Anatomia wybuchu

Stało się – temat Smoleńska znów żyje. Wręcz płonie, przyciągając uwagę polskiej opinii publicznej. I nie chodzi tu o 5. rocznicę katastrofy, lecz o „nowe zapisy”, odczytane na nowo przez polskich biegłych w Moskwie, a które na podstawie opublikowanych przez RMF FM stenogramów określono mianem „przełomowych” dla śledztwa prowadzonego przez Naczelną Prokuraturę Wojskową.

Tym, na co warto zwrócić uwagę, jest kontekst pojawienia się „medialnych enuncjacji” – jak określił to zastępca rzecznika NPW, mjr Marcin Maksjan. Owszem – ich treść jest bez wątpienia bardzo istotna i wymaga szczegółowego zainteresowania osób, które zajmują się tematem Smoleńska w zasadzie zawodowo. To samo dotyczy kulisów powstania rzeczonych materiałów w wyniku wizyty Andrzeja Artymowicza w Rosji I zastosowanych przez niego narzędzi badawczych. Warto jednak dokładnie zbadać co najmniej równie intrygującą sprawę – jak i dlaczego owe „sensacyjne ustalenia” trafiły do opinii publicznej w takim a nie innym momencie. To prawda, że nie mamy do dyspozycji w zasadzie żadnych twardych dowodów. Jednak już pewne wskazówki, analizowane w odpowiednim kontekście, mogą przynieść ciekawe wnioski.

Przede wszystkim, nie ma co „udawać Greka” – takich „gorących bułeczek” jak nagrania i stenogramy z analiz biegłych zleconych przez NPW nie znajdzie się w piekarni za rogiem. Nie może być również mowy o żadnym długotrwałym „śledztwie dziennikarskim”. Zresztą sami dziennikarze RMF niespecjalnie chętnie używają w tym przypadku tego sformułowania. Zapewne dlatego, że tego rodzaju materiały zwykle „same” znajdują redakcję – a nie odwrotnie. Jednak w takim wypadku komu miałoby zależeć na tym, by tego rodzaju materiały zostały opublikowane właśnie teraz?

Przyjrzyjmy się kontekstowi czasu. Trwa kampania przed wyborami prezydenckimi, które odbędą się już za miesiąc. Urzędujący prezydent traci poparcie, coraz bardziej realna staje się druga tura wyborów, w której wszystko może się zdarzyć. Cała Polska była w przedeniu dzisiejszej, 5. rocznica katastrofy, w której zginął urzędujący Prezydent RP, ważni urzędnicy państwowi oraz szereg znanych i ważnych postaci życia politycznego oraz społecznego. Poza tym na dniach (ściślej: w środę 8 kwietnia) miała zostać opublikowana książka niemieckiego dziennikarza śledczego, który nie dość, że oskarża niemiecki rząd (i nie tylko jego) o posiadania wiedzy na temat tego, co doprowadziło do katastrofy, to jeszcze stwierdza, że był to zamach na zlecenie kogoś z najwyższych kręgów władzy w Warszawie.

Czy któryś z tych elementów mógł być decydującym, albo nawet wyłącznym inicjatorem „ujawnienia nowych stenogramów”? Być może, ale to mało prawdopodobne. Trudno sądzić, by komuś zależało tylko i wyłącznie na przykryciu publikacji książki czy odbudowaniu notowań jednego z kandydatów na urząd prezydenta. Jednak wypadkowa kilku rzeczy jednocześnie – to już trochę co innego.

Za punkt wyjścia można przyjąć sytuację w apogeum bieżącej kampanii wyborczej, w której pozycja Bronisława Komorowskiego od pewnego czasu mocno się chwieje. Trudno bowiem inaczej spojrzeć na szereg wpadek, jak niesławna „afera japońska” (z parotygodniowym „ śledztwem” w sprawie wyglądu fotela spikera japońskiego parlamentu), insynuowanie krytykom „niemycia nóg”, opowiastki o Smerfach czy – pardon – rozmowy z kopulującym bydłem w tle. Pokazały one, że urzędujący prezydent, mimowolnie, nie radzi sobie w tej kampanii. Niewiele pomaga ani tzw. Bronkobus i wideo-blogi, ani profesor Nałęcz, aktywnie udzielający się w mediach i próbujący wszystko obrócić w żart (ewentualnie wskazując, że obecny prezydent jest najintensywniej i najbrutalniej atakowanym polskim przywódcą co najmniej od 1989 roku).

To wszystko powoduje spadki w sondażach, stwarzając ryzyko wystąpienia drugiej tury wyborów, w której Komorowski najpewniej musiałby zmierzyć się z kandydatem PiS, Andrzejem Dudą. A wynik tego starcia, przynajmniej w świetle naszej obecnej wiedzy, może być różny. To z kolei oznacza ryzyko utraty znaczenia czy wpływów tych wszystkich, których z prezydentem Komorowskim łączą różnego rodzaju mniej czy bardziej nieformalne zależności. Zapewne nie bez znaczenia jest także fakt, że w trakcie kampanii środowiska te również znalazły się w obiektywie zainteresowania za sprawą ataków przypuszczanych na Komorowskiego. Można tu wspomnieć choćby sprawę SKOK Wołomin, współpracę syna prezydenta, Tadeusza z pewną „resortowo-powiązaną” spółką, działalność Fundacji Pro Civili czy przypominanie o „zanikach pamięci” głowy państwa w trakcie przesłuchania przed sądem.

Być może w którymś momencie gdzieś na zapleczu stwierdzono, że gra staje się zbyt ryzykowna i należy „odpowiednio ustawić szanse”. Swego rodzaju okazję stworzyły trzy rzeczy: zbliżająca się 5. rocznica Katastrofy Smoleńskiej, planowane wydanie książki przez niemieckiego dziennikarza Jürgena Rotha oraz inna sprawa, która nie była szerzej znana opinii publicznej (i w zasadzie, gdyby „państwo polskie nie istniało tylko teoretycznie” – zapewne wciąż by nie była). Chodzi o informację, iż na początku marca NPW otrzymała „jakieś nowe odczyty” nagrań z czarnych skrzynek Tu-154M, które potencjalnie mogą być „niezłą bombą medialną”.

Upublicznienie tych rewelacji pozwoliłoby upiec parę pieczeni na jednym ogniu. Przede wszystkim, w gorącym okresie temat Smoleńska powróciłby z potężną siłą, zmuszając PiS do zajęcia wyraźnego stanowiska. Dzięki temu powstałaby możliwość ciągłego wracania do tego tematu. Szczególnie w przypadku Andrzeja Dudy, który byłby zmuszony do co najmniej częstego konfrontowania „rewelacji” z tezami, których twarzą medialną jest Antoni Macierewicz. Gdyby do tego PiS straciło kontrolę nad sytuacją, udałoby się powrócić do odpowiedniej retoryki, stawiając tę partię w roli „podpalaczy Polski”, a Komorowskiego – jako „prezydenta zgody i umiarkowania”.

Poza tym, wcześniejsze „odpalenie tematu” mogłoby być „kontrolowaną detonacją” rewelacji Jürgena Rotha, które w takim układzie zaistniały wtórnie względem najnowszych ustaleń polskich biegłych. Tym bardziej, że wstępne ustalenia niemieckiego dziennikarza raczej nie były powszechnie znane. Temu tematowi nie poświęcano dużej uwagi w głównych mediach, a jeśli już, to nadając mu raczej wydźwięk „taniej sensacji”. Teraz zapewne będzie funkcjonował raczej jako „PiS-owska reakcja” na „nowe stenogramy”.

Można też zastanowić się, dlaczego „trafiło” na, bądź co bądź, względnie neutralną rozgłośnię, jaką jest RMF. Wydaje się, że odpowiedzi przynajmniej częściowo można szukać w tym, co wydarzyło się podczas konferencji NPW 27 marca. A ściślej – w tym, czego wówczas nie powiedziano. Otóż poza ogólnikami nie powiedziano niczego na temat „nowych odczytów”. Być może prokuratura w tym przypadku chciała zachować się rozsądnie i dokładnie zapoznać się z samym materiałem, jak i opinią biegłych w tej sprawie. To z kolei oznaczało, że ogłoszenie treści nagrań, jeśli w ogóle nastąpi, to późno. Zbyt późno dla tych, którzy widzieli jak toczy się kampania prezydencka i jak spadają notowania urzędującego prezydenta. To mogło stać się powodem decyzji o „uruchomieniu” całej sprawy tak, by jeszcze przed 10 kwietnia w mediach ukazało się coś na ten temat.

Można by zapytać: no dobrze, ale niby dlaczego miał tu być pośpiech? Przecież prezydent nie jest w Polsce absolutnym decydentem – więcej zależy od rządu, dlaczego więc nie „odpalono” tego wówczas, gdy mogło to bardziej pomóc PO? Cóż, właśnie dlatego – to nie o pomoc dla rządzących tutaj chodzi. „Timing” opublikowania przez RMF „nowych zapisów”, bezpośrednio wpływający na kampanię prezydencką (i nie tylko na nią) wyraźnie sugeruje, kto miał na tym najbardziej skorzystać. A zarazem – kto już maju mógł najwięcej stracić.

Czy zastosowano w tym przypadku metody znane z tzw. sprawy aneksu do raportu o WSI, opisane m.in. przez Wojciecha Sumlińskiego? Tego niestety nie wiadomo. Tak samo jak tego, czy gdyby nie zmiana kierownictwa tygodnika Wprost, nie doszłoby do publikacji właśnie w tej gazecie. Klucz może jednak leżeć gdzie indziej i mieć bardzo prozaiczny charakter. A ściślej – logistyczno-techniczny. Chodzi o cykl wydawniczy gazet, a szczególnie tygodników, który jest zdecydowanie sztywniejszy i wolniejszy niż publikacja na znanym portalu popularnego i często cytowanego radia (jeszcze w ubiegłym tygodniu RMF szczyciło się jedną z największych ilości cytowań). Tutaj szybkie i odpowiednio głośne „odpalenie” tematu, szczególnie w okresie poświątecznym, było znacznie prostsze. Nie mówiąc już o konieczności przeprowadzenia długotrwałego i wnikliwego śledztwa dziennikarskiego, które pozwoliłoby potwierdzić np. autentyczność materiałów.

Osobną kwestią jest postawienie w bardzo niekomfortowej sytuacji NPW, z której w jakiejś formie doszło do wycieku. Rację mają ci krytycy, którzy twierdzą, że „to prokuratura ma problem”. Nie wiadomo, czy w przypadku jakiegoś wewnętrznego śledztwa nie wyjdą na jaw jeszcze inne, pomniejsze wycieki, co może wyraźnie nadwątlić reputację prokuratury. W tej chwili za wcześnie, żeby o tym dywagować. Zapewne jednak doprowadzi to do kolejnego przesunięcia terminu zakończenia śledztwa. A dzięki temu, temat Smoleńska nadal będzie mógł być dowolnie rozgrywany.

Przy okazji pojawiających się w mediach domniemaniach odnośnie tego, kto miał stać za sprawą „przecieku” z NPW często wskazywano na rolę, jaką miały tu odegrać obce służb specjalne. Wydaje się jednak, że w tym przypadku ich udział jest raczej wątpliwy – co nie znaczy, że niektórym z nich i ich państwom-mocodawcom cała sprawa nie jest na rękę. Z dużą dozą pewności można wykluczyć służby amerykańskie, które raczej nie dążyłyby do osłabienia kandydata najbardziej proamerykańskiej partii w Polsce. Wskazuje się również na Rosjan, jednak brak wyraźnych przesłanek za ich udziałem – Rosji całe powstałe zamieszanie jest jednak z pewnością na rękę. Paradoksalnie, w teorii nie można wykluczyć udziału na przykład służb niemieckich, które mogłyby w jakiś sposób być zainteresowane osłabieniem zarówno niekorzystnej dla nich publikacji Rotha, jak i zmniejszeniem szans na zwycięstwo kandydata o proamerykańskiej orientacji. Poza tym, Polska wewnętrznie osłabiona jest dobrze widziana zarówno na Kremlu, jak i w Berlinie.

Osobiste zdanie autora w tej kwestii jest więc pesymistyczne: parafrazując, to raczej sami Polacy Polakom zgotowali taki los. Nabiera to dodatkowego sensu w związku z ostatnimi doniesieniami medialnymi wskazującymi, że w przekazaniu materiałów z prokuratury wojskowej dziennikarzom mógł mieć udział polski polityk. Owszem, można próbować szukać argumentów za tym, że odpowiedzialność spoczywa na obcych służbach, nieprzychylnych Polsce i dążących do skłócenia Polaków. To pozwoliłoby się nam usprawiedliwić – nie tyle przed światem, co przed nami samymi. W końcu to my bylibyśmy tak naprawdę dobrzy i szlachetni, a ktoś obcy dążyłby do kłótni i podziałów. Chcielibyśmy, żeby to nie była wina kogoś z nas. Niestety wygląda na to, że jest odwrotnie. Ale są też tacy, którzy wolą się okłamywać. I to także zarówno w Polsce, jak i za granicą, zawsze jest komuś na rękę.

Marek Trojan

2 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. jazmig
    jazmig :

    Ta straszliwa katastrofa to również straszliwy wstyd dla nas. Air Force One państwa, które pretenduje do roli europejskiego gracza, rozbija się, ponieważ piloci elitarnej jednostki wojskowej, powołanej specjalnie do przewożenia najważniejszych osobistości, wprowadzili współrzędne pasa w innym układzie niż ten, w którym pracował ich GPS; niewłaściwie korzystali z wysokościomierzy; nie posłuchali wieży, że nie ma warunków; oszukali, a potem ignorowali urządzenie mówiące ludzkim głosem: „podciągnij, lecisz w ziemię”; wreszcie przekroczyli wysokość decyzji, wypatrując przez okna gruntu (eufemizm, zeszli poniżej poziomu pasa). Do tego gorzka wisienka na torcie: nie mieli dopuszczeń, żeby w ogóle tego dnia na tej maszynie wzbić się w powietrze, a te nieaktualne, które mieli, były udzielone bezzasadnie. http://www.rp.pl/artykul/1192358.html