Cztery ukrainizacje Donbasu

Przez wiele wieków ludzie utwierdzani są w przekonaniu o konieczności uczenia się od przodków, a także z własnej historii. Ale i tak wszystko wygląda tak, jak to tysiące lat temu określił Eklezjastes: „Jeśli nie będzie pamięci o przeszłości, to i nie będzie pamięci o nas wśród tych, którzy po nas przyjdą”. Dziś, tak jak i kiedyś, ludzie wciąż popełniają dokładnie te same błędy, te same przewinienia, te same głupoty, zapominając o jakże prawdziwych słowach rosyjskiego historyka Kluczewskiego: „Historia nie uczy – ona mści się za jej nieznajomość.”

To, z czym mamy do czynienia obecnie na Ukrainie, w Donbasie – to wyraźne świadectwo braku pamięci historycznej w naszej polityce państwowej. Bo jak inaczej można wyjaśnić kurs na usilną ukrainizację rosyjskojęzycznych regionów republiki? Każdy, kto na historię, może jednoznacznie stwierdzić, że wszystkie kampanie przeprowadzone kiedykolwiek na świecie w celu nasilenia germanizacji, polonizacji, rumunizacji i t. d., jeśli miały w ogóle jakikolwiek skutek, to tylko w postaci odrzucenia powyższych języków i tym intensywniejszego ich odrzucenia. To samo można powiedzieć o historii ukrainizacji. A ile ich było w poprzednich dekadach – aż strach wspominać!

Pierwsza oficjalna kampania ukrainizacji Ukrainy rozpoczęła się od razu po rewolucji. Przetasowania wynoszące do władzy rozmaite „bananowe” reżimy (Rada, hetmanat, Dyrektoriat i t. d.) spowodowały, że te nie miały zbyt wiele czasu na działania zakrojone na szeroką skalę z powodu rychłego nadejścia frontu i dlatego ograniczyły się one do przyjęcia deklaracji, zamknięcia rosyjskojęzycznych gazet czy też groteskowej zmiany szyldów na sklepach i instytucjach miejskich. Słabość wszystkich tych posunięć ograniczyła ich wąski wpływ do zachodnich i centralnych obwodów. Zaś w naszym regionie pierwsza ukrainizacja przyszła nie na długo – na niemieckich bagnetach i dlatego nie miała nawet ograniczonych skutków. Co prawda, cokolwiek zdołano zdziałać na wschodzie Ukrainy. Na przykład biały emigrant, G. Igreniew, wspominał, że w Jekaterynosławiu (Dniepropietrowsku) „z urzędów byli zwolnieni wszyscy urzędnicy nie władający ‘ukraińską mową’ ”. Tak czy inaczej, pierwsza polityka ukrainizacji była raczej nieśmiała i zbyt pospieszna.

Ogólnokrajowa ukrainizacja rozpoczęła się wraz z nastaniem sowieckiej władzy, w trakcie lat ’20 i trwała w zasadzie aż do wojny. Był to zupełnie inny rozmach, ponieważ w realizacji tej kampanii byli zaangażowani praktycznie wszyscy – struktury władzy, od prawodawców aż do skazańców. Dla realizacji wyznaczonych planów były utworzone specjalne „trójki do ukrainizacji” (na wzór rewolucyjnych „trójek”). Badacz zagadnienia, J. Nosko, tylko w samym Artmiomowsku naliczył 54 różne komisje do ukrainizacji. Nie dość, że przechodzono tam na ukraiński w dokumentach, ogłoszeniach, gazetach, to jeszcze zakazano rozmawiać w urzędach po rosyjsku. I na zwykłym ograniczaniu się nie skończyło. Dla przykładu można przytoczyć choćby jedno z wielu postanowień tego typu: w lipcu 1930 roku prezydium stalinowskiego „okrispołkoma” przyjęło uchwałę, w której nakazano „pociągać do odpowiedzialności karnej przywódców organizacji formalnie odnoszących się do ukrainizacji pozytywnie, ale nie przyczyniających się do ukrainizacji podopiecznych, czyli tych którzy naruszają obowiązujące prawo dotyczące ukrainizacji”, przy czym prokuraturze polecono przeprowadzać procesy pokazowe nad „przestępcami”.

W swojej zawziętości ukrainizatorzy doszli do tego, że w 1932 roku w jednym z najbardziej wielonarodowych miast Donbasu, Mariupolu, nie została ani jedna klasa z rosyjskim językiem nauczania. I chociaż teraz mówi się, że Stalin cofnął ukrainizację, to faktycznie do samej wojny cały czasy wydawano postanowienia wprowadzające do administracji język ukraiński do wszystkich sfer życia naszego regionu. Ale zagrożenie wojną przerwało wszystkie plany.

O następnej ukrainizacji u nas w ogóle się nie wspomina, ponieważ wiele osób o niej nie wie. Chodzi tu o podobne kampanie przeprowadzone przez faszystów i ich pomocników.

Druga niemiecka okupacja przyniosła do Donbasu i w jego okolice kolejną ukrainizację. Oto jeden z przykładów: 30 października 1942 roku okupacyjna komendantura Gorłowki zabroniła urzędom w regionie wywieszać ogłoszenia w języku rosyjskim, dopuszczając jedynie ukraiński i niemiecki. Ale u tych ukrainizatorów czasu było wcale nie więcej niż u pierwszych, dlatego zbyt dużego rozmachu tu nie było.

Po wojnie zaś politycy na drodze administracyjnej wprowadzali język ukraiński w Donbasie, chociaż oczywiście trudno było osiągnąć takie skutki kampanii jak w latach ’30. Ale podobnie jak dzisiaj na niezależnej Ukrainie zdecydowali się oni przyćmić swoich poprzedników. Dlatego nawet oni zdecydowali się przyjąć ustawy o językach. Teatr absurdu pod nazwą „ukrainizacja” trwa nadal, przy czym w zasadzie trwa on do tej pory w ten sam sposób co wcześniej, zamyka się chociażby rosyjskie szkoły bez jakiejkolwiek zgody rodziców i uczniów. Już mówi się o przypadkach zwolnienia „w związku z przejściem na ukraiński język”, jedno za drugim idą postanowienia o przejściu wszystkiego i wszystkich na „derżawną mowę”. I któryś to już raz nikt nie pyta Donbasu, czy on tego w ogóle chce. Skoro zachowały się poprzednie metody, to także i skutek musi być podobny.

Co na dzień dzisiejszy osiągnęli ukrainizatorzy? Każdą kampanię ukrainizacyjną zaprzepaszczali. Mało tego, często osiągali oni skutek przeciwny do zamierzonego – czyli odrzucenie języka ukraińskiego.

Tak było i podczas pierwszej wojny światowej. O tym zupełnie otwarcie pisał jeden z jej „ojców” – W. Wynnyczenko, mający świadomość, że skutkiem tych wspomnianych groteskowych zmian było narastanie „nienawiści do ukraińskiej władzy”. Zaś kadet-emigrant, N. Mogyljanskij, pisał: „Ludność Ukrainy była bardziej niż obojętna wobec polityków i zamiarów ukrainizacji”. A ponadto: „Wielu z postępowych rosyjskich działaczy, którzy z sympatią odnosili się do umocnienia się kultury ukraińskiej, do rozwoju języka ukraińskiego, literatury i twórczości narodowej we wszystkich obszarach życia, teraz z niechęcią odcinają się od swoich poprzednich poglądów, widząc bezden ludzkiego cierpienia, które nastąpiło w wyniku złożenia ofiary na ołtarzu narodowej niezależności i odróżniania się na siłę. Nawet Niemcy w swoich korespondencjach z Kijowa do Berlina pisali, że „z ukrainizacji nic nie wynika, ponieważ ludność skłania się ku rosyjskiej szkole”. We wspomnianym wcześniej Jekaterynosławiu żadne czystki nie pomogły: jak pisał G. Igreniew: ”oficjalna ukraino-galicka ‘mowa’ jest ignorowana przez ludność”.

Na temat ukrainizacji w latach ’30 oczywiście tego typu relacji nie posiadamy, co najwyżej można by pisać o tym w łagrach. Ale nawet groza pokazowych procesów i „trójek” nie mogła zagłuszyć niezadowolenia mieszkańców Donbasu. Oni pisali do wszystkich instancji o absurdzie ukrainizacji. Tak na przykład nauczycielka ze Słowiańska, N. Tarasowa, napisała w gazecie: „W szkole zachodzi podwójna strata czasu w związku z ukrainizacją – nauczyciel prowadzi rozmowę najpierw po ukraińsku, a potem po rosyjsku, żeby dzieci lepiej zrozumiały”. Ale częściej ludzie podejmowali milczący protest: nie uczęszczali na przymusowe kursy języka ukraińskiego, nie prenumerowali gazet. Wiele donieckich gazet zmuszonych było wykazać się sprytem, pisząc wszystkie tytuły po ukraińsku, a artykuły po rosyjsku, które tylko w ten sposób były czytane. Nie ma się coś dziwić, że przy każdym najmniejszym zelżeniu ucisku systemu liczba „ukrainizowanych” szkół, gazet, urzędów naszego regionu ostro spadała w dół.

O skutkach ukrainizacji Donbasu z czasów faszystowskiej okupacji wiele mówić nie trzeba – one są znane. W końcu obchodzi się teraz [w 1994] 50-lecie tego niesławnego finału. Ale i ten przykład, jak i poprzednie, nie posłużyły za lekcję dla współczesnych polityków.

Jak teraz ludzie reagują na kolejną kampanię, wszyscy widzą. Nie ma się co dziwić, że nasi „nacjonal-demokraci” tak panicznie boją się idei wprowadzenia referendum z pytaniem do ludności o wprowadzenie drugiego urzędowego języka. Ten wspomniany absurd jest dla każdemu znany. Tak czy inaczej trudno powstrzymać się od podania choćby jednego małego przykładu. Kiedy parę lat temu z Kijowa do Doniecka zaczęły przychodzić pierwsze rozporządzenia po ukraińsku, jedno z nich przyszło z ministerstwa edukacji. Znajdowała się w nim fraza, że na jakieś stanowiska można powoływać wszystkich, w szczególności tych, którzy nie mają wyższego wykształcenia” (ukr. “zokrematych, hto ne maje wyszczoji oswity”). I wszyscy spokojnie przetłumaczyli, że „z wyjątkiem tych, którzy nie mają wyższego wykształcenia” (ros. „krometieh, kto ne imiejet wysszewo obrazowanija”). Gdzieś tam nawet zaczęli na podstawie tego rozporządzenia zwalniać ludzi, póki nie okazało się, że „zokrema” (czyli „w szczególności”), to nie znaczy to samo co „kromie” (czyli „oprócz”). Dlatego nie ma się co dziwić, że prawie wszystkie organizacje Donbasu domagają się przyznania rosyjskiemu statusu oficjalnego. I naprawdę tak trudno zrozumieć, że efekt administracyjnego narzucania ukraińskiego będzie odwrotny do zamierzonego? Przecież ta historia już tyle razy się powtarzała.

W czasach owej nierozważnej zmiany napisów w Kijowie pod koniec 1918 roku felietonista A. Jabłonowski ironizował, że „kijowscy spekulanci zbierali w te dni wszystkie twarde znaki zdejmowane z szyldów, przeczuwając po następnym przewrocie duży popyt na ten towar”. Jak się wkrótce okazało, felietonista miał rację. W naszych czasach mamy właśnie taką sytuację. Widać i teraz przedsiębiorczy ludzie powinni pomyśleć nad radą Jabłońskiego. W związku z tym przypomnijmy pytanie postanowione przez Jewgenija Jewtuszenko:

„Czyż może być niedojrzałość idei

przejawem jej słabości ?”

Władimir Kornilov, miasto Donieck, „Skupajtie twierdyje znaki! Cietyrje ukrainizacii Donbassa”, w: „Grażdanskij kangriess”, numer 2., 1994

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply