Autodenuncjacja

Jestem Polak, to znaczy: obywatel państwa, które od wieków walczyło o wolność wielu narodów i dlatego przez wieki było darte, sprzedawane, zdra­dzane i niszczone. Teraz jest pod władzą państwa, które już Lenin nazwał “więzieniem ludów”, a które się stara i obecnie, aby mury tego więzienia ob­jęły cały świat.

Na rozkaz mego wydawcy musiałem natychmiast posłusznie i z uszanowaniem napisać ten życiorys. Ponieważ mam chroniczną niechęć do wydawców i krokodyli – różnią się tylko ilością, czystością i gatunkiem zębów, lecz nie apetytem – to napiszę to tak, aby nie miał dużego pożytku. Zresztą jestem taki materialista, że nawet mrugać darmo mi się nie chce. Stop.

Urodziłem się dość dawno. Jak to się działo, nie pamiętam, więc blagować nie będę. A do żadnych dokumentów – po opanowaniu przeze mnie praktycznego i artystycznego sposobu podrabiania ich – nie mam zaufania. Możliwym jest, że to się stało 1 czerwca 1899 roku (istotnie 1901). Tak przynajmniej twierdzili sędziowie i prokuratorzy, roztrząsając niedyskretnie moje zalety i wady na dość licznych rozprawach sądowych, czym robili mi wielką przykrość, bo jestem bardzo skromny i nie lubię się reklamować. Jeśli to tak, to obecnie mam lat 48, wyglądam na 38, czuję się na 28, a zachowuję się, jakbym miał 8. Stop.

Uczyłem się bardzo źle. Raczej wcale się nie uczyłem. Sprawowałem się jeszcze gorzej. Tatuś zawsze twierdził, że skończę źle. A ponieważ tatusie i stare ciocie nie mogą nie mieć racji, to się stało tak, jak przepowiadali: zro­biłem się pisarzem. A to prawdopodobnie jest nieuleczalne. Morał stąd taki: nie zwracałem w szkole uwagi na książki – teraz za karę muszę sam je pisać. Jedynie to mnie ratuje przed potępieniem dawnych kolegów, że robię to z chęci zysku. Stop.

Charakter mam ogromnie zmienny. Niechętnie i ze wstydem do tej wady się przyznaję. Na przykład: w dzieciństwie nie lubiłem bardzo wódki i dziew­czynek. Wódka była dla mnie niesmaczna, a dziewczynki irytowały mnie od­rębną budową – jak koty, psy. Potem zasmakowałem i w tym, i w owym, cho­ciaż oba te specjały sprawiały mi nieraz wiele kłopotów. Stop.

Tatuś mój miał bardzo dziwny fach: wysyłał cudze listy i telegramy – jako naczelnik urzędu pocztowego. Było to ogromnie nudne zajęcie i ja jako dobry synek – aby zrównoważyć to – robiłem różne awantury. Gdy były szczególnie interesujące, władze sądowe i policyjne wsadzały mnie do więzienia i tam mog­łem o nic się nie troszcząc wypoczywać. Ta zabawa tak bardzo się podobała sędziom, że w 1926 roku wsadzili mnie do więzienia na 15 lat. Uważałem to za nadmierną wspaniałomyślność i kilkakrotnie próbowałem skromnie się uchy­lić od tego i zwolnić więzienie od ciężaru utrzymywania mnie. Wreszcie przesłano mnie dla urozmaicenia do szczególnie interesującego więzienia na Świę­tym Krzyżu, które stoi na szczycie Łysej Góry i pławi się w chmurach. Tam, aby jeszcze więcej dokuczyć sobie, napisałem powieść, która nie wiadomo dlaczego miała ogromne powodzenie, tak że została przetłumaczona na wiele języków. Tego było już za wiele i 2 sierpnia 1937 roku naczelnik więzienia kazał mi iść precz, chociaż – gdybym powieści nie napisał – mógłbym mieszkać tam beztrosko jeszcze 4 lata. Stało się to po 11 latach pobytu tam, gdy już do wszystkiego się przyzwyczaiłem. Dla orientacji podam, że najtrudniej od­być w więzieniu tylko pierwsze 10 lat. Musiałem opuścić więzienie i znowu troszczyć się o swoje utrzymanie. Stop.

Moje poglądy polityczne były kiedyś następujące: bić białych póki nie poczerwienieją a czerwonych póki nie zbieleją. Lecz się okazało, że czerwo­ni byli zawsze czarni, a biali – różowi. Więc uważam, że trzeba czerwonych wybielić. Robiłem to zawsze dość gorliwie, bo nie znoszę czyjejś blagi… wy­starczy mi moja. Stop.

Umiem wiele pożytecznych rzeczy: żonglować, chodzić na rękach, ruszać uszami, językiem do nosa dostawać – z czego jestem strasznie dumny. Z mniej interesujących: szpiegować, uprawiać przemytnictwo i wiele innych, których nie chcę z wrodzonej skromności wspominać. Nie robię teraz tego, bo władze sądowe w stosunku do mnie wykazały brak poczucia humoru. Za karę pozbawiłem je dobrego klienta. Dawniej interesowali się moją osobą: policja, wywiadowcy, sędziowie, prokuratorzy, strażnicy graniczni. A teraz tylko wydawcy i reportery. Wydawcy są po to, żeby strzyc autora i czytelnika. Robią to bezkarnie – jeśli nie czytają tego, co wydają. A reportery są po to, aby [za]dawać niemądre pytania. Jeden, na przykład, spytał mnie w czasie wywiadu: „Co by pan zrobił, gdyby pana zostawiono na noc w banku, gdzie by była otwarta ogniotrwała szafa pełna pieniędzy?”. Obejrzałem go uważnie odrzekłem zupełnie poważnie: „Całą noc bym nie spał i pilnowałbym, aby pan nie dostał się do banku”. Stop.

Powieści piszę z odrazą do tej nudnej procedury. Nie przeczytałem jesz­cze żadnej z nich – przez lenistwo. Krytycy zgodnie nazywają moje książki „niemoralnymi”. Dlatego uważam, że książki moje mogą czytać nie krytycy, a ludzie o mocnych fundamentach moralnych albo nie mający żadnych. Li­stów pisać też nie lubię… z wyjątkiem „miłosnych”. Te piszę pod kalkę: w dziesięciu egzemplarzach, a potem – w miarę potrzeby – stawiam daty i adresuję. Więc biografowie po mej śmierci nie będą mieli dużej pociechy z mego piśmiennictwa „sercowego”. Stop.

Jestem Polak, to znaczy: obywatel państwa, które od wieków walczyło o wolność wielu narodów i dlatego przez wieki było darte, sprzedawane, zdra­dzane i niszczone. Teraz jest pod władzą państwa, które już Lenin nazwał „więzieniem ludów”, a które się stara i obecnie, aby mury tego więzienia ob­jęły cały świat. Stop.

Teraz mieszkam wmieście, w którym żyje na kupie tyle ludzi, ile w: Li­twie, Łotwie, Estonii, Finlandii i Norwegii razem. Dlatego jest tu ciasno i nudno. Miasto to nazywa się London. Zamieszkują je: Anglicy, policjanci i ja. Anglicy prawdopodobnie mówią po angielsku, bo wcale ich nie rozumiem i podejrzewam, że i oni siebie nie rozumieją. Na przykład z jednym z nich „rozmawiałem” dwie godziny, posługując się jedynie tymi – znanymi mi – wyrazami: tak… nie… i oh! Tego mu wystarczyło. Działo się to co prawda w „domu publicznym” – proszę się nie uśmiechać: w mowie potocznej to BAR. Zamieniliśmy na pożegnanie uściski rąk – co Anglicy robią wyjątkowo – i adresy. Za dwa dni otrzymałem list, który stwierdzał, że jestem ogromnie miłym kompanem i że opowiadam bardzo ciekawe „story”. Uważam to za największy komplement, jaki kiedykolwiek otrzymałem. Policja zamiast kon­kurować lub współpracować ze złodziejami i zatruwać życie obywatelom – jak to się dzieje gdzie indziej – opiekuje się nimi, chroni dzieci od wypadków i bardzo grzecznie, dokładnie i chętnie informuje tych, którzy o to proszą. A ja… piszę powieści, wzbogacam wydawców i czekam: kiedy diabeł – obojętnie jakiego koloru – wydusi nareszcie bolszewików, aby móc wrócić do Polski, którą kocham ponad wszystko. Stop.

Powieści moich wydano sześć. Jedną z życia zawodowych przemytników. Dwie z życia zawodowych szpiegów. Trzy z życia zawodowych złodziei. Napiszę jeszcze dużo. Zakończę cyklem: „Krwawe Dzieje Zawodowych Wy­dawców”. Stop! Stop! Stop!

Do widzenia, Czytelnicy: szczegóły w książkach!

Do widzenia, Wydawco: rozkaz wykonałem!

17 lipca 1947 Londyn

Sergiusz Piasecki


tekst pochodzi ze zbioru: Sergiusz Piasecki, Autodenuncjacja. Teksty autobiograficzne. wywiady, wspomnienia, publicystyka, zebrał i przedmową poprzedził Krzysztof Polechoński, Wydawnictwo LTW, Warszawa 2002.

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply