Twarzą w twarz z mordercą

Przywitałem się z obydwoma i pytam się Wołodii – czy żywe Petro Horbaczewski? – A ten mówi – o właśnie witał się! – Spojrzałem na niego jeszcze raz, był to już starszy człowiek, ale jeszcze rześki, nędznie ubrany, w gumowcach i jakiejś kufajce. W najczarniejszych snach nie przypuszczałem, że kiedyś podam rękę mordercy moich dziadków.

W 1990 r. Zygmunt Maguza wraz z siostrą Alicją Hensel i Julianem Stankiewiczem po raz kolejny pojechał w rodzinne strony, żeby tak jak w 1960 r. oddać hołd pomordowanej rodzinie Stankiewiczów.

– W Iwaniczach zobaczyłem przy drodze Wołodię Kozibrodę, tego samego, z którym spotkałem się w 1960 r., który rozmawiał z jakimś Ukraińcem – wspomina. – Przywitałem się z obydwoma i pytam się Wołodię – czy żywe Petro Horbaczewski? – A ten mówi – o właśnie witał się! – Spojrzałem na niego jeszcze raz, był to już starszy człowiek, ale jeszcze rześki, nędznie ubrany, w gumowcach i jakiejś kufajce. W najczarniejszych snach nie przypuszczałem, że kiedyś podam rękę mordercy moich dziadków. Ten zmierzył mnie badawczym wzrokiem i od razu rozpoznał. Natychmiast się odwrócił i rzucił się w stronę zabudowań. Ja stałem jak wryty. On po chwili wyjrzał zza węgła budynku i śledził, co zrobię, czy będę go gonił? Stałem od niego w odległości jakiś 30 m. Nie pobiegłem za nim. Przed moimi oczami stanął obraz z 1943 r., gdy tuż po pochowaniu dziadków, Horbaczewski usiłował mnie z Julianem Stankiewiczem gonić, a kule przez niego wystrzelone gwizdały nam nad głowami”.

Ani minuty dłużej

„Później, gdy zaszliśmy z siostrą i Julianem do domu Kozibrodów, powiedziałem, że pójdę do Horbaczewskiego, który podobnie jak Kozibrodowie przeprowadził się do Iwanicz i mieszkał w pobliżu. Kozibrodowie jednak się bali, prosili, żeby nie iść. Obawiali się, że na nich padnie podejrzenie, że to oni tu nas ściągnęli. Kozibrodowa tłumaczyła mi, że Horbaczewski jest już stary i głuchy, że nic nie pamięta… Moja siostra też, jak dowiedziała się, że mężczyzna, który uciekł przede mną to Horbaczewski, biorący udział w mordowaniu dziadków, nie chciała zostać w Iwaniczach ani minuty dłużej. – Odjeżdżajmy stąd! Ja nie chcę tu być! Baliśmy się z Julianem, by nie dostała histerii i odjechaliśmy. Skierowaliśmy się na miejsce Witoldowa, gdzie Kozibroda wskazał nam orientacyjne miejsce, gdzie pochowaliśmy dziadków. Podczas tej wyprawy protokolarnie pobraliśmy ziemię w Chrynowie, gdzie Ukraińcy i w sąsiednich koloniach wymordowali wielu Polaków. Ziemia ta następnie została złożona u stóp Pomnika 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej w Warszawie, który zaprojektował nasz towarzysz z dywizji kolega Danilewicz. To oczywiście nastąpiło znacznie później. Ja w każdym bądź razie nie rezygnowałem z postawienia oprawców dziadków Stankiewiczów przed sądem. Po powrocie do Polski usiłowałem zainteresować władze ukraińskie mordercami dziadków Stankiewiczów, ale też nic nie uzyskałem. Z odpowiedzi, jaką otrzymałem z ukraińskiej prokuratury wynikało, że odfajkowała ona sprawę. Przesłuchała tylko jednego ze sprawców mordu, który oświadczył jej, że nic nie wie, a o tym, że kogoś we wsi zabito, dowiedział się jakieś dwa tygodnie później. Pozostałych oprawców prokuratura nie przesłuchiwała. Nic o tym w odpowiedzi, którą mi nadesłała nie ma… Ja w dalszym ciągu dążyłem do wyświetlenia wszystkich okoliczności mordu dziadków Stankiewiczów”.

Brat także mordował

„Nie było to łatwe, ale okazało się, że trochę świadków tamtych wydarzeń przeżyło. Także do mnie zaczęli przyjeżdżać dawni sąsiedzi z Wołynia. Ich relacje były dla mnie wstrząsające. Wynikało z nich, że w mordzie dziadków Stankiewiczów brał udział także młodszy brat Petro Horbaczewskiego, Oleg. Być może został do tego zmuszony, ale nie da się wykluczyć, ze chciał poprzez udział w tym mordzie podkreślić wierność narodowi ukraińskiemu. Z informacji sąsiadów wynikało, że dalej mu ziomkowie nie ufali. Kazano mu zamordować żonę Polkę i córeczkę. On tego nie był już w stanie zrobić i uciekł z rodzina najpierw do Włodzimierza, a później do Słupska, w okolicach którego się osiedlił, wybudował dom, żył zgodnie z sąsiadami podając się za Polaka. Po polsku zawsze bowiem dobrze mówił. Stryjeczny brat matki trochę wiedział o jego roli w zamordowaniu dziadków Stankiewiczów, ale nie chciał już żadnych zadrażnień uważając, że to co było, to się już nie odwróci. Ja, gdy się o tym dowiedziałem, od razu zadzwoniłem do Juliana Stankiewicza do Lublina. Ten natychmiast wsiadł w samochód i przyjechał do Warszawy. Niemal natychmiast pojechaliśmy do Słupska. Nie po to, żeby go bić, czy oddać w ręce sprawiedliwości, ale by dowiedzieć się, jak wyglądał mord Stankiewiczów. Gdy już dojechaliśmy do Słupska pod wskazany adres okazało się, że przyjechaliśmy za późno, bo Oleg Horbaczewski już zmarł i został pochowany. Udało się nam porozmawiać z jego synem i córką. Okazało się, że tuż przed śmiercią strasznie gryzło go sumienie. Nie mógł spać, zrywał się z łóżka, krzyczał, bał się. Jego córka opowiedziała mi, że wcześniej odwiedził ich syn Wołodii Kozibrody, który poinformował go, że Zygmunt Maguza był z krewnymi na Wołyniu i stara się dowiedzieć, kto zabił Stankiewiczów. Córka twierdziła też, że jej ojciec bardzo się tego przestraszył. Wkrótce po jego śmierci zmarła też żona tego człowieka.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

W latach dziewięćdziesiątych Zygmunt Maguza kilkakrotnie był jeszcze w rodzinnych stronach, zawsze to bardzo przeżywając. Świat, w którym dorastał i przeżył najtragiczniejsze chwile swego życia nieuchronnie odchodził w przeszłość.

Teren się zmienił

-W miejscu, w którym znajdowało się gospodarstwo dziadków, teren tak się zmienił, że nic już nie dało się rozpoznać – twierdzi. – Tylko po konturach lasu i sąsiedniej kolonii Romanówka można się zorientować, gdzie na dzisiejszym kołchozowym polu były granice gospodarstwa dziadków.

– Ostatni raz w rodzinne strony Zygmunt Maguza udał się w 2003 r., biorąc udział w uroczystości odsłonięcia monumentu w Porycku, w którym brali udział prezydenci Polski Aleksander Kwaśniewski i Ukrainy Leonid Kuczma.

-Udałem się tam z delegacją kombatantów 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty – mówi. – Redaktor Piotr Kraśko, kierujący telewizyjną relacją z tej uroczystości początkowo chciał nagrać moje krótkie wspomnienie o tragedii Polaków, która w okolicy Porycka się rozegrała. Gdy jednak krótko przedstawiłem mu, co chcę powiedzieć uznał, że nie nadaje się to na taka okazję, która powinna łączyć. Udzielił głosu koledze prof. Władysławowi Filarowi, który tamte wydarzenia zapamiętał inaczej. Jego rodzinę ostrzegł sąsiad Ukrainiec i zdołała ona wyjść cało z pogromu. Redaktor Kraśko obiecał wprawdzie, że nagra moją relację i wyemituje ją później, ale nigdy ostatecznie do tego nie doszło.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

W tamtym okresie Zygmunt Maguza aktywnie uczestnicząc w życiu środowiska 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK wyjeżdżał na Wołyń w miejsca, gdzie toczyła ona najcięższe boje. W maju wraz z innymi kolegami wziął udział m.in. w uroczystości odsłonięcia „Pomnika- Krzyża” nad Prypecią, gdzie zginęło bądź się potopiło ponad 200 jego towarzyszy broni.

Wiązanka z Prypeci

-Z kolegami Stanisławem Piwkowskim „Wrzosem” oraz Władysławem Woźnicą „Żeglarzem”, którzy byli ciężko ranni przy forsowaniu Prypeci, zebraliśmy wiązankę kwiatów łąkowych, a następnie złożyliśmy po powrocie do kraju na grobie Wincentego Gąsiorowskiego w Zamościu – wspomina Zygmunt Maguza. – Podczas uroczystości nad Prypecią było nas wtedy jeszcze dziesięciu spośród tych, którym w maju 1944 r. udało się przejść Prypeć. W 2004 r. na podobnej uroczystości byłem już tylko sam. Pozostali żołnierze zgrupowania dowodzonego przez „Gardę” zmarli lub ze względu na stan zdrowia nie byli już w stanie przyjechać nad Prypeć. Tym członkom naszego środowiska, którzy dotarli nad Prypeć przedstawiłem przebieg forsowania rzeki w 1944 r., podczas którego tak wielu naszych żołnierzy poległo. W ostatnich latach coraz częściej uczestniczę niestety w pogrzebach moich towarzyszy broni, odprowadzając ich na wieczną wartę. Tych z Warszawy na wojskowe Powązki. Mamy tu wspólny grób w Panteonie Armii Krajowej. Spoczywa w nim m.in. dowódca mojego batalionu ppłk inż. Zygmunt Górka-Grabowski „Zając”, a także żona Władysława Siemaszki, a mama Ewy Siemaszko z domu Holtzówna, pseudonim „Kropka”, bardzo bohaterska, niezwykle odważna. Podczas boju pod Stężarzycami krzyczałem do niej, padnij bo zabiją. Ona zaś nie zważając na niemiecki ostrzał, biegła ratować naszego rannego żołnierza. Do dziś jeszcze pamiętam jej spojrzenie, którym pytała się mnie – co ja tak krzyczę. Gdy byłem na jej pogrzebie, chciałem o tym powiedzieć, ale był taki mróz, zimno, że nie zdołałem. W kościele pięknie pożegnał ją płk Tadeusz Bakuniak. Oprócz kolegów przyszło mi też żegnać najbliższych. Przeżyłem bardzo śmierć matki, która zmarła w wieku 51 lat. Przeżycia z Sybiru bardzo odbiły się na moim zdrowiu. Ojciec dożył dziewięćdziesiątki, ale siostra odeszła mając 76 lat. Zmarł także jej mąż, a mój szwagier pułkownik Jan Hensel, dowódca 31 pułku artylerii w Gdańsku. Pochowani są na cmentarzu Srebrzysko w Gdańsku Wrzeszczu. Z całej mojej wołyńskiej rodziny został jeszcze Julian Stankiewicz, lekarz weterynarii kpt rezerwy, który także przeszedł cały szlak bojowy Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, mieszka w Lublinie i jak relikwie przechowuje odłamki kości z głowy ojca, a mojego dziadka, roztrzaskanej obuchem przez ukraińskiego mordercę. Niedawno w kolejną rocznicę mordu pokazywał te kości w telewizji.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

– Obecnie główną radością Zygmunta Maguzy są dzieci, a zwłaszcza wnuk Jacek.

– Maturę zrobił w Nowym Jorku, a Uniwersytet Warszawski skończył z wyróżnieniem – mówi. – Zaproponowano mu natychmiast pracę w Londynie. Spędził tam kilka lat. Obecnie wrócił do Polski i ożenił się. Mając 29 lat został dyrektorem, z czego jestem bardzo dumny. Synowie nie chcieli być oficerami, choć odbyli służbę wojskową, a jeden z nich przysięgał na sztandar, co jak wiadomo stanowi wyróżnienie dla najlepszych żołnierzy. Jeden z synów, którego pasją stało się polarnictwo, nie ożenił się. Jego miłością stała się Antarktyda, na badaniach której spędził już 4,5 roku.

Trzyma się krzepko

Choć lat Zygmuntowi Maguzie nie ubywa, to wciąż trzyma się krzepko i nie ukrywa, ze dopóki zdrowie będzie mu dopisywało, chce być aktywny w środowisku 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK.

– Nasze tradycje trzeba przekazywać młodzieży, by miał je kto kultywować, gdy nas zabraknie – mówi. Pamięć o ofiarach ukraińskiego ludobójstwa powinna trwać. Nie dlatego, żeby pielęgnować jakieś resentymenty, ale po to, by tragiczne wydarzenia, których byłem świadkiem nigdy się nie powtórzyły. Prawda o nich musi być powiedziana do końca, a ofiary zbrodni należycie upamiętnione. To warunek wszelkiego pojednania.

W toku swojego długiego i pracowitego życia Zygmunt Maguza nie zgromadził wielkiego majątku. Mieszkanie, samochód i działka to wszystko, czego się dorobił.

– Jak się uczciwie pracowało, to z pensji starczało tylko na bieżące wydatki – śmieje się. – Z wołyńskiego majątku rodziców zostały tylko zdjęcia.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Powodem do chluby Zygmunta Maguzy są też z pewnością odznaczenia i medale. Ma ich w swojej kolekcji sporo. Za udział w walkach zbrojnych oraz za działalność służbowa i społeczną płk Zygmunt Maguza został odznaczony: Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Walecznych, Krzyżem Partyzanckim, Brązowym Krzyżem Zasługi z Mieczami oraz wyróżniony medalami: „Za Zwycięstwo nad Niemcami”, „Za Odrę, Nysę, Bałtyk”, „Za Zdobycie Berlina”, „Siły Zbrojne w Służbie Ojczyzny”, „Za Zasługi dla Obronności Kraju”, a także złotą odznaką „Za Zasługi dla Warszawy”, odznaką honorową „Za Zasługi dla ZBŻZ”, Odznaką Kościuszkowską, Odznaką Grunwaldzką i odznaką pamiątkową „Akcji Burza”.

Marek A. Koprowski

3 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply