Jak z Rusinów na Bukowinie zrobiono Ukraińców

Wszyscy wiedzą, że rusińska ludność Bukowiny od dawna uważa się za Rusinów i że nie miała żadnego pojęcia o tym, że istnieje jakaś ukraińska nacja i że powinni stać się „Ukraińcami” i nie nazywać siebie ani swojego języka ruskim. Kiedy pod koniec XIX wieku przyszli Galicjanie i zaczęli na Bukowinie prowadzić akcję propagandową na rzecz separatyzmu, z początku w ciągu kilku dekad nie nazywali siebie ani swojego nowego „literackiego” języka ukraińskim, lecz nazywali siebie i swój język ruskim (przez jedno „s”). Wszyscy ruscy mieszkańcy Bukowiny uważali to za polską intrygę. Mówi o tym także „Ukraińska Encyklopedia”.

Od Redakcji: Zachęcamy do lektury tekstu, mimo że utożsamianie Rusinów z Rosjanami jest dla nas głęboko dyskusyjne. Artykuł napisano z pozycji rusofilskich, o czym od razu uprzedzamy.

Na czele tej propagandy stali dwaj „ukraińscy giganci”: profesor Uniwersytetu Czerniowieckiego Stefan Smal-Stockij, człowiek bez żadnych kwalifikacji naukowych, który otrzymał posadę profesora na podstawie pisemnego polecenia znajdującego się w archiwum austriackiego gubernatora Czerniowców, w którym Stockiego zobowiązuje się do propagowania, iż „język ruteński” to samodzielny język – a nie dialekt rosyjskiego. Dopiero kilka lat później po swojej nominacji napisał on przy pomocy profesora języków romańskich, Garnera, mizerną gramatykę, która nosiła tytuł „Ruska gramatyka”. W skutek tego, niedługo przed pierwszą wojną światową, trafił on pod sąd za defraudację kilku milionów koron, której dokonał będąc głową „Kasy Włościańskiej”. Jedynie wojna światowa uratowała go od więzienia. Drugim ukraińskim „gigantem” na Bukowinie był Nikołaj von Wasylko, ojciec którego był Rumunem, a matka rumuńską Ormianką. Nikołaj von Wasylko nie znał nawet słowa po rusku ani po „ukraińsku”, ale to nie przeszkodziło mu w tym, by stać się wodzem bukowińskiej Ukrainy i być „wybranym” do parlamentu austriackiego i sejmu Bukowiny w czysto ruskim okręgu putiłowskim. Wasylko wychowywał się w szkole Theresianum razem z austriackimi arystokratami i członkami dynastii Habsburgów. Dzięki temu miał bardzo szerokie wpływy. A do tego był synem bogatych rodziców. Majątek jego ojca szacowano na kilka milionów koron. Był on jedynakiem, jego rodzice umarli wcześnie. Kiedy miał 24 lata, odziedziczył i roztrwonił majątek ojca w ciągu kilku lat w Wiedniu razem z kilkoma swoimi wysoko postawionymi przyjaciółmi. Pozostając bez grosza zdecydował się zająć polityką. Na początku zaproponował swoje usługi Rumunom, ale oni, znając Wasylko, nie skorzystali z jego oferty. Potem zaproponował swoje usługi konsulowi Rosji w Czerniowcach, zobowiązując się do pracy za 50 tysięcy rubli lub koron na rzecz Rosji. Ale i tam otrzymał on odpowiedź odmowną. Wreszcie postanowił stać się Ukraińcem i w ostatecznym rezultacie utworzył ze Smal-Stockim „duumwirat”, który wg ukraińskiej encyklopedii kierował ukraińskim ruchem na Bukowinie. Jak dowiodło śledztwo sądowe, Wasylko był również zamieszany w defraudację milionów koron „Kasy Włościańskiej”. W tę aferę zaangażowani byli „niemal wszyscy ukraińscy inteligenci na Bukowinie” („Ukraińska Encyklopedia”, tom III, str. 678).

W duumwiracie decydujące znaczenie miał von Wasylko na skutek swoich związków z wysokimi sferami w Wiedniu. Że Stockij był całkowicie niezadowolony ze swojej podległej pozycji w „duumwiracie”, było tajemnicą poliszynela. Ale chcąc nie chcąc był zmuszony się podporządkować.

I tak, w Galicji, jak i na Bukowinie, na czele ruchu ukraińskiego nie znajdowali się „Ukraińcy”. W Galicji liderem był Polak, graf Szeptycki, a na Bukowinie – Rumun von Wasylko.

Tak się zdarzyło, że w przededniu pierwszej wojny światowej było już wielu inteligentów lub półinteligentów „samostnijników” [za „samostijną”, czyli niezależną Ukrainą – KRESY.PL], chociaż ich rodzice nadal jeszcze uważali się za Rusinów. Tak to właśnie wyglądało.

W ostatnich dekadach XIX wieku bukowińska ruska inteligencja składała się głównie z prawosławnych duchownych. Unitów na Bukowinie było bardzo mało i to jedynie w miastach. Ale i unici w tym czasie uważali siebie za Rusinów. W największym mieście, Czerniowcach, cerkiew unicka nazywała się po prostu cerkwią ruską, a ulica, na której się ta cerkiew znajdowała, nawet oficjalnie nosiła nazwę Russische Gasse (oficjalnym językiem na Bukowinie był niemiecki). Napisy na tej ulicy były w trzech językach: Russische Gasse, Ruska ulica, Strada Ruseasca. A na fasadzie ratusza znajdowały się trzy ogromne marmurowe tablice upamiętniające dwudziestolecie, czterdziestolecie i pięćdziesięciolecie panowania Franciszka Józefa. Napisy na tablicach były po niemiecku, rumuńsku i rusku. Na dwóch pierwszych tablicach tekst ruski był napisany w czyli literackim języku rosyjskim. Franciszek Józef był tytułowany „Jego Imperatorska Wysokość” (ros. Jewo Impieratorskoe Wielicziestwo). Jedynie na trzeciej tablicy (z 1898 roku) tekst był napisany mową ukraińską, a Franciszek Józef z Imperatorskiego „Wielicziestwa” zamienił się w „Najjasnijszoho Pana”.

Pod koniec XIX wieku przyjechałem z Innsburcka do Czerniowców. Gimnazjum było tam niemieckie, tak jak w Innsburcku. Kiedy pierwszego dnia nauczyciel wyczytywał nazwiska uczniów, uważnie przysłuchiwałem się ich nazwiskom.

Więcej niż połowa uczniów była Żydami z niemieckimi nazwiskami, mówiącymi między sobą żargonem żydowskim. Było trochę synów niemieckich kolonistów, dwóch Polaków, a pozostali byli Rumunami i Rusinami. Po nazwisku nie zawsze można było poznać narodowość ucznia. Okazało się, że Grigirowicz, Litwiniuk i Wołczyńskij byli Rumunami, a Totoeucu, Tewtul i Padura – Rusinami. Ale byli i Rusini z ruskimi nazwiskami w mojej klasie: Wasilowicz, Grigorij, Klim, Zalozeckij. Oprócz mnie, w gimnazjum byli jeszcze dwaj moi bracia, starszy Roman i młodszy Gieorgij. Oni także mieli kolegów Rusinów. Większość z nich było synami włościan. Było kilku synów ruskich duchownych i bardzo mało synów ruskich inteligentów świeckich. W mojej klasie, oprócz mnie, tylko Zalozeckij był synem ruskiego inteligenta, lekarza. Z naszymi ruskimi kolegami szybko się zaprzyjaźniliśmy, a oni często do nas przychodzili. Moi rodzice byli bardzo gościnni i nasz dom był zawsze dla nich otwarty. Kiedy zachodzili do nas, do czasu obiadu lub podczas kolacji, oni zawsze jedli kolację z nami, a w pozostałym czasie stawiali na stół wielki samowar i było w bród chleba, masła, sera i innych rzeczy. Działo się to u nas spontanicznie. Po czysto niemieckim Innsbrucku, gdzie w całym mieście, a i w całym kraju nie było oprócz naszej rodziny żadnego ruskiego człowieka, było nam bardzo miło spędzać czas z Rusinami. Ale inaczej patrzyły na to władze austriackie. Kiedy po trzech latach wyrzucili nas z gimnazjum i nie tylko z gimnazjum czerniowieckiego, ale zgodnie z decyzją ministerstwa oświaty w Wiedniu zakazano nam nauki we wszystkich szkołach Bukowiny i Galicji, czyli we wszystkich prowincjach, gdzie żyli Rusini, to w swoim postanowieniu austriackie władze nie zdołały udowodnić naszej winy polegającej na tym, że w naszym domu „zawsze kipiał wielki samowar” i że karmimy naszych towarzyszy celem ich urobienia w duchu „rusofilskim”. Drugim przestępstwem, które nam zarzucono, było to, że po śmierci prawosławnego ruskiego nauczyciela Iwanowicza po mieście rozklejono, zgodnie z ówczesnym zwyczajem, pośmiertne nekrologii od jego uczniów, które to nekrologi były napisane w literackim języku rosyjskim. Oprócz tego, zarzucono nam, że ruscy uczniowie uczęszczający na lekcje języka ruskiego, które odbywały się dwa razy w tygodniu, odmawiali pisania „fonetycznego”, dopiero co wprowadzonego i upierali się przy starej pisowni. W tym również imperatorsko-królewskie ministerstwo oświaty dostrzegło coś w rodzaju zdrady państwowej.

Byliśmy zmuszeni kontynuować naszą naukę prywatnie i zdawać potem każdego roku egzaminy w innych gimnazjach. Ale wciąż mieszkaliśmy w Czerniowcach i nasza znajomość z byłymi kolegami ze szkoły się nie zakończyła.

Jak już wspomniałem, większość ruskich uczniów gimnazjum w Czerniowcach było synami włościan. Włościanie ci byli nadzwyczaj biedni. Ich dzieci, nasi koledzy, mieszkali w piwnicach lub podpiwniczeniach, których nigdy nie ogrzewano, chociaż zimy na Bukowinie były niezwykle surowe i długie. Śnieg czasami leżał, nie topniejąc, około sześciu miesięcy, przy czym temperatura wynosiła niekiedy -30 stopnie Celsjusza. Pieniędzy nie posiadali żadnych. Żywność rodzice przywozili im nie częściej niż dwa razy na tydzień, a zazwyczaj tylko jeden raz i żywność ta składała się z chłodnej mamałygi (kaszy kukurydzianej), kwaśnego mleka i ugotowanego ziemniaka. Nie było gdzie podgrzać tego jedzenia. I zawsze jedli je zimne.

Urabiać tych włościan w „duchu rusofilskim” nie było jak. Wszyscy oni nie tylko byli Rusinami i nazywali siebie Rusinami, ale i doskonale zdawali sobie sprawę z tego, co to oznacza. Rosyjska granica była niedaleko, o rzut beretem, od miasta Czerniowce około dwudziestu kilometrów, czyli dwunastu mil amerykańskich. Prawie w każdej wsi byli ludzie, którzy bywali w Rosji w pracy lub spławiali drewno Prutem do Rosji. Wspomina o nich Maksim Gorki w jednym ze swoich opowiadań. Dlatego wszyscy bukowińscy włościanie wiedzieli, w jakim języku mówi się w Rosji, nie tylko wśród zwykłych ludzi, ale i pograniczników i innych funkcjonariuszy państwowych, z którymi przyszło im mieć kontakt. Języka ten, rzecz jasna, nie nazywali literackim językiem rosyjskim, bo słowa „literacki” nie znali, ale uważali oni literacki język rosyjski za prawdziwy język ruski, wyrażając tę myśl słowami: „tam mówi się twardo po rosyjsku”.

W całym ośmioklasowym gimnazjum w Czerniowcach wśród ruskich uczniów była tylko dwójka, która nie uważała się za takich samych „russkich”, jak i „moskale” [czyli za Rosjan]. Byli to dwaj Galicjanie: Baczynskyj i Jaroszynskyj. Baczynskyj był znany ze swoich donosów na ruskich towarzyszy i wszyscy go unikali. Jaroszynskyj był synem nauczyciela ludowego, który z jakiegoś powodu przeniósł się z Galicji na Bukowinę i kontynuował tam pracę nauczyciela. Kiedy poszedłem do gimnazjum czerniowieckiego, Jaroszynskyj był już w ósmej klasie i szybko zniknął z horyzontu. Ale warto podkreślił fakt, że kiedy na kilka lat wcześniej władze postanowiły znieść w szkołach starą ruską gramatykę i zamienić ją na fonetyczną, to napotkało to opór wszystkich nauczycieli szkół podstawowych. Władze zorganizowały coś w rodzaju plebiscytu, który dał zupełnie nieoczekiwany dla władz rezultat. Za „fonetyką” wypowiedziało się tylko dwóch nauczycieli, obydwaj przybysze z Galicji. Jednym z nich był Jaroszynskyj. Nie oglądając się na wyniki, władze nakazały wprowadzić fonetykę. Ale język wciąż nazywał się ruskim (przez jedno „s”). Jednak dwadzieścia lat później prawie wszyscy nauczyciele ludowi byli „samostijnikami”, tak jak i znaczna część nowego pokolenia inteligencji. Wśród prawosławnych księży pod koniec XIX wieku był tylko jeden jedyny „samostijnik”, miał na nazwisko Kozariszczuk.

I tak, wśród prawosławnych duchownych wszyscy, prócz jednego, uważali się za Rusinów i byli świadomymi ruskimi ludźmi. Po dwudziestu latach wśród nowej generacji duchowieństwa było już niemało „samostijników”. Doszło do tego w bardzo prosty sposób. Utworzono na koszt skarbu państwa bursy, czyli bezpłatne akademiki dla gimnazjalistów, w których wychowywano ich w duchu „samostijno”-ukraińskim. Potem kazano prawosławnemu metropolicie każdego roku przedstawiać gubernatorowi spis kandydatów mających zamiar wstąpić na wydział teologiczny, który to gubernator wykreślał tych, którzy nie byli dobrze rokującymi przypadkami, a więc tych, którzy nie chcieli zrzec się swojego ruskiego imienia i stać się „samostijnymi” Ukraińcami. Studenci fakultetu teologicznego mieszkali w akademiku w budynku metropolity, mając w nim wszystko zapewnione na koszt Cerkwi, która na Bukowinie była nadzwyczajnie bogata i nie otrzymywała w tym czasie od władz żadnych korzyści z funduszów skarbu państwa. Majątek Cerkwi prawosławnej składał się z najbogatszych gruntów ziemskich, ale zarządzało nim austriackie ministerstwo rolnictwa, które otrzymywało w swoje ręce wszystkie dochody z tych ziem i wydawało Cerkwi prawosławnej każdego roku tyle, ile władze uznawały za stosowne dać na pokrycie potrzeb Cerkwi. Tym samym w początku XX wieku dostęp do duchowieństwa prawosławnego był dla Rusinów zamknięty.

Ruską inteligencję świecką austriackie władze stopniowo zmieniały w „samostijną” ukraińską za pomocą burs, bezpłatnych akademików dla gimnazjalistów, w których wychowywali ich w duchu „samostijno”-ukraińskim i nienawiści do wszystkiego, co ruskie. W akademikach tych były setki gimnazjalistów, jednocześnie w ruskich akademikach byli studenci liczeni jedynie w dziesiątkach, którzy utrzymywali się ze środków prywatnych. Przy czym ruskie akademiki były, rzecz jasna, znacznie gorzej wyposażone.

To samo miało miejsce w seminarium nauczycielskim z tą tylko różnicą, że tam ruskiemu uczniowi nie było co robić, bo wszyscy wiedzieli, że Rusin nie rezygnując ze swojej ruskości, po ukończeniu seminarium w żadnym wypadku nie otrzyma pracy jako nauczyciel.

Przy tym wszystkim warto mieć na uwadze, jak już wspomnieliśmy, że miażdżąca większość uczniów tak gimnazjów, jak i seminariów nauczycielskich było synami włościan, którym poza akademikami przychodziło wegetować z niemal pustymi żołądkami. Wyposażony akademik wydawał się im rajem. Często przychodziło mi rozmawiać z rodzicami tych mieszkańców burs, których wychowywano w duchu ukraińskim. Nie jeden raz skarżył się jeden albo drugi ojciec, że jego syn, wracając do domu na letnie wakacje, nazywa jego, ojca durniem za to, że uważa się on za Rusina. „Proszę pomyśleć, co zrobili z moim synem w bursie”, rozpaczał ojciec. „On mnie, swojego ojca, nazywa durniem i przekonuje mnie, że my nie jesteśmy Rusinami, a jakimiś Ukraińcami”. I kiedy pytałem takiego ojca, dlaczego wciąż posyła swojego syna do tej bursy, odpowiadał mi: „Dlatego, że on tam nie głoduje i nie żyje w zimnym podpiwniczeniu i jeszcze dlatego, że on stamtąd wyjdzie na ludzi i będzie panem”. I przy tym taki ojciec pocieszał się myślą, że kiedyś jego syn wyrośnie, przemyśli, że całe to „ukraińskie szaleństwo” wyleci z jego głowy. Takie przypadki, rzecz jasna, bywały, jednak rzadko, bo kończąc gimnazjum, a potem idąc na uniwersytet, trzeba było myśleć o dalszej karierze, a wszelka kariera zależała w takim czy innym stopniu od wszechmogącej imperatorsko-królewskiej władzy, która „moskalofilom” nie tylko nie dawała szans, ale i wsadzała ich do więzień za zdradę państwową.

Austriackie władze nie zadowoliły się tym, że wychowywały w swoich bursach setki i tysiące „samostijników”. Ósmego maja 1910 roku bukowiński gubernator jednego dnia zamknął wszystkie ruskie organizacje: ruską bursę dla chłopców, ruską bursę dla dziewcząt, stowarzyszenie ruskich studentów „Karpaty” i stowarzyszenie ruskich kobiet, które prowadziło szkołę kroju i szycia. Jednocześnie władze konfiskowały cały majątek organizacji, w tym także biblioteki ruskich organizacji. Zaś gimnazjalistów i gimnazjalistki policja wyrzucała z akademików na ulicę, nie przejmując się, gdzie będą potem mieszkać.

Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że dokładnie tak samo postąpił na Rusi Karpackiej w 1939 roku ukraiński monsignore Wołszyn, nominowany przez Czechów z rozkazu Hitlera na dyktatora karpatoruskiego. Od razu po zajęciu stanowiska wydał on dekret o zamknięciu wszystkich ruskich organizacji politycznych, instytucji kulturalnych, organizacji studenckich, sportowych, ruskiego skautingu i t. d.

W ten sposób ruska Bukowina była ukrainizowana aparatem przymusu, na czele którego stał Rumun – Nikołaj von Wasylko.

Na uwagę zasługuje także to, że w sąsiedniej Rusi Galicyjskiej na czele ruchu ukraińskiego stał Polak, graf Szeptycki, który w ciągu swojej czterdziestoletniej posługi metropolity unickiego we Lwowie zrobił więcej dla ukrainizacji Rusi Galicyjskiej, niż wszyscy pozostali „dijaczi” [działacze – KRESY.PL] razem wzięci.

A. Gierowskij

ukrstor.com

5 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. uri
    uri :

    Archaiczny pamflet przegranego moskalofila. Profesor Smal-Stocki i baron Wasylko odegrali podobną rolę w przebudzeniu narodowym Bukowiny, jak Karol Miarka czy Wojciech Kętrzyński na Śląsku i na Mazurach. Wypominanie baronowi Wasylce czy arcybiskupowi Szeptyckiemu ich nieukraińskiego pochodzenia jest głupie, to tak, jakby Kętrzyńskiemu czy np. admirałowi Unrugowi, generałowi Andersowi i wielu innym wypominać niemieckie. W przypadku arcybiskupa Szeptyckiego głupie podwójnie – wszak pochodził ze spolszczonego ruskiego rodu. To tekst zgorzkniałego, przegranego człowieka, politycznego i moralnego bankruta. Kto dziś pamięta, kim był i co robił “Gierowskij”?

    • hawranek
      hawranek :

      Działalność terrorystyczna i udział w budowie struktur terrorystycznych kleru greko katolickiego łącznie z udziałem w tym dziele arcybiskupa Szeptyckiego i jego zdradzieckie knowania łącznie z lizaniem d…y Stalinowi i Hitlerowi jest powszechnie znana i udowodniona Dzięki tolerancji Polskich władz i nadmiernemu pobłażaniu tej działalności miał okazję do wychodowania takich bestii jak księża święcący siekiery służące do mordów na Polakach.