolnił się z tego obowiązku, stygmatyzując swoich adwersarzy jako „tchórzliwych” zwolenników „prorosyjskiego realizmu”. Moralna delegitymizacja oponenta niesłychanie ułatwia prowadzenie sporu. Gdy czytelnik dowie się, że przeciwnicy Semki to dziennikarze z “prorosyjskiego” medium, a zatem, że nie chodzi im o interes Polski, ale właśnie Rosji, nie będzie się dłużej zastanawiać, czy publicysta ma w istocie rację. Każdy ma rację, gdy zwalcza tezy zdrajców i agentów Putina. Ten drobny i elegancki zabieg daje Piotrowi Semce carte blanche – licencję na twórcze podejście do politycznej rzeczywistości. Od tej pory dziennikarz nie musi kłopotać się z przytaczaniem rzeczowych argumentów. Może za to do woli oddać się rozwijaniu wątpliwej jakości historycznych analogii i pierwszorzędnemu moralizatorstwu.

Jest przykrym paradoksem, że tchórzostwo zarzucają nam dziś właśnie ludzie, którym strach przed Rosją odebrał resztki zdrowego rozsądku. Największą obsesją i ambicją tego towarzystwa w polityce międzynarodowej jest bezpieczeństwo – cecha charakterystyczna dla postpolitycznych, pozbawionych elit społeczeństw o mentalności ofiar. Ludzie ci w stosunkach międzynarodowych widzą jedynie zagrożenia, panicznie boją się wszelkiego ryzyka, dlatego nie są w stanie dostrzec szans, jakie zaistniała sytuacja otwarłaby przed Polakami, gdyby ci byli narodem myśliwych. Dziś, gdy z powodu wojny na Ukrainie Litwini zaczęli obawiać się polskiej mniejszości, przed III RP otwiera się jedyna w swoim rodzaju szansa naprawienia grzechu sprzed ćwierćwiecza, gdy w sposób najniedorzeczniejszy z możliwych sprzedano Polaków na Wileńszczyźnie, wydając ich świeżo powołaną autonomię na pastwę litewskich szowinistów. Zamiast tego mamy do czynienia z recydywą politycznego szaleństwa, włącznie z przytaczaniem literalnie tych samych bzdur, które w 1991 pozwalały Kostrzewie-Zorbasowi na usprawiedliwianie jednej z najmniej mądrych i najbardziej moralnie kompromitujących decyzji w historii III RP. Najwidoczniej jesteśmy immanentnie niezdolni do uprawiania racjonalnej polityki w o parciu o narodowe interesy.

Piotr Semka twierdzi na przykład, że Węgry Orbana mogą sobie pozwolić na rozsądną politykę względem Rosji, ponieważ w przeciwieństwie do Polski, Ukrainy czy państw bałtyckich, nie leżą w korytarzu łączącym Rosję i Niemcy. Brzmi to dokładnie tak, jakby ryzyko napadnięcia Polski przez Rosję wynikało z faktu, że znajduje się ona na trasie rosyjskich czołgów w ich rajdzie na Berlin, a kto wie, może również Paryż, Londyn i Waszyngton, jak to ostatnio odważnie zasugerował Grzegorz Kostrzewa-Zorbas. W przeciwnym wypadku trudno zrozumieć, w jaki sposób nasze geograficzne położenie miałoby zwiększać niebezpieczeństwo najechania Polski przez Putina.

Tym, co najbardziej rzuca się w oczy w tekście Semki, jest jego nieznośne oderwanie od rzeczywistości. Nie chodzi wyłącznie o niskie zainteresowanie prawdziwą naturą sytuacji międzynarodowej w naszym najbliższym otoczeniu, ale o typowy dla partii „bezkompromisowego moralizatorstwa” postulat uprawiana polityki nieadekwatnej do naszego faktycznego potencjału. Semce ogromnie zależy na zdjęciu ze swego obozu łatki odrealnionych romantyków. W tym celu zarzeka się, że żądanie dozbrajania Ukrainy przez Polskę to nie objaw jakiejś szczególnej ukrainofilii, ale pragmatyczny postulat walki z Rosją do ostatniego Ukraińca. Brzmi pragmatycznie. Sami wielokrotnie powtarzaliśmy, że wzajemna neutralizacja Rosji i Ukrainy nie powinna być dla nas, mówiąc eufemistycznie, największym zmartwieniem. Kłopot w tym, że dezyderaty Semki oznaczają de facto włączenie Polski w konflikt, w roli rzeczywistego ukraińskiego sojusznika. Tak właśnie, jakby największą troską autora Do Rzeczy było, że ktoś nas ubiegnie i pierwszy pośle broń czy nawet wojska przeciwko Putinowi, w efekcie czego Polska nie będzie już więcej “first to fight”. Polska, której zdolności obronne wystarczą obecnie na okres od kilku dni do kilku godzin, ma wdawać się w konfrontację z sąsiadem, który (tak się przy okazji składa) jest jedną z kilku największych potęg militarnych na globie. Być może to, co napiszę wyda się Semce dziwną mieszaniną tchórzostwa i głupoty, ale z faktu, że jakiś kraj posiada ogromny arsenał broni konwencjonalnej (i nie tylko), nie wynika wcale konieczność wchodzenia z nim w militarne czy polityczne zwarcie. Jeśli Semka wyzłośliwia się, nazywając politycznych realistów “obozem mędrkującej trwogi”, niech nam będzie wolno scharakteryzować jego własne pomysły jako symptom bezmyślnej paniki. Trudno bowiem uwierzyć, by Piotr Semka zapomniał o wszystkich wyżej wymienionych okolicznościach. Wydaje się raczej, że jego postulaty to wykalkulowana chęć nawiązania do niechlubnej polskiej tradycji polityczno-literackiej, traktującej przestrzeń międzynarodową jak scenę teatralną, służącą narodom do wygłaszania porywających deklamacji lub dokonywania efektownych demonstracji takich jak samookaleczenie, rozdzieranie szat czy autodekapitacja. Nie chodzi o to, by realnie pomóc Ukrainie lub by faktycznie unieszkodliwić Rosję. Chodzi o to, by Zachód dał się porwać naszym moralnym przykładem, a kto wie, może nawet ofiarą całopalną, jeśli będzie trzeba. Gdyby nasz „trzeźwy idealista” naprawdę potrafił wyciągać wnioski z historii, wiedziałby, że Zachód zapewne porwać się nie da, za to on sam zajmie z pewnością należne mu miejsce wśród mężów rozumnych szałem. Co do Polski, to trudno na razie cokolwiek wyrokować, ale takimi artykułami Semka z pewnością nie przyczyni się do podniesienia kultury politycznej w narodzie.

Kłopot z publicystami pokroju Piotra Semki polega na tym, że zwalniają się oni z intelektualnego wysiłku właśnie wtedy, gdy go powinni rozpocząć. Ledwo uda im się uchwycić niektóre spośród politycznych uwarunkowań, a już z zadowoleniem otrzepują ręce, krzycząc “Eureka! Zrobiłem analizę. Wyślijmy broń na Ukrainę!”. Semka ma rację twierdząc, że Rosja jest potencjalnie bardziej niebezpieczna niż Ukraina (gorzej, że bezpodstawnie imputuje nam posiadanie opinii przeciwnej). Z oczywistości dostrzeżonej przez publicystę „Do Rzeczy” nie wynika jednak jeszcze, byśmy w chwili obecnej byli w stanie w jakikolwiek sposób militarnie zaszkodzić Moskwie czy chociażby obronić Ukrainę lub w końcu by taka akcja miała nam przynieść wymierny polityczny zysk. Semka nie zadaje sobie pytania o konsekwencje takiego kroku, nie może więc na nie odpowiedzieć. Zdaniem dziennikarza, nasz obowiązek walki o terytorialną integralność Ukrainy jest czymś oczywistym. Jeśli nie powstrzymamy Putina nad Donem, będziemy go mieli pod Przemyślem – Semka kokietuje efektownym nonsensem. Na Kresach.pl wielokrotnie pisaliśmy o obiektywnych korzyściach wynikających z istnienia państwa położonego między nami a Rosją – trudno byłoby jednak wyprowadzić stąd wniosek, że kraj ten powinien być od nas dwukrotnie większy, jak to miało miejsce przed aneksją Krymu i rebelią w Donbasie. Pomiędzy Ukrainą od Sanu do Donu, a ruskimi czołgami pod Przemyślem istnieje na szczęście cała gama rozwiązań o wiele bardziej korzystnych dla naszego kraju niż dwa dostrzegane przez Semkę. Czy nam się to podoba czy nie, zabór rosyjskojęzycznej części Ukrainy leży w naszym dobrze rozumianym interesie. Rosja przycina terytorium naszego wschodniego sąsiada do rozsądnych, o wiele bardziej pożądanych z polskiego punktu widzenia rozmiarów niż jej obecne wielkomocarstwowe granice. Wszystko, co powinniśmy robić, to zachować spokój i nie pchać palców między drzwi. Tym bardziej, że wbrew propagandzie rodzimych histeryków nie istnieją żadne racjonalne podstawy do tego, by uważać niepodległość Ukrainy za zagrożoną. W polityce nie sposób rzecz jasna przewidywać niczego z taką samą pewnością jak to możliwe jest w naukach przyrodniczyh, jednak przykłady Afganistanu, Czeczenii czy Gruzji świadczą wymownie o tym, że Rosja nie jest w stanie przez dłuższy okres okupować nawet relatywnie niewielkiego terytorium (o ile nie cieszy się na nim faktycznym poparciem). Niestety, ludzie potrafiący w Putinie dostrzec wyłącznie Hitlera naszych czasów, a w kolejnych mińskich porozumieniach jedynie współczesne Monachium, pozostaną głusi na racjonalne argumenty, podobnie jak pozostają głusi na argumenty Johna Mearsheimera, Stephena M. Walta, Henry’ego Kissingera, a nawet Zbigniewa Brzezińskiego. Wszyscy wymienieni zgadzają się bowiem co do tego, że konflikt z Rosją został sprowokowany przez nieodpowiedzialną politykę Zachodu, a rosyjska interwencja na Ukrainie jest reakcją na naruszenie przez Stany Zjednoczone i UE dotychczasowego status quo w tym kraju.

To nie w naszych rękach spoczywa dziś decyzja o losach naszego wschodniego sąsiada. Decyzja ta leży w Waszyngtonie, gdzie ścierają się ze sobą dwie koncepcje, z których żadna nie uwzględnia interesów Ukrainy. Pierwsza przewiduje dozbrojenie Kijowa w celu wciągnięcia Rosji w wieloletnią, wyczerpującą wojnę o skali znacznie przewyższającej obecne działania. Scenariusz ten oznacza dla Ukrainy katastrofę. Szanse na zwycięstwo są bardzo niewielkie, a nawet jeśliby do niego doszło, to za cenę zrujnowania i zdestabilizowania kraju na bliżej nieokreślony okres. Zwolennicy drugiej koncepcji chcą powrócić do status quo ante bellum i utwierdzić pozablokową pozycję państwa ukraińskiego, wówczas już bez Krymu, Donbasu i zapewne części innych terytoriów. W tym wypadku motywacją jest, najważniejsza obecnie z punktu widzenia Waszyngtonu, rywalizacja chińsko-amerykańska oraz chęć posiadania Rosjan po swojej stronie w dalekowschodniej rozgrywce. Jest więc bardzo prawdopodobne, że gdy my będziemy udoskonalać nasze egzaltowane pozy, Zachód przejdzie w relacjach z Rosją do business as usual.

Tomasz Kwaśnicki

Gorąco polecam serial Dexter.

17 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. kazimierzs
    kazimierzs :

    I jeszcze o dozbrojeniu: Służę w WP w batalionie zmechanizowanym – około 800 ludzi i 50 bwp (gąsienicowy “bojowy wóz piechoty – w mojej kompanii rok produkcji 77′). Pytanie: Dlaczego jeden rosyjski czołg nie rozwali całego naszego batalionu? – bo zabraknie jemu amunicji. Niech wspomnę jeszcze, że oprócz żadnej obrony przeciwpancernej nie mamy też żadnej przeciwlotniczej.
    W wojnie europejskiej jesteśmy bezbronni.

    • zan
      zan :

      Mamy za to pół setki F16, do nich JASSM o zasięgu > 300km, a są tu obłąkańcy postulujący kupno okrętu podwodnego z Tomahawkami. Polska zbroi się do wojen napastniczych jako element większego imperium. Jeśli ktoś ignoruje fakt, że jesteśmy składową imperium, to nie zrozumie nic z naszego położenia, nie rozumie nic z geopolityki. To lobby proamerykańskie wyśmiewało koncepcje DOLi (Drogowy odcinek lotniskowy) – koncepcję typową dla doktryny obronnej. Kilka lat temu zdawało się, że będziemy bombardować Teheran, a teraz aż strach pomyśleć jakie ambicje ma nasz Wielki Brat. Co Komorowski mówił z Obamą o “polowaniu”? Widocznie coś do niego doszło i trochę się wygadał.

      • antymajdan
        antymajdan :

        Przyznam, że słabo się znam na militariach, ale te plany o zakupach Tomahawków zwróciły moją uwagę i skłoniły do pewnych przemyśleń, a jeśli się mylę, to niech mnie ktoś poprawi. Zastanowiło mnie dlaczego tak nagle powstał pomysł zakupu tych tomahawków, czyli rakiet, które w dobrych okolicznościach i przy sprzyjających wiatrach mogłyby rozwalić może jakąś basztę w murach Kremla. Nie wiem dokładnie ile jest tych baszt wokół Kremla, ale Tomahawków ma chyba być coś koło tego. Bo chyba większych szkód te rakiety – zakładając że nie mamy głowic jądrowych – to Rosji by nie zadały. Zresztą podejrzewam, że ten pomysł nawet nie powstał u nas, no chyba że na zasadzie telepatii i czytania w myślach Amerykanów, bo to oni w końcu na tym zarobią. Zastanawia mnie tylko dlaczego ktoś chce wydać prawdopodobnie miliardy naszych złotówek, nie na skuteczne zwalczanie atakujących nas czołgów – a właśnie do braku skutecznej broni przeciwpancernej przyznał się ostatnio nawet gen. Skrzypczak – ale na rakiety, które nas nie obronią, ale przeciwnika wkurzyć trochę mogą na początek. Krótko mówiąc, czy przypadkiem ktoś nie chce dać nam (za nasze pieniądze!) bardzo długiego kija, żebyśmy nim podrapali niedźwiedzia po nosie? Pytanie tylko w jakim celu mamy go poczochrać tym kijem, i czy jak się niedźwiedź wkurzy i pacnie nas łapą, to coś jeszcze z nas zostanie? No i wreszcie czy jest w planach jakaś obrona tego, co z nas wtedy zostanie? Osobiście podejrzewam, że obrona to nie, ale odzyskanie uwolnionego od nas terenu po jakimś czasie to tak. Ale dla kogoś już całkiem innego.

        • zan
          zan :

          No właśnie! Bez rakiet jądrowych też zadadzą cios, ale oczywiście nie przy założeniu, że atakuje sama Polska, bo to absurd. 5000 celnie posłanych pocisków półtonowych eliminuje sporą liczbę radarów, lotnisk itd. Wystarczy, że polski wasal weźmie na siebie finansowanie 50 sztuk. Obawiam się, że jakieś chore głowy w Waszyngtonie darzą zbyt wielkim zaufaniem swój potencjał.

    • sylwia
      sylwia :

      Czy można z tego wywnioskować,że w przypadku ukraińskiej lub niemieckiej inwazji, pozostaje tylko wywiesić białe flagi i rozejść się do rodzin? A uczyć się ukraińskiego i niemieckiego trzeba już teraz?

      • barthoosh
        barthoosh :

        Co do ukraińskiego, to każdy lach skończy nadziany na widły, tudzież zostanie zgładzony w podobny sposób. A na poważnie: niemiecki się przydaje, a ukraiński… najpierw ktoś musiałby nim mówić. Bo literacki ukraiński (ten na oparty na dialekcie połtawskim) jest rzadziej używany niż surżyk, czy też lokalne dialekty z banderlandu.

  2. zan
    zan :

    Brak entuzjazmu dla wojny w Iraku też był swego czasu piętnowany przez nasz reżim. Powtarzano wówczas frazę “zobowiązania sojusznicze” i “wojna z terrorem”. Poszło na to kilka miliardów z kieszeni polskiego podatnika, terror w Iraku tylko wzrósł. Dokładnie te same zbankrutowane moralnie i intelektualnie kreatury przechodzą nad katastrofą w Iraku do porządku dziennego – jakby nigdy nic. Nowe znaleźli sobie zabawki. Libia, Syria, Ukraina. Tam też mamy być na pierwszej linii, niczym jakieś bezmózgie golemy.

  3. kazimierzs
    kazimierzs :

    Niech Ci dziennikarze zastanowią się nad konsekwencjami parcia do wojny z Rosją. Bo szliśmy do Iraku, a teraz tam giną chrześcijanie! ooo. Popieraliśmy Majdan, a teraz giną Ukraińcy w Donbasie nie wspominając o stracie Krymu! ooo. Będziemy dostarczać im broń to co będzie?? Może Ukraina pokona Rosję i zapała do nas wielką miłością???