Nazwijmy rzecz po imieniu – giedroycizm, prometeizm i cała praktyka III RP w polityce wschodniej zbankrutowała intelektualnie i moralnie. Ich przedstawiciele już nic nowego do dyskursu nie wniosą, choć mogą jeszcze obstawiać kadrowo instytucje publiczne, w tym media. Poza tym, ich czas właściwie dobiegł końca – pisze Marcin Skalski.

Jednym z najbardziej rzucających się w oczy bogactw naszego kraju jest wyraźna obfitość różnego rodzaju „analityków”, „komentatorów” czy innych „specjalistów” od polityki wschodniej, marketingu i żonglowania ryżem. Polska ziemia obrodziła ekspertami do spraw międzynarodowych, lecz w tym wypadku trudno mówić o plonach owocnych. Niemniej, naszym chlebem powszednim jest wysłuchiwanie mądrości przedstawicieli rzeczonych grup, wygłaszanych zazwyczaj ex catedrae, których nikt na ogół nie weryfikuje.

Wydaje się, że analityk w gruncie rzeczy to ktoś o bardzo skromnym zakresie zadań. Zadaniem analityka jest znajomość faktów i wykazywanie między nimi związków przyczynowo-skutkowych. Dobry analityk odznaczy się też niekiedy zdolnościami zarysowania najbardziej prawdopodobnych scenariuszy, które mogą się ziścić w przyszłości.

Tymczasem, „analityk” w Polsce różni się od analityka z innego kraju tym, że uważa taki wachlarz zadań za zbyt wąski i za mało spektakularny. Zresztą, u nas „analityk” zazwyczaj nigdy się nie myli. Jego sądy są niemal zawsze tak ogólne, że mają niewielki związek z prawdziwą wiedzą ekspercką. Są też nierzadko zwykłą projekcją własnych wyobrażeń, fobii czy emocji wobec danych aktorów życia międzynarodowego. Z tym, trzeba przyznać, rzeczywiście trudno polemizować na gruncie faktów, chyba że przy diagnozie stosownej jednostki chorobowej w przypadkach skrajnych.

W efekcie rolę „ekspertów” odgrywają takie postacie jak Paweł Kowal czy Maria Przełomiec, którzy za główny cel swoich „analiz” obrali przekonanie Polaków do ukraińskiego (opcjonalnie: litewskiego) punktu widzenia, szczególnie na sprawy historyczne. Podupada niestety także warsztat dziennikarski. Kiedy słyszymy po raz któryś z kolei, że UPA nie jest czczona za zbrodnie na Polakach – lecz za walkę z NKWD – to rzadko kiedy pada pytanie o stosunek danego „eksperta” do tej formacji. Warto by było mimo wszystko o to dopytywać, gdyż analityk z prawdziwego zdarzenia ma wartość dla społeczeństwa, któremu chce służyć wiedzą, jeśli identyfikuje się z perspektywą historyczną własnej wspólnoty. Tego jednak nie widzimy w przypadku ludzi, którzy działalność ekspercką pomylili z ordynarną ukrainofilią. Można odnieść wrażenie, że dla nich samych kult UPA na Ukrainie jest problemem głównie dlatego, że Polacy reagują nań alergicznie.

Część „komentatorów” z kolei nie chce przyjąć do wiadomości, iż zakres ich specjalizacji nie jest tak szeroki, jak by sobie tego życzyli. W związku z tym uważają oni, że znają się na każdej materii, którą komentują. Najbardziej skrajnym przypadkiem jest pewien pojawiający się zazwyczaj w binoklach średnio udany analityk ds. węglowodorów. Postanowił on łechtać swoje rozdęte ego podejmowaniem tematyki Polaków na Litwie tylko dlatego, że nie umie powstrzymać się od eksponowania swojego nieuzasadnionego niczym poczucia wyższości wobec polskiej społeczności Wileńszczyzny. Należy jednak zaznaczyć, że poza zatruwaniem atmosfery elukubracje samozwańczego eksperta od wszystkiego nie mają żadnego istotnego wpływu na debatę publiczną, a wywody tegoż brzmią nadzwyczaj pretensjonalnie, neutralizując się same.

Nie lepiej jest z ludźmi, którzy formalne kryteria eksperckości rzeczywiście spełniają, posiadając chociażby dorobek naukowy. Dr Jerzy Targalski zyskałby więcej powagi, gdyby ograniczył się do posługiwania się swoją wiedzą, a nie suflowania, co powinno być jedynym obowiązującym kanonem myślenia o Rosji i Putinie. Również prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski redukuje do zera walory swojej erudycji, wyraźnie równając w dół i licytując się na obsesję na temat lokatora Kremla z tymi, którzy poza strachem przed Federacją Rosyjską nie mają opinii publicznej niczego do zaoferowania. Jeśli Przemysław Żurawski vel Grajewski brzmi identycznie jak, dajmy na to, Agnieszka Romaszewska, to tylko na własne życzenie.

Występowanie wspomnianej dyrektorki Telewizji Biełsat w charakterze eksperta jest zresztą kuriozum samym w sobie. Ciężko przypomnieć jakąś wartą zapamiętania myśl, uwagę czy spostrzeżenie z jej strony, które dotyczyłoby polityki wschodniej. Potrafi ona co najwyżej celnie – w swoim mniemaniu – wskazać ruską agenturę zalęgłą w środowiskach niepodzielających jej świetlanej wizji sojuszu krajów Międzymorza (czyli koncepcji polegającej na wspólnym obrysie na mapie granic państw Europy Wschodniej). Całokształt aktywności Agnieszki Romaszewskiej można opisać jako odcinanie kuponów od nazwiska noszonego po zaangażowanych w opozycyjny ruch w PRL-u rodzicach. Dyrektorka Biełsatu ma nosić w sobie słuszność z uwagi na genealogię i dlatego cieszy się przywilejem w postaci utrzymywanej przez podatnika telewizji zatrudniającej białoruskich opozycjonistów. Z kolei szefowanie tej telewizji czyni Romaszewską „ekspertem” od Białorusi – i tu koło się zamyka.

Nie wiadomo również, czemu w komentowanie akurat właśnie spraw wschodnich zaczął bawić się redaktor Wojciech Mucha, którego kompetencje w tym temacie nie są szerzej znane. W efekcie to hermetyczne towarzystwo zaprasza się nawzajem na różne konferencje, sympozja czy inne sabaty, dumając nad tajnikami polityki wschodniej, znanymi – rzecz jasna – tylko im. Jest zresztą więcej niż prawdopodobne, że postrzegają dołączenie do ich grona jako marzenie maluczkich, którzy daliby się pokroić za taką nobilitację. Bo któż nie chciałby być poważnym analitykiem polityki wschodniej?

To, jaką wartość prezentuje sobą rodzimy stan ekspercki, uwidocznił dyskurs wokół Wołynia, jak i „Wołynia” Smarzowskiego. Naszym „ekspertom” wydawało się, że monopolizując debatę na temat polityki wschodniej w tradycyjnych środkach masowego przekazu, nabędą mocy sprawczej w jej kreowaniu. Przypominali oni małe dziecko, które zasłaniając oczy myśli, że nikt go nie widzi. Tymczasem, informacja potrafi się rozchodzić niezależnie od tego, kogo doproszą oni do swojego grona. W ten oto sposób większość Polaków nie zdała z egzaminu na ukraiński patriotyzm. Nie zdała go między innymi redakcja i pozostali autorzy portalu Kresy.pl.

Nikt z „analityków” nie był w stanie przewidzieć, co stanie się w stosunkach polsko-ukraińskich po Majdanie, jaki wpływ będzie miało eksponowanie symboliki odwołującej się do banderyzmu – cokolwiek ona znaczy dla współczesnych Ukraińców. Grzech pierworodny wspomnianego środowiska polegał na przyjęciu perspektywy ukraińskiej i skierowaniu działalności „analitycznej” na propagowaniu ukraińskiego punktu widzenia w Polsce – a to się nie miało prawa udać.

W efekcie szereg ludzi mających – często na wyrost – jak najlepsze zdanie o swoich przymiotach umysłowych, stał się po prostu zbędny w debacie publicznej. Nazwijmy rzecz po imieniu – giedroycizm, prometeizm i cała praktyka III RP w polityce wschodniej zbankrutowała intelektualnie i moralnie. Ich przedstawiciele już nic nowego do dyskursu nie wniosą, choć mogą jeszcze obstawiać kadrowo instytucje publiczne, w tym media. Poza tym, ich czas właściwie dobiegł końca.

Frustracja tego środowiska jest zresztą zrozumiała. Poprzez etykietowanie nielubianych autorów, portali i innych mediów chciało ono pełnić rolę dystrybutora szacunku, tymczasem sami jego członkowie pozostali już w wyraźnej mniejszości. Najwybitniejsi przedstawiciele tej opcji stoją jeszcze wprawdzie na czele MON i MSZ, ale trudno widzieć w świetlanych barwach przyszłość Polski, gdy tak ważne resorty kierowane są przez ludzi wyraźnie żyjących w czasach „zimnej wojny”.

Oczywiście, pozostaje jeszcze powolne i systematyczne naprawianie tego, co rzeczonym kręgom udało się zepsuć, np. definiowanie się części Polaków poprzez stosunek do Rosji i Ukrainy, zupełnie zerojedynkowy i nie mający nic wspólnego ze zdrowym polonocentryzmem, jaki powinien nas obowiązywać w stosunkach międzynarodowych.

Osoby pokroju Pawła Kowala wyrządziły też wbrew pozorom wiele szkód w stosunkach polsko-ukraińskich, które były oczkiem w głowie tego środowiska. Uparte i wbrew zdrowemu rozsądkowi lobbowanie na rzecz ukraińskiej racji stanu, uciekanie się do zakłamywania bądź co najmniej przemilczania historii niewygodnej dla Ukraińców, wywołało efekt odwrotny do zamierzonego. Przykro obserwować – przy całym krytycyzmie do ukraińskiej polityki historycznej, jak i polityki III RP wobec państwowości ukraińskiej – gdy Ukraińcom odmawia się cech ludzkich i lży się ich z powodu przynależności narodowej. Jest to niezdrowa, ale jednak przede wszystkim reakcja na ukrainofilię polskich elit, z którą niektórzy nie umieją sobie poradzić inaczej, niż we wspomniany sposób.

Wreszcie – sami Ukraińcy przekonywani o braku zastrzeżeń Polski co do swoich niektórych posunięć, paradoksalnie mają prawo być zaskoczeni w ich optyce nagłym, choć w rzeczywistości narastającym od dawna, wzrostem zainteresowania tematyką wołyńską. Akurat to idzie już w całości na konto Kowala, Marii Przełomiec i reszty. Polsko-ukraińskie stosunki, jeśli mają być normalne, niczego tak nie potrzebują jak jasnego wyartykułowania polskiej perspektywy, szczególnie na kwestie historyczne. Należy mówić Ukraińcom wprost, czego od nich oczekujemy.

Paradoksalnie, sposób myślenia giedroycistów o Ukraińcach czy Litwinach jest protekcjonalny do granic możliwości. Traktowanie niepodległych bądź co bądź narodów jak dzieci specjalnej troski mogłoby być postrzegane przez nie jako nietakt, gdyby nie to, że słusznie dostrzegają w tym one polskie frajerstwo. „Jeśli w Warszawie uważają, że za ten paternalizm da się kupić naszą przychylność, to niech sądzą tak jak najdłużej” – zdają się myśleć politycy w Wilnie i Kijowie. I mają rację, bo giedroycizm jest pożyteczny wszędzie, tylko nie w samej Polsce.

Koniec końców, trudno spodziewać się od „analityków” czegokolwiek pozytywnego i twórczego. Zresztą, i tak zdaje się, iż są oni „ekspertami”, bo są zapraszani do telewizji – a są zapraszani do telewizji, bo są „ekspertami”, choć niektórzy pewnie sądzą, że urodzili się z rozległą wiedzą na temat polityki wschodniej. Bardzo im tego przekonania współczuję.

Marcin Skalski

6 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. pi
    pi :

    Tak..Kaczyński…masz tu prezent pod choinkę.
    Jedna osoba, która jest zaślepiona pewnymi poglądami, może skutecznie “oślepić” też innych.
    Nie chcąc dostrzegać całej prawdy, zamyka oczy na wszystko co sprzeczne z jej ideami.

  2. tagore
    tagore :

    Obecnie to kopanie leżących, sądząc po reakcjach na Ukrainie na spotkanie Poroszenki z Kaczafim
    i “wymianę” poglądów polityka wschodnia nieco się zmieni. Kaczafi raczej stracił cierpliwość.
    Upublicznienie powiązań politycznych i finansowych litewskich kolei raczej nie jest przypadkiem.

    tagore

  3. krok
    krok :

    Gosiewska pojechała popróbować Nemiroff Pepper z faszyzującym, ukraińskim batalionem Ajdar, gdzie po tym do samolotu nie była w stanie wsiąść i została zatrzymana, teraz bryluje w PIS jako ekspert od wojny w Donbasie. Kowal, który bohatersko wspierał nazistowski prawy sektor na Majdanie okrzykami (hwała banderu, smert moskalom), teraz niemal został zespawany ze szklanym ekranem przez “polskie” media. Ale, nie tylko PIS ma takich ekspertów, w PO jest takich znacznie więcej (siemoniaki, schetynowcy).

  4. czas_przebudzenia
    czas_przebudzenia :

    Warto sobie uświadomić, że polityka od ponad wieku ma centralę masonów, a pozostałe marionetki władzy są ustawiane tak, jak to wynika z bieżącego zapotrzebowania. Wiele marionetek władzy ma tajne wytyczne i wykonuje tajne rozkazy, a część marionetek dostosowuje się do “mądrości etapu”, tak jak wiele kobiet bezmyślnie dostosowuje się do mody. Wtłaczanie multi-kulti jest jednym z istotnych celów marksistów, bo oni w ten sposób zaplanowali tworzenie tego tygla w Europie, który swą niemocą posłuży wyznawcom zła do zniszczenia Chrześcijaństwa. Na Zachodzie wtłaczają multi-kulti z Azji i Afryki oraz poprzez import z nowych krajów UE, a w Polsce najwyraźniej zaplanowano utworzenie tygla multi-kulti poprzez tworzenia tutaj Wołynia-bis. Większość z tłumu marionetek władzy jest na tyle głupia, że nie musimy ich posądzać o pobieranie jurgieltu, bo oni dostosowują się do “mądrości etapu” wg panującej mody. Chodzi o to, aby zawsze był słyszalny głos odważnych z tłumu ślepców, którzy to odważni politycy bez względu na zagrożenia – wyprowadzą naród z chytrze przygotowanych manowców. ——-. Walka z bestią toczy się od 2000 lat tylko dziś jest to mniej dostrzegalne z powodu skali ogłupienia i skali szumu informacyjnego jakim jesteśmy atakowani.