Czeka – czyli Czrezwyczajnaja komisja do walki z kontrrewolucją, szpiegostwem, bandytyzmem i spekulacją, dziecko polskiego komunisty na usługach rosyjskich imperialistów, Feliksa Dzierżyńskiego, szalała w krwawym obłędzie. Lecz sam terror nie wystarczał…

Pewnego dnia rano na chodniku naprzeciw placu przed kościołem złotogórskim zebrał się tłum ludzi. Śmielsi wchodzili na plac. A niektórzy zbliżali się nawet do kościoła. Na kamiennych stopniach, wiodących do przedsionka kościoła, leżało pięć trupów mężczyzn. Ubranie na nieboszczykach było nędzne, złachmanione, wygniecione, podarte. Było widać tu i ówdzie wystające strzępy brudnej, szarożółtej, dawno nie pranej bielizny. Trzewiki mieli zdarte, od miesięcy nie czyszczone. Wszystko wskazywało na to, że właściciele ubrań i obuwia od dawna byli pozbawieni wolności. Teraz pozbawiono ich życia. Czaszki były wgniecione ciosami twardych narzędzi – luf lub kolb karabinowych. Jeden miał oczy wtłoczone w czaszkę; przez oczodoły wylazł zmieszany ze skrzepłą krwią mózg.

Sponiewierane zwłoki ludzkie leżały w dziwnych pozach na stopniach kościoła. Nie byli tu zabici… Nie było żadnych śladów walki… Przywieziono ich nocą i rozłożono teatralnie. Widowisko grozy!

To Czerezwyczajka pokazała miastu krwawe kły. Mordowano ich od kilku miesięcy. Mordowano burżujów i socjalistów. Mordowano złodziei i robotników. Mordowano dorosłych i dzieci. Mordowano winnych i niewinnych. Mordowano potwornie – zdawało się, bez sensu. Jednak był w tym cel: zdławić, zmiażdżyć, pozbawić woli strachem. Zahipnotyzować makabryczną potwornością męki i śmierci… Bez sądu, bez prawa.

Nie ukrywano aresztowań, nie zatajano rozstrzeliwań w piwnicach Czeki lub w piwnicach licznych kamienic, gdy w więzieniach miejsc już zabrakło; miało się wrażenie, że ktoś potworny a tchórzliwy morduje w krąg wszystkich, kogo zdoła dosięgnąć. Że to działają nie ludzie, a krwawe bestie, nie szczędzące człowieka i przejawów życia.

W ten sposób rzucono na miasto widmo strachu. Ludzie wieczorami bali się wyjść z mieszkania na ulicę. W dzień przemierzano je bojaźliwie. Spojrzenia były trwożne, głosy przytłumione.

A nocami ulicami miasta krążył potworny autobus śmierci: czarny kruk. Wywożono nim skazańców za miasto i tam rozstrzeliwano. Od pewnego czasu w miejscowej gazecie zaczęły ukazywać się na ostatniej stronie długie spisy zlikwidowanych przez Czeka ludzi. Jeszcze jeden sposób terroru i opanowania miasta, które od dawna było zdławione przez czerwonych – od krwi – władców. Lecz spisy te nie obejmowały wszystkich mordowanych przez bolszewików ludzi. Gazety na to nie wystarczyłoby.

Od pewnego czasu ulubionym miejscem straceń stała się Komarówka. Piwnice miasta nie wystarczały na składy trupów, a grzebać je w mieście było trudno. Więc władze miejskie najhumanitarniejszego ustroju świata, który za cara zwalczał zacięcie – jako hańbę cywilizacji – karę śmierci, znalazły dogodny teren za miastem, obok Traktu Borysowskiego. Tam rozsiadła się śmierć i tam ginęło tysiące ludzi.

Czeka – czyli Czrezwyczajnaja komisja do walki z kontrrewolucją, szpiegostwem, bandytyzmem i spekulacją, dziecko polskiego komunisty na usługach rosyjskich imperialistów, Feliksa Dzierżyńskiego, szalała w krwawym obłędzie. Lecz sam terror nie wystarczał. Wspaniali organizatorzy morderstw wiedzieli, że nie gorszym ich sprzymierzeńcem niż śmierć jest głód. Jeżeli z obawy śmierci człowiek może zatracić siłę oporu i obrócić się w szmatę, to głód zmiażdży go za życia, pozbawi sił fizycznych i duchowych i odda zupełnie we władzę komisarskiej bandy.

Głód zmusi wszystkich do uległości absolutnej. Przywiąże do miejsca pracy. Uzależni od małego kawałeczka podłego chleba. Bolszewicy powiedzieli trafnie: „Syty pies nie myśli o gospodarzu. Jemu figle w głowie” – i zaczęli organizować głód. Tym chętniej to robili, że jednocześnie osiągali duże korzyści. I wkrótce miasto, które w centrum walczącej Europy miało kolosalne zapasy żywności, które w normalnych czasach było słynne z taniości artykułów spożywczych, zaczęło głodować. Wprowadzono kartki żywnościowe na chleb tylko dla pracujących. Zorganizowano trzy stołówki w luksusowych dawniej restauracjach. „Tylko dla pracujących”. I wydawano „pracującym” po 150 gramów ciężkiego i mokrego jak glina surogatu chleba a w stołówkach obiady: mętna woda – pierwsze danie. Dwa kartofle i dzwonko śledzia – drugie danie. Zmiany były małe. Na przykład: na drugie danie łyżka gryczanej kaszy, w święto – pół jajka na twardo i jeden kartofel.

Głód chwycił miasto za gardło i dusił.

Lecz na ulicach widziało się nie tylko bladych, wynędzniałych, zmaltretowanych ludzi. Chodzili po nich zwycięsko syci, uśmiechnięci, pewni siebie panowie. Stanowili elitę rządzącą miastem. Dla nich istniały liczne knajpy, lupanary, domy gry. Oni byli panami sytuacji. Większość ich napłynęła z centralnej Rosji i zajęła różne stanowiska.

Ścigano i tępiono złodziei. Lecz nigdy miasta nie ogarniała taka fala przestępstw jak teraz. Kradzieże, rabunek w mieszkaniach i na ulicach, malwersacje stały się właściwą cechą czasów. Jeden ze złodziei scharakteryzował to, co się działo w Mińsku w 1919 roku słowami: „Blat na cały świat!” Jednak nie byli to blatni, a sfora hien, bez skrupułów i ludzkich uczuć, która mordowała dla przyjemności mordu, okradała nędzarzy, gwałciła, katowała bezbronnych. Taki blat ogarnął całą Rosję i przelewał się poza jej granice. W sklepach nic nie było, ale na blat można było kupić wszystko. Za grube pieniądze zwalniano z więzień nawet skazanych na karę śmierci. Tylko trzeba było trafić do odpowiedniego dygnitarza.

Terror, który padł na miasto, wyostrzył czujność zawodowych złodziei. Ich nie ogarnęło przerażenie. Prowadzili dalej swoją robotę i sprytnie lawirowali w ogólnym zamęcie. Tylko jeśli dawniej blatny nie brał spluwy na robotę z zasady i uchylał się od walki, to teraz chłopaki nawet na drobną kradzież szli uzbrojeni, zdecydowani nie dać się żywcem w ręce bolszewików.

Gdyby istniała statystyka przestępstw dokonanych na terenie Mińska w kwietniu 1918 roku, gdy w mieście byli Niemcy – i w kwietniu 1919 roku, gdy miastem rządzili bolszewicy, to stosunek przestępstw w roku 1918 do roku 1919 byłby nie mniejszy niż 1:100. To dla mnie pewne. Bo poprzednio kradli przeważnie zawodowi złodzieje i trochę dyletanci; a teraz kradli i rabowali bolszewiccy żołnierze, oficerowie, urzędnicy, agenci policji, milicjonery. Złodzieje natomiast mniej kradli u zubożałych obywateli, a przerzucili się raczej na rządowe instytucje, kooperatywy, składy, koleje, dworce i… władców miasta. U nich mogli liczyć na zdobycz. Jednocześnie zjadliwie wyszydzali nowych panów miasta:

Idzie komisarz na wojnę, za plecami worki.

W jednym denatur do picia, w drugim pud machorki.

Wyszydzali Międzynarodówkęw najrozmaitszy sposób ją trawestując:


Przeklęty powstań ludu ziemi,

Głodzonych durniów cały świat!

W sowieckim kotle obierzyny,

W sowieckim barszczu koński gnat!

I toczyło się, niezwyciężone, filuterne, czerwone Jabłuszko.

Tak trwała beznadziejna walka. Obywatele kurczyli się, zapadali w swe nory, starali się ujść oczom władz, ocalić życie za wszelką cenę. Złodzieje ostrożnie wybierali meliny; na robotę nie szli pojedynczo, lecz co najmniej po dwóch. Coraz częściej posługiwali się bronią, bo wiedzieli, że w razie wsypy czeka ich śmierć.

I tak w starym, cichym, prowincjonalnym mieście, któremu wojna nadała szczególne znaczenie, rewolucja rosyjska stworzyła ohydną mordownię ludzi, a jej faworyci wyrzucili w górę dumny transparent: „Blat na cały świat!”

Sergiusz Piasecki

Fragment powieści Nikt nie da nam zbawienia(tom III „Trylogii złodziejskiej”), Wydawnictwo LTW, Łomianki.

[link=http://www.ltw.com.pl/?kategoria=Piasecki&book=sergiusz-piasecki–nikt-nie-da-nam-zbawienia…–opr-miekka]

2 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply