W batalionie “Siwego”

“Siwy” natychmiast wydał rozkaz – strzelać do obu! – W takiej sytuacji było to zupełnie prawidłowe polecenie. Wiadomo bowiem, że Niemcy jeńców wziętych w charakterze “języka” torturowali, chcąc wydobyć z nich jak najwięcej informacji o przeciwniku i ginęli oni w męczarniach.

Antoni Mariański śmieje się, że wojował krótko, bo tylko trzy miesiące. Walczył w cywilnym ubraniu, bez munduru. Tylko uzbrojenie miał okazałe. Stanowił je ręczny karabin maszynowy „Diegtiariewa” z dużym magazynkiem w kształcie talerza. Najbardziej w boju dokuczały mu nogi.

– Pod stopami nie miałem skarpet, tylko żywe mięso – mówi. – Butów na noc praktycznie się nie zdejmowało, a były one stale mokre, bo chodziliśmy na podmokłym terenie. Wszystko w środku gniło, ale jak człowiek po długim marszu padł na posłanie, to nie miał siły nic robić. Poza tym atak przeciwnika mógł nastąpić w każdej chwili i trzeba było być gotowym natychmiast do akcji. Batalion „Siwego” czyli porucznika Mariana, noszącego dziwne nazwisko Krokay, stanowił jednostkę specyficzną. Jego dowódca, czyli „Siwy” wcześniej pełnił funkcję oficera dywersji na miasto Kowel i oficera operacyjnego oddziału „Korda”, był „cichociemnym” zrzuconym z Anglii. Sam batalion składał się z młodzieży czyli, jak ja mówię „dzieci”, nie mających wcześniej żadnego wojskowego przygotowania. Ja sam, gdy dostałem do niego przydział, nie miałem jeszcze siedemnastu lat. Takich jak ja było w batalionie całe multum. Pamiętam m.in. Stefana Żołnika, Eugeniusza Mariańskiego, Bogusława Zamościńskiego, Gosia, który pod Staweczkami dostał się do niemieckiej niewoli i najprawdopodobniej został rozstrzelany i wielu innych. Takich „łebków” jak ja pochodzących z Zasmyk było bardzo wielu. Batalion od razu dostał się w wir najcięższych walk z Niemcami, którzy nie tylko byli dobrze wyszkoleni i uzbrojeni, ale mieli jeszcze wsparcie artylerii, czołgów i lotnictwa, którym nie miał on co przeciwstawić.

Dokuczliwe naloty

Dlatego też opinie, które pojawiły się po wojnie sugerujące, że nasz batalion był najgorszy w dywizji, a „Siwy” najsłabszym dowódcą uważam za nieporozumienie. Co nawet najlepszy dowódca może zrobić z takim „wojskiem”. Najtrudniejsze chwile nasz batalion przeżył, gdy cała nasza dywizja została przesunięta w Lasy Mosurskie między Bug a Turię. Niemcy za wszelką cenę chcieli nasze zgrupowanie otoczyć i zniszczyć. Atakowali dywizję przy pomocy całego swego potencjału spychając kolejnymi natarciami do kotła. Nad zajmowanym przez dywizję terenem krążyły samoloty zwiadowcze, w ślad za którymi przylatywały bombowce i atakowały nasze kwatery, by nie dać nam chwili wytchnienia. Te naloty nie były jakieś zmasowane, ale bardzo dokuczliwe. Przylatywały jeden lub dwa samoloty i z premedytacją bombardowały gospodarstwo po gospodarstwie, paląc je całkowicie. Niemcy poprzez naloty chcieli po prostu zniszczyć całą bazę materialną, o którą opierała się dywizja. Pamiętam takie zdarzenie w Hajkach, w których nasz batalion zatrzymał się w końcu marca na kwatery. Przeszliśmy do nich z Ossy. Była to polska miejscowość wymordowana przez Ukraińców. Mieliśmy w niej dość dobre warunki. Niemcy nas tam jednak wymacali. Na początku kwietnia zaczął nad okolicą Hajek krążyć samolot zwiadowczy tzw. rama. Krążył, krążył aż do znudzenia, niektórzy z nas przestali na niego zwracać uwagę. Nagle widzimy, że w stronę wioski idzie koń, osiodłany, ale bez jeźdźca . Samolot zaś w powietrzu zaczął podążać jego śladem. Na jednym z podwórek stała kuchnia polowa, pod którą rozpalono ogień, żeby ugotować dla batalionu posiłek. Obserwator zobaczył dym i to już wystarczyło. Zaczęły nadlatywać niemieckie samoloty, które kolejno niszczyły gospodarstwa, zrzucając na nie bomby zapalające. Jeżeli ich załogi zobaczyły żołnierzy batalionu, każdy krył się gdzie kto mógł. Ja chowałem się w jednej z chałup za piecem licząc, że kule z karabinu maszynowego go nie przebiją.

Krwawa bitwa pod Staweczkami

Po kilku dniach, gdy w Hajkach zostały już jakieś dwie chałupy, nasz batalion przeniósł się do Oleska, pobliskiej wsi. Stamtąd dowództwo dywizji nakazało nam zająć stanowiska pod Staweczkami, które Niemcy usiłowali zdobyć. W pierwszy dzień Wielkanocy zaczęła się tam krwawa bitwa. Wymiana ognia trwała wiele godzin i sporo naszych zginęło. Niemcy też ponieśli ciężkie straty. Usiłowali oni za wszelką cenę je zdobyć, by móc przerzucić swoje jednostki, idące od strony Lubomla w kierunku Turczan, a dalej do Turzyska i rejonu Kowla. Niemcy ostrzelali najpierw Staweczki ogniem artylerii, a później ruszyło natarcie ich piechoty. Ostrzał niemieckich armat był tak silny , że w pierwszej chwili nasz batalion zaczął wycofywać się z wioski. Nagle na teren walki przycwałował na koniu mjr „Kowal”, który rzucił batalion do przeciwnatarcia, zapewniając mu wsparcie moździerzy partyzantki radzieckiej. Duża trudnością do pokonania była rzeczka Neretwa rozlana po wiosennych roztopach. Żołnierze, by się nie moczyć, usiłowali przeskakiwać na druga stronę przez mostek, na który Niemcy koncentrowali swój ogień. Ostatecznie ich natarcie udało się nam odrzucić. Za kilka godzin ponowili jednak atak, wypierając nas ze Staweczek. Moździerzowe wsparcie partyzantów sowieckich nie przydało się nam na wiele. Strzelali oni niecelnie i większość ich pocisków eksplodowała na naszych pozycjach.

Bój pod Staweczkami Antoni Mariański zapamiętał nie tylko dlatego, że przeszedł pod nimi swój chrzest bojowy, opróżniając wiele magazynków swego „Diegtiariewa”. Zginał pod nimi jego kolega z Zasmyk szeregowy Goś.

Strzelać do obu

– Gdy Niemcy się wycofali w stronę Oleska poganiani naszym ogniem, nagle pojawił się na drodze Niemiec z białą flagą – wspomina. – „Siwy” zgodnie z obyczajem wojennym wydał rozkaz – przerwać ogień! I przekazał go po linii. Gdy Niemiec zatrzymał się na wzgórku, odległym od naszych pozycji o jakieś trzysta, czterysta metrów, „Siwy” wysłał do niego Gosia, bo ten dobrze znał język niemiecki. Goś poszedł sam, bo teren był odkryty i nikt nie spodziewał się żadnej zasadzki. Kiedy zbliżył się do Niemca, chwilę rozmawiali i nagle Goś podniósł ręce do góry. Niemiec najzwyczajniej go sterroryzował i poprowadził w stronę niemieckich pozycji. „Siwy” natychmiast wydał rozkaz – strzelać do obu! – W takiej sytuacji był to zupełnie prawidłowy rozkaz. Wiadomo bowiem, Niemcy jeńców wziętych w charakterze „języka” torturowali, chcąc wydobyć z nich jak najwięcej informacji o przeciwniku i ginęli oni w męczarniach. Wszyscy strzelali, ja też, chociaż jak pamiętam mierzyłem tak aby nie trafić. Niemiec z Gosiem skryli się za wzgórkiem i nie było widać, czy zostali trafieni, czy nie. Mój dowódca drużyny, zajmujący stanowisko kilka metrów ode mnie wysunął się nieco do przodu, podniósł się i od razu dostał. Niemieccy snajperzy obserwowali nasze pozycje i jeżeli ktoś nie zachowywał ostrożności, ginął. Kolega, który wysunął się z pozycji i chciał zabrać zabitemu dowódcy drużyny karabin, także dostał… Ja siedziałem ze swoim karabinem maszynowym w kopcu po ziemniakach, co wydawało mi się idealna pozycją strzelecką. Na moje oko strzelałem z niej celnie. Musiałem jednak ją opuścić, bo chałupa za mną zaczęła się palić.

Gorąco i niebezpiecznie

– Było za gorąco i niebezpiecznie. Po bitwie pod Staweczkami nasz batalion został skierowany do bronienia Owłoczyma, kolejnej kluczowej pozycji na trasie działań niemieckich. Niemcy uderzyli na nas bardzo szybko. Użyli w walce z nami czołgów , wobec których byliśmy całkowicie bezbronni. Partyzanci sowieccy znów nas wspierali, ale tym razem ogień ich moździerzy był celniejszy. Wstrzymywał on tempo niemieckiego natarcia. Niemieckie czołgi pozbawione osłony piechoty przyciśniętej do ziemi zatrzymywały się, co dawało nam czas na wycofanie się i zajęcie dogodniejszej pozycji. Wojowaliśmy tak do połowy kwietnia. Jeszcze zanim dywizja znalazła się w kotle zapadła decyzja, żeby jej oddziały przeszły za Turię w strefę radziecką. Znaleźliśmy się w grupie , która zdołała ten rozkaz wykonać. Przeszliśmy przez Turię i po nocnej wędrówce dźwigając „Diegtiariewa” dotarliśmy do Zasmyk. Tu trafiłem do batalionu im. Tadeusza Kościuszki dowodzonego przez Roberta Satanowskiego. Nie na wiele się to zdało, bo jak mnie Sowieci złapali z bronią, to wzięli mnie za bandytę. Zostałem aresztowany i zawieziony do więzienia w Łucku. Zostałem uwięziony razem z banderowcami. Tam na szczęście byłem krótko. Sytuacja się szybko wyjaśniła, że nie jestem członkiem UPA, tylko żołnierzem 27 WDP AK. Przewieziono mnie do Sum, gdzie był ośrodek formowania I Armii Wojska Polskiego. Tam mnie umundurowano, trochę przeszkolono i odesłano do Kiwerc. W Kiwercach przeszedłem dalsze przeszkolenie, a następnie wraz z całym pułkiem pomaszerowaliśmy piechotą w kierunku Warszawy. Tam jednak wybuchło powstanie i pułk zawrócono w kierunku Lublina. Tu zakwaterowano nas w koszarach na Majdanku i poddano dalszemu szkoleniu. Jako rosły młodzieniec wyróżniałem się jakoś na tyle, że przeniesiono mnie do kompanii wartowniczej w Sztabie Zaopatrzenia Wojska Polskiego w Lublinie.

Brat musiał zmienić nazwisko

„Tu praktycznie skończyła się moja wojna. Miałem więcej szczęścia niż rozumu. Z wojska wyszedłem do cywila w 1945 r. i jak większość młodych ludzi zacząłem się uczyć, zdobywając w Lublinie maturę. Początkowo niedaleko zamieszkali też moi rodzice, którzy w 1945 r. w ramach tzw. repatriacji zostali wysiedleni z Zasmyk. Zatrzymali się koło Chełma w Kamieniu, w poukraińskiej wsi, której mieszkańców przesiedlono na Wołyń. Po dwóch latach jednak wyjechali na Pomorze k/ Szczecinka do wsi Juchowo. Tam mieszkali już nasi dziadkowie i Kurzydłowscy z Moszczony, którym udało się wrócić z zesłania w Związku Radzieckim. W Kamieniu warunki były bardzo skromne, wręcz nędzne. Chałupa łączyła się z chlewem i miała jedno wejście. Praktycznie mieszkało się w niej ze zwierzętami. W Juchowie rodzice dostali natomiast gospodarstwo lepsze niż mieli w Zasmykach. W Lublinie, a następnie w Pszczelej Woli 13 km od tego miasta osiedlił się natomiast mój starszy brat Leon, który w obawie przed UB, które zaczęło wyłapywać i represjonować żołnierzy AK, zmienił nazwisko. Stał się Leonem Karłowiczem, urodzonym w Rybniku w 1925 r., czyli trzy lata później. Ja po maturze w 1949 r. dostałem się na Politechnikę Warszawską. Jako były żołnierz dostałem miejsce w akademiku w dwuosobowym pokoju. Można więc powiedzieć, że miałem jak na owe powojenne czasy wręcz wymarzone życie. Pokój dzieliłem z niejakim Gawrylukiem, przez którego miałem niestety kłopoty. Rozmawiałem z nim jak to z kolegą na różne tematy o Związku Radzieckim też. Po upływie roku, gdy po wakacjach przyjechałem na uczelnię okazało się, że nie mam akademika. Stypendium mi nie zabrali, ale mieszkać nie miałem gdzie. Zrobiłem więc larum! Poszedłem do przewodniczącego ZMP na wydziale, który był wtedy szychą i pytam – Mikołaj wiem, że ty maczałeś w tym palce, mów – kto zabrał mi akademik? – On nic nie kluczył, tylko powiedział wprost – twój współmieszkaniec Gawryluk. – Nie chciałem wierzyć. Nie mieściło mi się to w głowie. On wtedy wyjął z biurka moje podanie o akademik, na marginesie którego pisało: „Odmowa, niepewny politycznie, niewyraźny stosunek do Związku Radzieckiego”. – Dopytuję, kto ci to dał? – a on twardo, że Gawryluk. – Dodał jednak, możesz się odwołać, to dostaniesz! – Odwołałem się, ale akademika nie dostałem. Musiałem szukać kwatery prywatnej.

Oficer bez stopnia

– Mój rocznik był też pierwszym, który w ramach studiów odbywał przeszkolenie wojskowe na uczelnianym Studium Wojskowym. Ja je też ukończyłem, ale jako „niepewny politycznie” nie zostałem mianowany na stopień podporucznika. Mnie dali tytuł „oficera bez stopnia”. Był to absolutny dziwoląg, ale co miałem robić. Dopiero po 1956 r., gdy szefem MON na fali październikowej odwilży został Marian Spychalski. Złożyłem kolejna przysięgę i otrzymałem stopień podporucznika. Żeby było śmieszniej, już wcześniej, mimo, że w papierach miałem napisane „niepewny politycznie”, dostałem nakaz pracy do …Ministerstwa Obrony Narodowej. Stamtąd skierowano mnie do Zjednoczenia Budownictwa Wojskowego w Bydgoszczy. Zajmowało się ono wznoszeniem i remontowaniem obiektów wojskowych na całym Pomorzu. Nakaz pracy trwał trzy lata. W tym czasie ożeniłem się i zacząłem rozglądać się za mieszkaniem. Ostatecznie dostałem pracę w Nysie, gdzie stworzono mi możliwość budowy mieszkania. Później przeniesiono mnie do Opola, gdzie zakończyłem pracę zawodową przechodząc na emeryturę, osiedlając się ostatecznie w Dąbrowie.

Na emeryturze, gdy tylko zaistniały do tego warunki w niepodległej Polsce, Antoni Mariański zajął się praca publicystyczną związaną z problematyką ukraińską, historią Polaków na Kresach, a także sprawom związanym ze środowiskiem kombatanckim dywizji. Kontynuuje tradycje swojego brata Leona, zmarłego w 2002 r. autora 11 książek, w których walczył o prawdę o Wołyniu, utrwalając pamięć pomordowanych Polaków, a także tych, którzy stanęli w ich obronie.

Nie ma szans na pojednanie

– Prawda o Wołyniu i ukraińskich zbrodniach jest niestety wciąż zamazywana i przeinaczana – podkreśla Antoni Mariański. – Na Zachodniej Ukrainie w lokalnych samorządach doszli do władzy pogrobowcy banderowców, co sprawiło, że nacjonalistyczne nastroje, których „eksplozja” legła u podstaw rzezi Polaków na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej nie tylko zanikły, ale wręcz spotęgowały się uzyskując nobilitację, dzięki polityce prezydenta Wiktora Juszczenki. Dopóki nacjonalizm stworzony przez Doncowa i Banderę będzie na Zachodniej Ukrainie ideologią dominującą, nie wiedzę szans na pojednanie polsko – ukraińskie. Oczywiście pomiędzy zwykłymi Ukraińcami a Polakami pojednanie się odbywa. Nie wszyscy Ukraińcy byli przecież krwawymi rezunami. Wielu z nich zginęło z rąk banderowców za to, że pomagali Polakom, ratując ich przed nożami współziomków. Proces ten zakłóca niestety fakt, że młodemu pokoleniu sączy się nacjonalistyczny jad, a morderców ukazuje jako bohaterów narodowych. Ukraińcy mieszkający w Polsce i czytający „Nasze Słowo” organ Związku Ukraińców w Polsce też znajdują się pod wpływem ideologii nacjonalistycznej. Redakcja ta, to prawdziwe gniazdo os. Znam dobrze ukraiński i włos mi się jeży, gdy czytam zamieszczone w tym ukraińskim piśmie publikacje. Skupione wokół niego środowisko wcale nie dąży do polsko-ukraińskiego pojednania. Ciągle wspomina ono z nostalgią o Zakerzoni, ale żaden jego członek nie zająknie się o setkach wyrżniętych polskich wsiach, zarastających zielskiem, w których się nic nie dzieje. Oczywiście nie możemy traktować Ukrainy jako monolitu. Ukraińcy ze wschodniej Ukrainy są przyjaźnie nastawieni do Polaków. W czasie pobytu mojego w Sumach, gdzie tworzyła się również I Armia widziałem, że tamtejsi Ukraińcy klepali biedę tak jak my. Tak jak my musieli iść na front, a kobiety chodziły do lasu po chrust, żeby mieć czym napalić w piecu. Zawsze jednak częstowały nas mlekiem, czy kawałkiem chleba. Gdy jechaliśmy na front, to jak pokonaliśmy Dniepr, to już mogliśmy zaobserwować zmianę postaw Ukraińców, była już inna. Jak zobaczyli polskie mundury, nie chcieli dać nam kubka wody.

-Nie damy wam, bo wy naszym też nie dacie! – mówili kończąc rozmowę.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply