15 stycznia 1928 r. dyżur w lwowskim szpitalu powszechnym pełnił doktor Zygmunt Lachs. Zgłoszenia pacjentów były typowe; jak w każdą niedzielę zdarzały się stłuczenia, zatrucia, jakieś złamania i ktoś pobity. Aż do chwili, kiedy późnym popołudniem do szpitala przywieziono kolejnego pacjenta – zakrwawionego i nieprzytomnego bruneta w pomarańczowym swetrze.

Miał pękniętą podstawę czaszki, wstrząśnienie mózgu, złamane kończyny, krwotok wewnętrzny i zewnętrzny. Jego stan lekarz ocenił jako beznadziejny. Krwotoku nie udało się zatrzymać i o godzinie 19.30 mężczyzna zmarł. Był nim 24 letni Stefan Poliński kaskader i akrobata cyrkowy. Nazywano go człowiekiem-muchą.

Praca ojca – stolarza i właściciela warsztatu w Bielsku – zupełnie nie interesowała małego Stefana. Od dziecka lubił wzbudzać podziw otoczenia. Miał 17 lat, kiedy zaciągnął się do marynarki handlowej. Poznał świat, wielkie portowe miasta przyciągały i dawały różne możliwości. Pewnego dnia wysiadł na ląd w Stanach Zjednoczonych z mocnym postanowieniem, że spróbuje robić takie sztuczki jak pewien cyrkowy akrobata, którego wyczyny oglądał w rodzinnym Bielsku. Związał się z zespołem „The Hagenbeck-Wallace Circus”.

Chciał pokazać ludziom, jak on umie zwinnie

Drapać się po gzymsie i chodzić po rynnie

Wspinał się coraz wyżej, na dachy i gzymsy kamienic i biurowców, karkołomne produkcje odbywały się coraz dalej od rodzinnego Bielska. Do kraju wrócił jako człowiek znany. W Polsce zatrudniano go jako kaskadera filmowego, oprócz tego Poliński urządzał w miastach widowiska polegające na wspinaczce i chodzeniu po linie.

**

W dole, pod sobą oglądał falujące morze głów, słyszał zdławione okrzyki, pełne zachwytu i przerażenia, a kiedy było już po wszystkim – tłum długo wiwatował na jego cześć. On tymczasem, stojąc wysoko na dachu kamienicy, rozrzucał rozentuzjazmowanej publiczności swoje zdjęcia, które gapie wyrywali sobie z rąk. Większość ewolucji dokonywał bez zabezpieczenia, to zwiększało poziom adrenaliny. Odważnie przeskakiwał do lecących samolotów, skakał ze skał do morza, wspinał się po kamienicach, spacerował po gzymsach i wysoko zawieszonych linach. Prosta choreografia stawała się coraz bardziej urozmaicona. Ludzie pragnęli widowiska, igrzysk pełnych emocji. Dawał im poczucie, że uczestniczą w czymś niezapomnianym. Aż do tamtej chwili, kiedy wysoko pod lwowskim niebem coś potoczyło się nie tak i człowiek w pomarańczowym swetrze i sportowych mesztach runął w dół. Kilka dni później spoczął na Cmentarzu Łyczkowskim i na stałe wszedł do lwowskiego folkloru miejskiego. Wszak upływają dziesięciolecia, a wykonawcy lwowskich piosenek powtarzają:

Przyjechał do Lwowa akrobata-mucha,

Spadł z dachu na ziemię i wyzionął ducha.

Kraków, ul. Dietlowska (Fot. z archiwum NAC)

Dawno, dawno temu, kiedy istniał jeszcze we Lwowie plac Castrum przyjechał do Lwowa Charles Blondin (Jean François Gravelet). Przechadzał się na linie rozciągniętej pomiędzy domami wioząc przed sobą na taczkach kobietę. W 1859 roku ten sam linoskoczek przeszedł nad wodospadem Niagara jako pierwszy człowiek na świecie. Dokonał wyczynu, który upamiętnił go na zawsze. Lwów polubił takie popisy i wciąż z upodobaniem lwowiacy oglądali osiągnięcia ulicznych akrobatów. Miasto od tygodni z zainteresowaniem czekało na popis Stefana Polińskiego.

Widowisko zaplanowano na niedzielę 15 stycznia 1928 roku. Poliński przyjechał tydzień wcześniej i zgłosił się do dyrekcji policji po specjalne zezwolenia na organizację imprezy. Dyrektor policji Józef Reinlender nie chciał się zgodzić: uważał, że wielotysięczne zgromadzenie może spowodować zamieszanie, w którym łatwo dojdzie do katastrofy. Poliński przygotował teczkę z dokumentami, przedstawił zdjęcia i opisy poprzednich występów. Wycinki prasowe potwierdzały, że podobne popisy – wspinaczkę po elewacjach kamienic i spacery po linie – odbywał w Katowicach, Krakowie, Warszawie, a także za granicą w Hamburgu i Berlinie, a nawet w USA. Ostatnim najgłośniejszym wyczynem Polińskiego był kaskaderski skok na Lotnisku Mokotowskim w Warszawie: z aeroplanu szefa lotnictwa wojskowego płk. Ludomiła Rayskiego przeskoczył na dużej wysokości do lecącego obok samolotu, wyczynowi przyglądało się około 50 tysięcy widzów.

Chciał pokazać ludziom, że trudności ni ma

I na gładkim murze jak mucha się trzyma.

Nie chciał żadnego zabezpieczenia, ani siatek, ani specjalnych impregnowanych płócien, takich, jakie zazwyczaj naciągano wówczas w cyrku. Dyrektor Reinlander po naradzie z kolegami z Warszawy wydał odpowiednie zezwolenia, a Poliński protokolarnie w obecności policjantów i strażaków zaświadczył, że rezygnuje z jakiejkolwiek asekuracji. Twierdził, że jest najzupełniej pewny swoich możliwości kaskaderskich, popisy wykonuje z własnej woli i na własne ryzyko. Oświadczył, że wszelkie przygotowania do wspinaczki, a właściwie ich brak, odbywają się na jego odpowiedzialność. Policja zajęła się przygotowaniem miejsca i najważniejszym zadaniem stało się utrzymanie porządku i ochrona tłumu na ulicy Akademickiej i przylegających do niej uliczkach. Kilka dni przed widowiskiem człowiek-mucha pokazał co potrafi: akrobacje dla dziennikarzy odbyły się przy ulicy Sokoła (Kowżuna), Poliński wspiął się na kamienicę nr 4, w której mieściła się redakcja gazety „Wiek Nowy”.

Do najważniejszego popisu przygotowywano się dwa dni. Lwowscy strażacy pod opieką sierżanta Kowalczuka badali wytrzymałość dachów i gzymsów. Akrobacje miały się odbyć na elewacjach i dachach kamienic nr 4, 6, 16, 20 i 22 przy ul. Akademickiej. W sobotę z kamienicy dawnego Akcyjnego Banku Związkowego (kamienica Segala, Akademicka 4) do komina dachu kamienicy przy Akademickiej 6 przeciągnięto linę.

Chciał się popisywać za bilety wstępu

I najadł się wstydu i narobił sztempu.

W niedzielę rano padał gęsty śnieg. O godzinie 10 ulicę Akademicką otoczył kordon policji. Kiedy przed południem tłum lwowian zaczął forsować przejścia w okolicach Akademickiej, Poliński sam stanął w prowizorycznej kasie biletowej naprzeciwko hotelu George’a i sprzedawał bilety na widowisko, którego miał być bohaterem. Zarówno publiczność podmiejska, jak i „dobrze sytuowane” eleganckie towarzystwo, próbowały unikać płacenia i wcisnąć się bez wejściówek. Szacowano, że na pokaz przyszło około 30 000 tys. osób. Dzienniki lwowskie podawały, że połowa z nich oglądała popis na gapę. Policja ledwie radziła sobie z napierającym tłumem. Ludzie gromadzili się u wylotu Chorążczyzny (ul. Czajkowskiego) i Zimorowicza (Dudajewa) – tam miały się odbyć najciekawsze wyczyny.

Akrobata przesunął czas rozpoczęcia imprezy o godzinę. Czekał jeszcze na tych, którzy wyjdą po „dwunastówce” z katedry; liczył na to, że zdążą nawet uczestniczący we mszy u jezuitów o 12.30. Widzowie głośno wyrażali swoje niezadowolenie z powodu opóźnienia, ale Stefan Poliński był spokojny i opanowany. Stanął na słupku, żeby lepiej widzieć nadchodzące tłumy i stamtąd rozdzielał bilety. Spodziewał się wielkiego sukcesu. Na wieczór zamówił kolację dla 30 osób w jednej z lwowskich restauracji. Przed rozpoczęciem popisu spotkał się i rozmawiał z dziennikarzami. Część pieniędzy ze sprzedaży biletów przeznaczył na Ligę Obrony Powietrznej Państwa.

Wlazł na Teliczkową bez poczucia strachu,
Minął drugie piętro… już był blisko dachu…
Wszyscy dech zaparli, cisza była głucha,
Bo on rzeczywiście istny człowiek-mucha.

Wylot Chorążczyzny (po lewej kamienica nr 6, po prawej nr 4) miejsce tragicznej śmierci Stefana Polińskiego (Fot. Beata Kost)

O godzinie 13 (punktualnie, jak donosiła prasa) człowiek-mucha pojawił się na balkonie kamienicy nr 16. Orkiestra 40 pułku ustawiona pod gmachem Izby Przemysłowo-Handlowej wygrywała skoczne melodie. Poliński został przedstawiony publiczności przez swego współpracownika, zapowiedziano początek popisu. Po linie akrobata zszedł z balkonu na Akademicką, przebrał się w sportowy sweter i buty. Po kilku minutach wspiął się na fasadę Akcyjnego Banku (Akademicka 4). Rozwinął afisz reklamujący pyszne lwowskie czekoladki Höflingera, z wysokości rozrzucił nad tłumem trochę słodyczy.

…Patrzy na linę zawieszoną przed nim, na wszelki wypadek sprawdza umocnienie, chwyta mocno linę rękami. Dłonie zaciskają się, powoli zawieszony nad tłumem przemieszcza się na drugą stronę w kierunku kamienicy nr 6 – tej samej, gdzie mama Teliczkowa podaje najlepsze na świecie przysmaki. Napięta lina wygina się pod ciężarem jego ciała. Jeszcze kilka popisowych numerów – trzyma się liny jedną ręką, zawiesza się na jednej nodze, potem zwisa głową w dół. Po chwili już jest po drugiej stronie. Nogami dotyka rynny, czuje grunt pod nogami, wypuszcza linę z rąk, robi krok do przodu…

Jak przypuszczano później, prawdopodobnie pośliznął się na oszronionym dachu. Taka była ostateczna wersja upadku z dwupiętrowej kamienicy na chodnik.

Czy on się poślizgnął, czy się tynk obruszył?
Czy się chwycił gzymsu, a gzyms się wykruszył –
Nagle z krzykiem leciał w dół, na łeb, na szyję
Ratujcie mnie ludzie – taż ja się zabiję!

Krzyczał przeraźliwie i w połowie krzyku
Trachnął w bruk – i został leżeć, na chodniku.

Ciało z nienaturalnie podkurczonymi nogami leży przy szybie wystawowej Zofii Teliczkowej. Jakiś mężczyzna i kierowca samochodu chwytają go na ręce. Nieprzytomnego odwożą na „stację ratunkową”, stamtąd zostanie przewieziony do szpitala powszechnego. Po kilku sekundach znieruchomiały tłum dostaje histerii. Stojący dalej nie mają pojęcia o tym, co się wydarzyło: ludzie myślą, że to taki trik. Poliński zapowiadał, że zeskoczy z wysokości wprost do samochodu. Widzowie przy ulicy Chorążczyzny czekają aż pokaz potoczy się dalej, a człowiek-mucha przejedzie obok nich w automobilu. Po chwili informacja dociera jednak w głąb ulicy : tłum z krzykiem napiera na Akademicką, policja blokuje miejsce wypadku. Mimo wielkiego wzburzenia i ścisku, nikt na szczęście nie ucierpiał. Z balkonów kamienic zostaje ogłoszony komunikat o tragicznym wypadku.

„fenomenalny akrobata człowiek-mucha w przejeździe wystąpi z jedynym pokazem akrobatycznym, ścinającym krew w żyłach”

Reklama umieszczona w lwowskich gazetach głosiła prawdę, Poliński rzeczywiście zapewnił lwowiakom paraliżujące widowisko. Kilka dni później policja na wniosek prokuratury zakończyła dochodzenie: własnoręcznie sporządzone i podpisane przez Polińskiego pismo zdejmowało oskarżenie o zaniedbanie kwestii bezpieczeństwa przez lwowskich stróżów porządku. Straż pożarna zdemontowała drabiny, belki, łańcuchy i liny zawieszone nad Akademicką. Operatorzy sfilmowali miejsce tragedii. Ulica śpiewała kuplety o śmierci akrobaty, a miasto zaroiło się od plotek. Lwowiacy wiedzieli swoje: ponoć fatalny wypadek ściągnęła na człowieka-muchę pewna kobieta o „ponurych oczach”. Opowiadano o złych przeczuciach akrobaty i o tym, że ponoć „nieuczynna niewiasta” rzuciła nań urok.

Tak się zakończyło straszne widowisko.
Nie drap się za wysoko, to nie spadniesz nisko.

Stefan Poliński, znany polski akrobata, nazywany „człowiekiem-muchą” (Fot. archiwalne)​

Co widział lecąc w dół „z Teliczkowej”? Może pod zamkniętymi powiekami przewijały się największe triumfy? Może czuł ukojenie, że największy popis właśnie dobiega końca? Lubił opowiadać o swojej śmierci. Twierdził, że wkrótce ją spotka. Powtarzał to z uporem. Spacerując po mieście poszukiwał kamienic trudnych do wspinaczki, potrzebne mu były wciąż nowe podniety, wciąż nowi ludzie mieli być olśnieni jego brawurą. Rozmówcom podtykał do oglądania napięte mięsnie i palce „chwytliwe jak szpony u sępa”.

19 stycznia w tzw. Anatomii (kaplica na Piekarskiej) żegnano człowieka-muchę. Impresario Janecki włożył do trumny zdjęcia Polińskiego, które akrobata miał rozrzucić z dachu do wiwatujących lwowian. Z jego rodziny nie przybył nikt, we Lwowie powiadano, że od dawna był sierotą.

„Trzeba dziś czymś wielkim przestraszyć publiczność, aby dać się poznać. Trzeba się umieć powiesić na dachu, ażeby wmówić w ludzi, że umie się coś więcej od nich. Inaczej nie uwierzą. Myśmy sami sprowokowali ten wiek rekordów i brutalnej konkretności”– pisał po śmierci człowieka-muchy pewien krakowski dziennikarz. Słowa napisane 86 lat temu brzmią bardzo aktualnie.

Jako śródtytuły wykorzystano wiersz Mariana Hemara „Akrobata Mucha” napisany do popularnej lwowskiej melodii „kamień na kamieniu” (cyt. za: Marian Hemar „Kiedy znów zakwitną białe bzy” Wydawnictwo Literackie 1991 r.).

Beata Kost

“Kurier Galicyjski”

Tekst ukazał się w nr 11 (207) za 17-30 czerwca 2014.

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply