Analogie historyczne pokazują, że nawet w przypadku zaangażowania się po którejś stronie konfliktu oddziałów innego państwa, można nadal mówić o wojnie domowej. Przykładem może być hiszpańska wojna domowa, w której po stronie nacjonalistów gen. Franco walczyły oddziały niemieckie (Legion Kondor) oraz włoskie (Aviazione Legionaria, Corpo Truppe Volontarie). Z kolei po stronie rządowej walczyły Brygady Międzynarodowe, zorganizowane przez Komintern, a także ochotnicy (m.in. z ZSRS). Podobne sytuacje miały miejsce także podczas powstań. Dla przykładu, w Powstaniach Śląskich walczyli tak ochotnicy z Polski (pełniący nieraz funkcje dowódcze), jak i ściągani przez Niemców mieszkańcy innych landów (dowodzeni przez dawnych oficerów Reichswery).

W Internecie ponownie rozgorzała dyskusja, której tematem jest bieżąca sytuacja na wschodzie Ukrainy, a dokładniej to, w jaki sposób, w jakich kategoriach ją opisywać. Osią sporu jest kwestia klasyfikacji tego konfliktu zbrojnego. Zdaniem jednej strony, mówienie o niej w kategoriach wojny domowej jest nie tylko błędne, lecz co najmniej niewłaściwe i szkodliwe. Podobnie jak w przypadku bojowników walczących z żołnierzami ukraińskimi, którzy według tej tezy nie są żadnymi powstańcami czy separatystami, ale zwykłymi terrorystami. Najogólniej mówiąc, powody są dwa. Po pierwsze, o wojnie domowej i separatystach mówi się w mediach rosyjskich. Po drugie, taką klasyfikację konfliktu ma wykluczać obecność techników, ochotników czy wręcz żołnierzy rosyjskich po stronie „rebeliantów”, także w ich szeregach. Zdaniem szefa ukraińskiej grupy „Informacyjny Sprzeciw”, ppłk Tymczuka, ich odsetek obecnie przekracza już 50% stanu osobowego. Czy jednak są to dowody obalające „mit wojny domowej”?

Zapalnikiem okazał się być opublikowany przez portal Kresy.pl wywiad przeprowadzony z generałem Rubanem przez dziennikarkę Ukraińskiej Prawdy, a ściślej „lead” zapowiadający, napisany dość ostro, co spotkało się z szybką reakcją red. Dawida Wildsteina. Sytuacja ta doczekała się już obszernego komentarza. W trakcie otwartej dyskusji internetowej, w której autor niniejszego tekstu brał udział, pojawił się interesujący wątek, dotyczący właśnie klasyfikacji konfliktu. Czy można mówić tu o wojnie domowej? Dla porządku, można przytoczyć definicję, w myśl której jest to konflikt zbrojny (rodzaj wojny), w którym stronami są obywatele jednego państwa, plemienia lub grupy etnicznej, zaś do jej cech charakterystycznych zalicza się zasięg prowadzonych działań (zamknięty w granicach określonego państwa) oraz zaangażowane w niej podmioty (należące do tego samego państwa czy narodu), (za Wikipedia wg M. Bańkowicz 1996 [red.],Słownik Polityki) [1].

Punktem wyjścia był argument, określony jako naczelny przez stronę odrzucającą tezę o wojnie domowej: „Bataliony ukraińskie praktycznie nie muszą martwić się o swoje tyły. Raz przejęty teren, gdy ofensywa idzie dalej, nie jest „okupowany”. […] To najwyraźniejszy dowód kłamstw o „wojnie domowej” czy o „prorosyjskiej ludności, gotowej do walki”. Tu nikt nie chce umierać za Putina. Zresztą za Kijów raczej też nie. Nie znaczy to oczywiście, że nie ma Ukraińców z idei walczących po stronie Putina. Skoro nawet są tacy Polacy? Ale czy to znaczy, że w Polsce jest wojna domowa?” (cyt. za D. Wildstein).

Skupiając się na zasadniczej treści cytatu, zdaniem autora jest to argument decydujący. Problem polega na tym, że taka sytuacja nie jest nierozerwalnie związana z konfliktem nie będącym wojną domową. Nie może więc być argumentem rozstrzygającym, zamykającym dyskusję. Podobnie jak przytaczane w dyskusji relacje części mieszkańców wschodniej Ukrainy, świadczy to prędzej o częściowej zmianie nastrojów wśród ludności cywilnej: z generalnie prorosyjskich na neutralne lub antywojenne. Nie jest to niczym dziwnym – konflikty takie jak omawiany są niezwykle trudne do zniesienia dla zwykłych ludzi, którzy cierpią z powodu długotrwałości walk oraz ich charakteru. Stąd nie powinny dziwić ani liczba uchodźców, ani obecne nastroje. Poza tym, zajęcie przez oddziały rządowe terenu kontrolowanego przez rebeliantów nie musi oznaczać, iż niejako automatycznie wielu mężczyzn (a może i kobiet) postanowi chwycić za broń i zorganizować partyzantkę na tyłach wroga. Co więcej, gdyby nastroje cywilów były dokładnie przeciwne, powinniśmy obserwować nie tylko wybuch entuzjazmu, ale również liczne zgłaszanie się ochotników, którzy chcieliby walczyć z uznawanym przez nich za najeźdźcę wrogiem.

No właśnie – czy można tu mówić o wrogim najeździe, o rosyjskiej interwencji? Wydaje się, że ocena tej sytuacji należy się tym, którzy posiadają odpowiednią wiedzę i kwalifikacje. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że rosyjscy wojskowi są tam obecni, zaś rebelianci korzystają z rosyjskiego wsparcia technicznego, a nawet bezpośredniego, jak w przypadku ostrzału oddziałów rządowych z terytorium Rosji. Jednak jak dotąd nie przedstawiono żadnych niezbitych dowodów świadczących o stałej obecności regularnych oddziałów rosyjskich na Ukrainie, który ponadto ścierałyby się „pod rosyjskim sztandarem” z żołnierzami ukraińskimi. Co więcej, analogie historyczne pokazują, że nawet w przypadku zaangażowania się po którejś stronie konfliktu oddziałów innego państwa, można nadal mówić o wojnie domowej. Przykładem może być hiszpańska wojna domowa, w której po stronie nacjonalistów gen. Franco walczyły oddziały niemieckie (Legion Kondor) oraz włoskie (Aviazione Legionaria,Corpo Truppe Volontarie). Z kolei po stronie rządowej walczyły Brygady Międzynarodowe, zorganizowane przez Komintern, a także ochotnicy (m.in. z ZSRS). Podobne sytuacje miały miejsce także podczas powstań. Dla przykładu, w Powstaniach Śląskich walczyli tak ochotnicy z Polski (pełniący nieraz funkcje dowódcze), jak i ściągani przez Niemców mieszkańcy innych landów (dowodzeni przez dawnych oficerów Reichswery). Jednak w żadnym z tych przypadków nie było mowy o jako takiej interwencji państwa trzeciego i przeobrażenia się konfliktu w międzypaństwowy (starano się tego unikać, stosując dostępne środki). Stąd teza o „otwartej rosyjskiej interwencji wojskowej” jest, przynajmniej w chwili obecnej, trudna do obrony. Dotychczasowe działania strony rosyjskiej można kolokwialnie określić mianem „jechania po bandzie”, ale nie dochodzi tu jednak do ostentacyjnego przekraczania granicy (dosłownie i w przenośni) przez wojsko. Taką mogłoby być wkroczenie regularnych oddziałów wojska, które rozpoczęłyby regularne walki z armią ukraińską oraz okupację zajmowanego terytorium. Wówczas zaistniałą sytuację można by próbować porównywać np. z wojną koreańską, wietnamską (gdzie USA zaangażowało swoje siły oficjalnie, jako sojusznik, podczas gdy ZSRS i Chiny działały nieoficjalnie) czy wojną w Afganistanie (gdzie z kolei sytuacja ZSRS i USA była odwrotna). Przy okazji można zadać pytanie, jak w takim razie odnieść się do formułowanych gdzieniegdzie opinii, w myśl których Polska powinna nieoficjalnie, ale bezpośrednio zaangażować się na Ukrainie (wsparcie finansowe, dostawy sprzętu oraz oddziałów bez oznaczeń).

Podczas dyskusji padły również inne argumenty: „możliwość trwania konfliktu tylko dzięki dostawom broni z zewnątrz (1), udział rosyjskich żołnierzy w akcjach terrorystycznych (2), terroryzowanie miejscowej ludności (3), ostrzeliwanie tych, co usiłują uciec z miejsca konfliktu przez terrorystów (4), a także skład etniczny bojowników (5)” (cyt. za D. Wildsteinem; numeracja zmieniona – M.T.). O ile pierwszy argument, w świetle przytoczonych analogii, w zasadzie nie wnosi niczego nowego, o tyle „akty terrorystyczne” występowały także w przypadku wojen domowych (m.in. w niewielkim stopniu w trakcie wojny secesyjnej, częściej podczas wojny w Meksyku czy w Hiszpanii). Pytanie, czy te akty rzeczywiście są aktami terroryzmu. Jeżeli bowiem, jak zauważono w trakcie dyskusji internetowej, jako terroryzm rozumiemy działalność polegającą na zastraszaniu przeciwnika w celu osiągnięcia zakładanego rezultatu, to wówczas nie można uznać, że separatyści i wspierający ich Rosjanie prowadzą takie działania. W przypadku składu etnicznego, Paradoksalnie, gdyby DRL i ŁRL zostały uznane przez społeczność międzynarodową, obraz konfliktu uległby radykalnej zmianie, i to (chyba?) na korzyść rebeliantów, którzy wówczas broniliby się przed agresją obcego państwa (vide: casus USA i CSA podczas wojny secesyjnej).

Można powiedzieć, że prowadzony spór ma poniekąd charakter semantyczny, w którym określanie/nazywanie stron konfliktu wiąże się raczej z osobistymi emocjami czy poglądami, niż z właściwą istotą rzeczy. Wydaje się, że jest to zjawiska globalne i, niestety, nieodwracalne. Dość dobitnym przykładem może być sytuacja na Bliskim Wschodzie. „Terroryści islamscy” z ISIL jeszcze jakiś czas temu byli bojownikami/powstańcami, walczącymi z dyktaturą Asada w Syrii, będącą w strefie wpływów rosyjskich. Wówczas dozbrajało ich USA, a doniesienia o ich okrucieństwie, także względem lokalnych chrześcijan, bądź zbywano bądź określano mianem syryjskiej propagandy. Podobnie sprawa IRA, której członków w różnych kontekstach nazywano zarówno terrorystami, jak i bohaterskimi bojownikami.

Z pewnością konflikt na Ukrainie pokazał sytuacje bez precedensu, które wciąż wymykają się „klasycznej” ocenie. Tym bardziej trudno ocenić to komuś, kto podobnie jak autor niniejszego tekstu nie specjalizuje się w analizie niuansów polityki międzynarodowej. Wydaje się jednak, że w pewnym sensie mniej lub bardziej podobnie odbierano także część minionych konfliktów – a tu pomocą może służyć historia. Ostatecznie, przyszła ocena należeć będzie do niej, która jednak „pisze się” teraz. To, że obecnie mamy raczej do czynienia z odmianą wojny domowej, „separatystyczną rebelią”, nie znaczy, że w przyszłości ten status nie może ulec zmianie. Mimo oznak zmiany nastrojów lokalnych, możliwość przejścia konfliktu w wymiar międzynarodowy wciąż jest realna. Być może sytuacja wyjaśni się już w ciągu najbliższych tygodni. To jednak odrębny temat. Poza sporami opisowymi, chyba lepiej skupić wysiłki na zdefiniowaniu polskiego interesu i jego realizacji. W obecnej sytuacji, kiedy w zasadzie liczyć możemy jedynie na siebie, jest to absolutna konieczność. Dotyczy to zresztą nie tylko polityki wschodniej – warto, czy wręcz trzeba o tym pamiętać. Czy jednak jesteśmy jako wspólnota polityczna zdolni w ten sposób zmierzyć się z wyzwaniami? Mało tego – na co nas stać, skoro trudno uznać, żebyśmy taką wspólnotą byli? Czy znajdziemy siłę i środki by podjąć wysiłek, czy może zrezygnowani, przytłoczeni „dziejową koniecznością” rozpaczliwie uczepimy się czyjegoś płaszcza, ze wszystkimi tego konsekwencjami? Z drugiej strony, czy w takich sytuacjach mówi się głośno o konsekwencjach…

Post scriptum

Powyższy wywód można uzupełnić o parę uwag. Po pierwsze, jako autor jestem w kwestii opisywanego konfliktu zupełnie neutralny – w tym sensie, że nie czuję się zaangażowany emocjonalnie po którejkolwiek ze stron. Tym bardziej nie nadaję mu cech aksjologicznych, wartościujących w kategoriach dobra i zła. Stąd daleki jestem od opisywania konfliktu we wschodniej Ukrainie jako walki bohaterskich Ukraińców z bezwzględnymi terrorystami, czy fanatycznych Ukraińców z dzielnymi bojownikami o niepodległość. Mimo to, jestem w stanie zrozumieć, że niejednokrotnie osobiste zaangażowanie niejako wymusza zarówno ocenę moralną konfliktu, jak i emocjonalne podejście. Rozumiem to, ale nie przyjmuję tej formy dyskursu za nadrzędną. Moim zdaniem, zaangażowanie emocjonalne z czasem uniemożliwia w pełni racjonalną ocenę zarówno szczegółów, jak i całości. Także dlatego, że może to doprowadzić do sytuacji, w której inna interpretacja faktów, odmienny sposób opisu sytuacji, nie tyle zostaje odrzucony, co wręcz zanegowany jako wrogi.

Rozumiem również umacniający się w ostatnim czasie swoisty dyskurs „neo-konserwatywny” względem Ukrainy. Termin ten stosuję w nawiązaniu do jednego z elementów doktryny politycznej części amerykańskiej prawicy, która optuje za koniecznością angażowania się USA na świecie. W przypadku Polski przekłada się to na jak największe zaangażowanie na Ukrainie, niezależnie od okoliczności i w maksymalnym możliwym stopniu, włączając w to również walkę z wojskami rosyjskimi, gdyby te ostatnie jawnie i w akcie agresji wkroczyły na terytorium Ukrainy. Czy jednak tego rodzaju działanie byłoby zgodne z polską racją stanu? Jak wówczas my, strony zaangażowane, a także państwa trzecie, próbowałyby opisać taki konflikt?

Marek Trojan

[1] – Warto zwrócić uwagę, że wg definicji przytoczonej w wersji angielskiej serwisu (tam odnośniki bibliograficzne), można mówić o wojnie domowej w przypadku konfliktu między dwoma państwami, będącymi niegdyś całością, a także wówczas, gdy region jakiegoś kraju dąży poprzez walkę do uzyskania niepodległości.

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply