„…Prochu siłę strzelając napsują, a nie zabiją dwu, trzech z nieprzyjaciela, strzelając cały dzień, jakośmy to w każdej bitwie widzieli”.

Czy strzelałeś Czytelniku do człowieka? Nie? Więc odrzuć wszelkie wyobrażenia o tym, jak byś się zachował w takiej sytuacji. Odrzuć je zwłaszcza jeśli masz jakąkolwiek praktykę w strzelaniu „na sucho”, czyli nie do ludzi, a do innych obiektów – na przykład do tarczy. Nie sądź, że ta praktyka przyda Ci się w zrozumieniu tego, co się dzieje z człowiekiem strzelającym do innego. Uwierz, że będzie odwrotnie. To znaczy, ta praktyka jedynie utrudni Ci pojęcie dlaczego na przykład w bitwie pod Wschową (Fraustadt), którą stoczono 13 lutego 1706 roku między wojskami szwedzkimi a połączoną armią sasko–rosyjską:

„[…] obserwowano, iż jednym daniem ognia, więcej jak 2000 Moskalów razem strzelali, na te bataliony Nerk Wermelandskiego regimentu, jak już 20 kroków blisko byli, jeno dwóch oficerów trochę poraniono, ledwo 6 albo 8 gemajnów zabito i nad 20 nie poraniono.”[1]

Dwa tysiące ludzi, strzelając z odległości 12 metrów[2], do kilkuset innych, zabiło ledwie 6–8 żołnierzy, a raniło około 20! W bitwie tej, znikomą skutecznością cechował się także ogień piechoty szwedzkiej. Dowodzący Sasami Johann Matthias von der Schulenburg notował:

„strzelanie ich [Szwedów] prawie nic nam nie szkodziło”[3].

Nie wierzysz? Zapewne nie. Sam przecież dobrze wiesz, że z takiej odległości, strzelając do tak dużego celu, żołnierz „nie ma prawa” spudłować. Nie wierzysz, bo przecież strzelając wielokrotnie do niewielkiej tarczy osiągałeś dużo lepsze wyniki ze znacznie większej odległości. A jednak…

A jednak opisany przypadek nie jest jedynym tego typu. Nie jest nawet wyjątkowym. Tak fatalna skuteczność ognia ręcznej broni palnej była normą, a nie odchyłką od niej. Można podać szereg podobnych przykładów, jak choćby spod Smoleńska, gdzie 28 września 1633 roku:

„Dnia wtorkowego przed świętym Michałem, srogą strzelbę wypuścili na naszą piechotę, co trwało przez pięć godzin w sam wieczór, aż dwie godziny w nocy. Nazajutrz, we śrzodę, sam JKM [Władysław IV Waza] jachał na to miejsce, gdzie piechota stała przeciwko strzelbie, chciał obaczyć, wiele trupów legło z naszej piechoty, nie obaczył jedno trzech hajduków zabitych, kazał zbierać one wszystkie kule, naleziono po ziemi kul 3000 różnych, ale najwięcej z dział, gdzie sam Król JM rzekł, chłop strzela, Pan Bóg kule nosi.”[4]

fot. Łukasz Wojtczak

Nic dziwnego, że Szymon Starowolski, uczony kanonik krakowski, który wydał sporo pism poświęconych wojskowości, w 1632 roku uważał:

„[cudzoziemska piechota] prochu siłę strzelając napsują, a nie zabiją dwu, trzech z nieprzyjaciela, strzelając cały dzień, jakośmy to w każdej bitwie widzieli”[5]

Ale może to wszystko jakaś aberracja? Przecież norma musiała być inna – podpowiada intuicja temu, kto na strzelnicy uzyskuje nawet dość przeciętne wyniki. Jednak nie…

Doświadczeni żołnierze i dowódcy wiedzieli, że aby trafić nieprzyjaciela nawet z niewielkiej odległości, zwykle należało wystrzelić od kilkudziesięciu do kilkuset kul. Gdy 19 kwietnia 1706 roku, w bitwie pod Calcinato, piechota cesarska z 20–25 kroków wypaliła do francuskiej, osiągając podobnie mizerny skutek co opisani Rosjanie pod Wschową, to informujący nas o tym francuski wódz Maurycy Saski[6]nie omieszkał wyjaśnić, że w wyniku użycia broni palnej ginie mniej żołnierzy, niż to sobie ludzie powszechnie wyobrażają. Stwierdził, że widział całe salwy batalionów piechoty[7], które nie spowodowały śmierci nawet 4 przeciwników[8]. A co się działo, gdy odległość do celu nie była tak mała, lub gdy przeciwnik walczył w szyku rozproszonym? Wówczas dramatycznie rosła liczba pocisków, które trzeba było posłać w jego stronę, by choć jednego trafić. Gdy brano pod uwagę średnie zużycie pocisków w przeciętnej bitwie, ilość kul potrzebną do zabicia jednego wroga liczono w tysiącach! W XVI w. Forquevaux twierdził, że na 10 000 wystrzałów przypada 1 zabity wróg[9], a w 1862 Benton określił, że w toczonych do tego czasu wojnach w Europie ten stosunek wahał się od 3000 do 10 000 wystrzałów na 1 wyeliminowanego z walki[10]. Ten, kto słyszał ile kul trzeba było wystrzelić w wojnach toczonych w XX wieku, zacznie powoli wierzyć w to, co tu jest napisane. Ale pozostaje pytanie, dlaczego żołnierze tak fatalnie pudłowali?

fot. Łukasz Wojtczak

Co się dzieje ze strzelającym człowiekiem?

Od lat studiuję źródła opisujące starcia z udziałem broni palnej, do których doszło przed XX wiekiem. Szukam opisów tego, co się działo z ludźmi mającymi strzelać do innych. Niewiele ich jednak odnalazłem…

Strzelanie do drugiego człowieka jest czynnością niezwykle intymną. Dlatego znikoma liczba ludzi dzieliła się publicznie swymi przeżyciami. A jeśli już, to nie wchodząc zanadto w szczegóły. Prędzej można znaleźć opisy tego, co robili inni żołnierze podczas tego aktu. Jeden z takich opisów pozostawił Jan Joachim Kampenhausen w dziele wydrukowanym w 1737 roku. Kampenhausen przez kilka lat był oficerem piechoty króla szwedzkiego Karola XII, po czym zaciągnął się do wojska polskiego, gdzie dosłużył się stopnia generał majora. Mając za sobą lata doświadczeń wielkiej wojny północnej, był wielkim zwolennikiem broni białej. W swoim dziele „Chwała i apologia kopii i pik” tłumaczył czytelnikowi dlaczego złudna jest, oczywista dla wielu jemu współczesnych, przewaga broni palnej nad białą. Między innymi uwagami, stwierdził:

„w takim bliskim nieprzyjacielskim sąsiedztwie drżą pewnie ręce, ledwo nie aż do ramienia, u mniej uważnych i serdytów”[11]

Drżą ręce ledwo nie aż do ramienia… Czyż na strzelnicy nie wygląda to zupełnie inaczej? Przecież można tam łatwo nabyć takiej wprawy, że wszystkie czynności potrzebne do nabicia broni i trafienia do celu stają się niejako automatyczne.

Tak! Ale na strzelnicy nie ma tych emocji, które wyzwalają się na rzeczywistym polu walki, w obliczu realnego przeciwnika. Jakie to emocje? Jednym z nielicznych, którzy podzielili się nimi z czytelnikiem, był powstaniec styczniowy, Leonard Mężyński. O swoim chrzcie bojowym pisał:

„[Zbliżając się do pola bitwy] Zauważyłem, że moi towarzysze zaczynają modlić się i to coraz goręcej w głos odmawiać pacierze. Zrobiło mi się gorąco, serce zaczęło mi bić jak młotem, w uszach dzwonić i poczułem jakieś osłabienie. Zacząłem też i ja pacierz mówić, z początku jakoś mi nie szło, ale gdym zauważył, że i najodważniejsi w skupieniu i głośno odmawiają pacierze, i mnie udało się zająć się szczerze modlitwą. Kule zaś coraz gęściej świstały koło uszów, lecz nie widzieliśmy jeszcze nikogo; nie tylko ja, ale i wielu innych mimo woli odchylało głowę w przeciwną stronę świstu kuli, z czego niektórzy już ostrzelani towarzysze się śmiali, tłumacząc nam, że gdy przy uchu słyszymy świst, to kula już jest Bóg wie gdzie, ale nie prędko można się było od tego odzwyczaić.

Wreszcie nadeszła chwila, w której kapitan zakomenderował: „Rozsypać się i kryć za drzewa”, co w moment uczyniliśmy, wreszcie padła komenda: cel! pal!

Dopiero teraz spostrzegłem przed nami o jakie 400 do 500 kroków, również po za drzewa kryjących się Moskali; tak z naszej, jak i z moskiewskiej strony rozpoczął się gęsty ogień.

Ponieważ grubszych drzew było mniej, aniżeli nas, więc za niektórymi drzewami kryło się nas po dwóch i trzech. Właśnie i ja za jednem drzewem skryłem się już trzeci, do strzału jakoś mi się ani rusz nie kleiło, a jeszcze gdy stojący przede mną strzelec padł na wznak, prawie na mnie, trafiony kulą w czoło, to omało i ja za nim nie upadłem. Spostrzegł to moje nie do zazdrości położenie towarzysz Rogoziński, w którego bliskości starałem się zawsze trzymać, jako starego austryackiego podoficera, który odbył całą włosko-aystryacką wojnę i zaopiekował się mną; podszedł do mnie, kazał się uspokoić, kazał mi się napić trochę wódki i wskazując jednego Moskala, wytłumaczył mi jak mierzyć i strzelić.

Posłuszny jego rozkazowi uczyniłem wszystko i wystrzeliłem, lecz nie tak łatwo trafić, gdy nie tylko nogi, ręce, zęby ale i karabin się trzęsie. Kazał mi przy sobie jeszcze kilka razy strzelić, a ja widząc jego zimną krew i wstydząc się przed nim i sąsiadami mojego tchórzostwa, odzyskałem przytomność i trochę zimnej kwi.

Serce już mniej gwałtownie mi biło, szum w uszach ustał, gorączka wewnętrzna zaczęła ustępować; ażeby mi się ręce i karabin nie trzęsły do mierzenia, opierałem karabin na gałęzie, z początku jeszcze dość długo nabijałem, ale później i z nabijaniem szło mi gładko, w parę godzin zaś, dzięki towarzyszowi Rogozińskiemu pokpiwałem z drugich. […]

Po paru godzinach, czy to skutkiem nadzwyczajnego zmęczenia, czy może rzeczywiście skutkiem ostrzelania, zrobiłem się zupełnie obojętnym, tylko napadła mnie jakieś zaciekłość do strzelania, przez cały dzień wystrzeliłem z 50 razy, lecz o skutkach mych strzałów nic nie wiem, gdyż wierzę święcie w przysłowie: ‘człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi’.”[12]

fot. Łukasz Wojtczak

Serce waliło jak młotem, w uszach szumiało. Towarzyszyło temu uczucia wewnętrznej gorączki. Trzęsły się nogi, ręce, zęby i karabin. Tak reagował nowicjusz będący pod ostrzałem i mający sam strzelać do ludzi. Po kilku godzinach wymiany ognia człowiek jednak przyzwyczajał się i obojętniał… A to wszystko, gdy nieprzyjaciel był odległy aż o kilkaset kroków. Co by było, gdyby zbliżył się do kilkunastu metrów? Mężyński pisał dalej:

„Po południu nie robiły już na mnie najmniejszego wrażenia ani strzały, ani polegli, ani nawet ranni, tylko huk strzałów armatnich wywoływał stawanie włosów dębem, a przy moskiewskim ‘hurra!’ aż mnie mróz przechodził, gdyż przy każdym ‘hurra!’ obawiałem się ataku na bagnety, a to z powodu nadzwyczajnego zmęczenia, a powtóre byłem pewny, że przy pierwszym ataku Moskal jak pierog, wdzieje mnie na bagnet, gdyż z silnym sołdatem nie mogłem się zmierzyć.”[13]

Opisane przez Mężyńskiego emocje odczuwał niemal każdy nowicjusz. Podobnie chrzest bojowy opisał pruski generał Carl von Clausewitz, dodając bardzo ważną informację:

„Z żadnym z tych stopni niebezpieczeństwa nowicjusz nie zetknie się bez wyczucia, że światło myśli działa tu innymi środkami, a promienie jego załamują się inaczej niż podczas działalności spekulatywnej i że tylko nieprzeciętny człowiek nie traci przy tych pierwszych wrażeniach zdolności do natychmiastowej decyzji.”[14]

Co mówiąc prostszym językiem oznacza mniej więcej tyle, że tylko nieprzeciętny człowiek w takiej sytuacji zachowa się tak, jak to sobie wyobrażał poza polem bitwy. Dlaczego to taka ważna uwaga?

Dlaczego?

Od dawna interesuje mnie szczególne zagadnienie. Chodzi o dramatyczną różnicę między teoretycznie bardzo wysoką, a praktycznie zaskakująco niską skutecznością ognia ręcznej broni palnej. Jak wspomniałem, całe mnóstwo bitew i starć z XVI–XIX w. pokazuje, że normą było to, iż nawet wtedy, gdy walkę ogniową prowadzono z minimalnej odległości, należało wystrzelić zdumiewająco wiele kul, by trafić przeciwnika. Dlaczego tak się działo? Uważam, że bardzo trafnie na to pytanie odpowiada amerykański oficer Dave Grossman w książce „On Killing. The Psychological Cost of Learning to Kill in War and Society”. W 2010 roku wydano ją w Polsce pod tytułem „O zabijaniu. Psychologiczny koszt kształtowania gotowości do zabijania w czasach wojny i pokoju.”.

W największym skrócie: Dave Grossman wskazał na błąd w powszechnie przyjmowanym poglądzie, że w obliczu zagrożenia, reakcje żywej istoty ograniczają się do dwóch działań, czyli bądź to walki, bądź też ucieczki. Okazuje się, że w sytuacji, gdy zagrożenie to pochodzi od członka tego samego gatunku, model ten należy uzupełnić o dwie inne reakcje. W wolnym tłumaczeniu są nimi „puszenie się” oraz „kładzenie uszu po sobie”. Owo „puszenie się” jest niczym innym jak demonstracją, która ma przekonać przeciwnika, że „puszący się” osobnik jest na tyle silny i zdeterminowany, że nie warto go atakować. Dla uproszczenia, takie zachowanie można nazwać „manifestacją przewagi”. Z kolei „kładzenie uszu po sobie”, to nic innego jak przyjęcie postawy uległej (często wiąże się to z wyeksponowaniem podatnego na zranienie miejsca własnego ciała), która ma pokazać przeciwnikowi, że nie musi atakować „kładącego uszu po sobie”, gdyż ten już uznał się za pokonanego. To zachowanie można nazwać „kapitulacją”.

W świecie zwierząt rzadko dochodzi do kończących się śmiercią starć między osobnikami tego samego gatunku, gdyż odpowiednia gra tymi czterema reakcjami (manifestacja przewagi, walka, kapitulacja, ucieczka) zapobiega temu. W świecie tym, osobnicy tego samego gatunku (np. dwa samce) konkurują o pewne zasoby, czyli na przykład o pokarm, czy też o samice. Nie muszą więc zabijać konkurenta, aby otrzymać nagrodę w postaci dostępu do tych zasobów. Wystarczy, że zmuszą konkurencję do uległości i zejścia z drogi zwycięzcy.

Jak się okazuje, człowiek walcząc z innym człowiekiem, zachowuje się dokładnie w ten sam sposób. Również w nas istnieją ukryte mechanizmy, które uaktywniają się w sytuacji zagrożenia. Gdy człowiek jest rozzłoszczony, czy też czuje się zagrożony, przestaje myśleć obszarami przodomózgowia (w uproszczeniu są to obszary odpowiedzialne za człowieczeństwo); myśli wtedy śródmózgowiem (w uproszczeniu są to te obszary mózgu, które odpowiadają za zwierzęcą naturę człowieka). I tak jak zwierzę w takiej sytuacji, tak i człowiek w walce z osobnikiem tego samego gatunku, rozwija cały repertuar zachowań, które skutkują minimalizacją strat – czy to swoich (kapitulacja, ucieczka), czy przeciwnika (manifestacja przewagi, pozorowana walka). Podkreślić trzeba, że typowy człowiek nie robi tego rozmyślnie, czyli świadomie decydując się na któreś z tych zachowań. Robi to pod wpływem wewnętrznych mechanizmów, które opanowują nasze ciało, gdy jesteśmy poddani bardzo wysokiemu stresowi. W ten sposób wracamy do stwierdzenia Clausewitza, że tylko nieprzeciętny człowiek (dziś zwie się takiego psychopatą) w sytuacji zagrożenia i gdy sam ma zabić, zachowa się tak, jak to sobie wyobrażał poza polem bitwy. Tylko psychopata będzie działał „z zimną krwią”. Zaś nasze wyobrażenia o tym co byśmy zrobili w tej sytuacji są psu na budę wartę, gdyż nasze wyobrażenia to owoc przodomózgowia, a to co faktycznie robimy, to efekt działania śródmózgowia.

fot. Łukasz Wojtczak

Filmowcy potrzebują krwi

Mając już jako takie pojęcia o tym, co się dzieje ze strzelającym człowiekiem, spójrz Czytelniku na fragment filmu „Patriota”, w którym pokazano bitwę z XVIII wieku:

Zgodnie z prawdą pokazano typowy początek takich bitew. Szyki piechoty powoli zbliżały się do siebie w rozciągniętych szeregach, starając się utrzymać równą linię. Zbliżały na niewielką odległość, po czym na komendę pochylały broń w stronę nieprzyjaciela. Lecz dalej mamy już holywoodzką fikcję, czyli salwy zabijające połowę szeregów przeciwnika. No cóż, jak to mówią filmowcy: „prawda czasu, prawda ekranu”.

Filmy mają się sprzedawać, a co się lepiej sprzedaje od krwi, seksu i przemocy? Mamy więc krew. Masę krwi. Bo taka jest potrzeba tych, którzy na filmach chcą zarobić, a nie historyczna rzeczywistość.

Straty w bitwach od ognia broni palnej faktycznie potrafiły być znaczące, ale bitwy te musiały trwać odpowiednio długo. Bo tak, jak i kapiący kran potrafi z czasem napełnić wiadro, tak i sumujące się od pojedynczych, bardzo mało skutecznych salw, straty, potrafiły z czasem urosnąć do sporych rozmiarów. Jednak przeciętnemu żołnierzowi piechoty przed XX wiekiem zdecydowanie bardziej groziła śmierć nie na polu bitwy od kuli wroga, ale poza nim, z powodu nieodpowiednich warunków bytowych[15]. Dlatego ważniejsze było, czy ma on pusty, czy pełen brzuch, śpi na gołej ziemi, czy na kwaterach, czy w wojsku panują epidemie i czy przeciwnik nie odciął swą kawalerią źródeł zaopatrzenia w drewno, żywność i dostęp do zdrowej wody.

Dr Radosław Sikora

Przypisy:


[1] Jan Joachim Kampenhausen, Chwała i apologia kopii i pik. W: Wypisy źródłowe do historii polskiej sztuki wojennej.z. 8A. Opr. Zdzisław Spieralski. Warszawa 1966. s. 172.

[2] Dla Kampenhausena krok był mniej więcej równy długości jednego łokcia, czyli około 0,6 m (Tamże, s. 185). Tak więc 20 kroków, z której to odległości Rosjanie ostrzelali Szwedów, to około 12 m.

[3] List gen. Schulenburga do Augusta II Sasa, Sorau 16 II 1706 (w: Archiwum tajne Augusta II czyli zbiór aktów urzędowych z czasów panowania tego monarchy. t. 1. Opr. Edward Raczyński. Wrocław 1843. s. 174). Przyczynę wygrania przez Szwedów bitwy widział on w „nieustraszonej postawie i dzielności z jaką nieprzyjaciel stanął do boju” i (tak samo jak Kampenhausen) w użyciu przez Szwedów pik (Tamże, s. 174, 176 – 177).

[4] Diariusz kampanii smoleńskiej Władysława IV 1633-1634. Opr. Mirosław Nagielski. Warszawa 2006. s. 124–125.

[5] Szymon Starowolski, Zguba ojczyzny – stacyja. W: Wybór z pism. Opr. Ignacy Lewandowski. Wrocław-Warszawa-Kraków 1991. s. 206.

[6] Urodzony w 1696 r. Maurycy Saski, był nieślubnym synem późniejszego króla polskiego Augusta II Sasa. Karierę wojskową zaczynał w armii saskiej, ale to w armii francuskiej awansował na najwyższy szczebel, obejmując stanowisko maréchal général des camps et armées du roi. Świetny dowódca. Dożył 54 lat. Dopiero po śmierci wydano jego przemyślenia dotyczące spraw wojskowości, obejmujące między innymi rozważania na temat walki ogniowej i walki wręcz.

[7] Bataliony w owych czasach liczyły sobie zwykle od 400 do 600 strzelców.

[8] Maurycy Saski, Reveries or Memoirs upon the Art of War, by Field Marshal Count Saxe.Tłum. W. Fawcett. Londyn 1757.

[9] Eltis David, The Military Revolution in Sixteenth Century Europe.Nowy Jork 1998. s. 48.

[10] Hall Bert S., Weapons and Warfare in Renaissance Europe. Londyn 1997. s. 139.

[11] Kampenhausen, Chwała, s. 185.

[12] Leonard Mężyński, Wspomnienia z powstania styczniowego i sybirskiej katorgi 1863–1869. Tarnopol 1910. s. 14–16.

[13] Tamże, s. 16.

[14] Carl von Clausewitz, O wojnie. Red. Anna Rudnicka. Kraków 2007. s. 61.

[15] W armii rosyjskiej, przez ponad półtora wieku najbardziej śmiercionośnym czynnikiem była pałka dowódcy i kolegi z wojska (Radosław Sikora, Najomszczyki. Artykuł dostępny pod linkiem: http://kresy.pl/kresopedia,historia,zabory?zobacz/najmoszczyki# )

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply