Dziad sokalski

Dnia pewnego Julian Ursyn Niemcewicz przejeżdżał koło wsi, w której przemieszkiwał poeta Karpiński. Po polsku, czyli bez zapowiedzi, wpadł do ubogiego dworku i zobaczył… tu relacje są sprzeczne: wedle jednej poetę Karpińskiego, jak gra na gitarze którąś ze swoich pieśni; wedle drugiej – gospodarza Karpińskiego, moczącego w balii odparzone przy gospodarzeniu nogi.

Ale te obrazy się nie wykluczają. Poeta mógł moczyć nogi i grać na gitarze jednocześnie; Karpiński to zarazem swojak i obywatel wielkiego Parnasu. No, może sprecyzujmy: zaściankowy to on był przez wzgląd na swoją popularność, bo śpiewano go i po pałacach, i po zaściankach. Wrósł w nie tak silnie, że już wkrótce myślano, że był tam od wieków. Przecie w panatadeuszowym Dobrzynie stary Maciek “Chodził po samotnym dworze | Nucąc piosenkę Kiedy ranne wstają zorze” – piosenkę Karpińskiego właśnie, nie tak dawno skomponowaną, a już uznaną za ucieleśnienie stareńkiej tradycji.

Karpiński sam nie mieszkał w zaścianku, tylko kiedy niekiedy “chodził dzierżawami”, czyli nie mając własnego majątku gospodarzył na cudzym. Popularność powziął najpierw śpiewem i towarzystwem, rękopismami. Dopiero gdy wisiała nad nim czterdziestka, wydrukował swój pierwszy tomik i zaczęli go zapraszać do siebie wielcy tego świata. Wszedł na salony Warszawki. Tyle że nie w smak mu one były. Tęsknił za wsią. Nareszcie syty sławy a niesyty majątku, wciąż robiący bokami, posiadł swój kawałek szlacheckiej ziemi: długoletnią dzierżawę w Kraśniku, na koniec właśność w Chorowszczyźnie. Pisał o tym: “mogłem gdzie mieszkać w mieście jakim i żyć z procentu… wolałem osieść w lesie, gdzie porobiwszy około domu mojego zagrody silne, ocalałem się od wilków i niedźwiedzi, w mieście zaś mieszkając jakiż sposób odgrodzenia się od złego człowieka, żeby mię nie naszedł?”

Tak żył lat ponad trzydzieści, dopóki mógł – “rano i wieczor z gitarą w ręku do kościołka odwrócony, starzec niknącym śpiewał już głosem z pod cienistego podwórza psalmy i pieśni swoje” – a potem został “pochowany na cmentarzu w Łystkowicach pomiędzy grobami kochanych swoich wieśniaków” (posłużyłem się tu piórem Kazimierza Brodzińskiego, wprawionym w ruch tuż po śmierci Franciszka w roku 1825). Wieczny spoczynek przypadł mu o krok od obecnej polsko-białoruskiej granicy.

Bytność jego na Parnasie jest wszędobylska. Wśliznął się niemal wszędzie tam, gdzie każdy poeta o wciśnięciu swoich trzech groszy marzy. Wcisnął się, i siedzi. Wciąż go słyszymy, wciąż go śpiewamy, tylko – rzecz zadziwiająca, naprawdę – najczęściej nie wiemy, że to On. Bo przecie nie tylko na płytach z muzyką biesiadną, z sielanką “Już miesiąc zeszedł, psy się uśpiły, | I coś tam klaszcze za borem”, nie tylko na płytach kolędowych ze stałym gwoździem programu “Bóg się rodzi” i nie tylko czasami rano w kościele, gdy organista przypomni sobie “Kiedy ranne” albo wieczorem zawyje “Wszystkie nasze”; nie tylko śpiewając staromodną jutrznię w rymowanej wersji “Chwalcie, o dziatki, Niebieskiego Pana”; nie tylko podczas Wielkiego Postu, kiedy błagamy Boga Psalmem “racz zmazać mnóstwo przewiniena mego”; i nie tylko na Kresach, gdzie ludzie wciąż jeszcze umieją zapłakać na pogrzebie słowami “Zmarły człowiecze, z Tobą się żegnamy”. Także czytając Miłosza (ktokolwiek cokolwiek sądziłby o nim) “Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada”, czynimy przecież cytat z Karpińskiego; także czytamy czytając Herberta, że Karpiński “poetą wielkim był”, bo

materią jego słowa jest szelest spadającej o zaranku rosy

delikatna mowa strumienia

mowa deszczu padającego na gałęzie drzew

przeraźliwa mowa południa

zatrzymany dzwon mezzogiorno

gęsta materia zmierzchu

kiedy sosny na górach dają tajny znak wieczoru

i to przeraźliwe milczenie księżyca i słowika

Karpiński osiągnął więc wszystko, co mógł osiągnąć, choć – jak swego czasu przyuważył Mickiewicz – “nigdy jednak nie pozyskał tyle tak świetnych łask i tyle znaczenia, jakiem inni uczeni i artyści jaśnieli”. Niemniej inych się nie pamięta, a On już na starość widział, że będzie wieczny, bo “orzeźwiał się i cieszył słysząc młodzież dawne pieśni jego wyśpiewującą” i “w pociechach religijnych tę niepospolitą czuł słodycz że tkliwe pienia jego pobożne, lud prosty w kościołkach i przy pracy rolniczej powtarzał” (to cytowany już Brodziński).

No, powiedzcie więc, czegoż jeszcze mógł chcieć Ten, którego mieli i mają na ustach Herbert, Miłosz, wszyscy panowie od biesiadnych pieśni i wszystkie panie od Moherowych Beretów? Otóż mógł jeszcze chcieć, żeby go śpiewali żebracy. Wymyślił to po pierwszym rozbiorze, przebywając pod austriacką władzą, czyli “za kordonem” i “czuciem przejęty tego okropnego losu krajowego”:

…wtenczas to napisałem pieśń pod tytułem “Dziada sokalskiego”, zaczynającą się “Śladem bieda przyszła, śladem…”, którą to pieśń w samej rzeczy dziadowi sokalskiemu chodzącemu z lirą, przy której śpiewywał, na jedną notę z jego żałosnych pieśni skomponowaną do śpiewania odałem… za co on biedny potem od Niemców ucierpiał…

I oto ona. Jak wiele innych pieśni Karpińskiego, zachowała się bez melodii – wielka w tym szkoda, szkoda, szkoda i jeszcze raz szkoda (marzę o jakiejś monograficznej płycie Karpińskiego z maksymalną ilością odnalezionych, albo i dorobionych melodii). Swego czasu padła propozycja, żeby śpiewać tę dziadowsko-Karpińską pieśń na melodię zanotowaną przez Kolberga dla jednego ze starszych, dziadowskich zawodzeń. Myślę, że tak jest dobrze i załączam ją we własnym wykonaniu.

Jacek Kowalski

——————————————-

W załączeniu: “Pieśń dziada sokalskiego w kordonie cesarskim” Franciszka Karpińskiego z mojej książki z płytą “Niezbędnik konfederata barskiego. Awantury-kuranty-pieśni”, Fundacja Świętego Benedykta, Poznań 2008

Gra zaspół Monogramista JK: Jacek Kowalski – śpiew; Anita Bittner – aranżacja, fagot; Marzena Łopińska – flet poprzeczny; Justyna Gertner-Piechel – wiolonczela; Robert Rekiel – perkusja

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply