Ounowski szlagier

Pod koniec czerwca upowcy bestialsko wymordowali jedną z rodzin Daszkiewiczów: ojca Jana, jego żonę Paulinę oraz dwie córki – Helenę z 9-miesięcznym dzieckiem i Leokadię, którą zakłuli widłami w stajni pod żłobem, gdzie się schowała. Pięcioletni synek Heleny, Stefan, skrył się pod szafą i ocalał; znaleziono go następnego dnia płaczącego przy zwłokach matki.

– W 1942 r. na Wołyniu Niemcy zaczęli mordować Żydów – wspomina Feliks Budzisz. – Wszyscy Żydzi zostali spędzeni do gett, a następnie wymordowani. Zginęli też nasi znajomi z turzyskiego getta. Syn Brunsteina, turzyskiego kupca, prowadzony w kolumnie na stracenie, wyrwał esesmanowi pistolet maszynowy , ale nie umiał się nim posłużyć i został skoszony serią innego konwojenta. Niektórym Żydom, nawet całym rodzinom , udało się wówczas uniknąć śmierci w zbiorowej masakrze, ale nie na długo. Wyłapywali ich ukraińscy policjanci i poddawali często najokrutniejszym torturom, by wydobyć rzekomo ukryte przez nich kosztowności. Pewnej grudniowej nocy Łysek zaczął gwałtownie ujadać. Podbiegliśmy wszyscy do okien, wygaszając lampę. W księżycowej poświacie widać było dorosłych i dzieci, przebiegających przez pole w kierunku lasu.

Stukanie do drzwi

– Byli to bez wątpienia Żydzi, ludzie – widma. Po północy spadł śnieg i na szczęście zakrył ich ślady. Na początku stycznia 1943 r. w mroźny i śnieżny wieczór rozległo się stukanie do drzwi. Byłem w domu tylko z siostrą, rodzice wybrali się do sąsiadów. Łysek rzucił się do drzwi, zajadle ujadając. Rozjaśniłem karbidówkę. Łyska zamknąłem w komórce i zapytałem, kto się dobija. Usłyszałem moje imię i błagalną prośbę, by otworzyć. Po chwili wahania odsunąłem ciężką zasuwę. W drzwiach ukazało się widmo w łachmanach i szronie. – Poznajesz mnie? Jestem Josek – powiedział szeptem stał przede mną mój starszy szkolny kolega – Żyd, któremu schutzmani zabili matkę i siostrę, Chajkę i Rywkę, gwałcąc je przedtem. – Chcę jeść – powiedział szeptem. – Nikt mnie nie widział. Na dworze zadymka. Nie bój się. – Dałem mu bochenek chleba połeć słoniny i butelkę bimbru; Josek podziękował i pośpiesznie wyszedł. Przykręciłem karbidówkę i pobiegłem do okna, by zobaczyć, w którym kierunku poszedł, ale nocna zamieć ograniczą widoczność. Po powrocie rodziców zaraz z przejęciem powiedziałem o niezwykłej wizycie, na co ojciec zmarszczył brwi, położył palec do ust i cicho powiedział: Nikomu ani słowa! Dopiero po powrocie z obozu koncentracyjnego, już po wojnie, wyjawił tajemnicę, że przez całą tamtą zimę dokarmiał Joska nie mówiąc o tym nawet mamie.

Josek przetrwał zimę

– Dzięki ojcu Josek przetrwał surową zimę, zawieje, siarczyste mrozy w jamnikowatym szałasie – budzie, misternie skonstruowanym z leszczynowych kabłąków i igliwia w pobliskim gęstym, sosnowym młodniku, a częściowo i w naszej stodole. Zimą z 1942 na 1943 rok zacząłem też pomagać ojcu w zarabianiu na utrzymanie rodziny. Jeździliśmy na nielegalny handel do Kowla odległego w prostej linii 20 km. Woziliśmy tam żywność, głównie masło, słoninę, mięso, skupowane od miejscowej ludności, wymieniając je na odzież, sacharynę, karbid, okucia do stolarki i wiele innych rzeczy. Przez Kowel jechaliśmy ulicą Monopolową i Warszawską, a następnie skręcaliśmy w jakąś małą uliczkę koło dworca kolejowego, gdzie mieszkali nasi kontrahenci – rodziny kolejarskie. Taki handel był bardzo niebezpieczny, gdyż groziły za niego surowe okupacyjne wyroki, a w najlepszym razie konfiskata towaru. Pewnego razu tej zimy napędził nam panicznego strachu szef niemieckiej żandarmerii w Kowlu – Fritz Manthei, postrach miasta i okolic, znany z tego, że bez powodu strzelał do ludzi na ulicy. Ostrzegła nas przed nim znajoma ojca, dzięki czemu zjechaliśmy w ostatniej chwili z Monopolowej i skryliśmy się z zaprzęgiem za zabudowaniami.

Listy Makuszyńskiego

– Moment później kat Kowla przejechał obok na motocyklu, a po chwili wracał rozglądając się, ale nas nie zauważył. odczekawszy trochę ruszyliśmy galopem w kierunku lasu zadybskiego. Przy następnych wyjazdach do Kowla mieliśmy się na baczności, by nie natknąć się na Manthei’a. Dodam, że ten kat Kowla wraz ze swoim przełożonym , Erichem Kassnerem, gebietskomisarzem, za liczne zbrodnie został skazany w 1966 r. na dożywotnie wiezienie przez Sąd Okręgowy w Oldenburgu. Ofiarą Kassnera padł m.in. w 1943 r. Jerzy Sobieski, uczeń gimnazjum , wykazujący się dużymi zdolnościami poetyckimi, co miał stwierdzić w jednym z listów Kornel Makuszyński. Zbiorek jego wierszy wydała w 1993 r. dr Halina Grabowska-Sobyra, jego była sympatia zamieszkała po wojnie w Gdańsku. Podczas ostatniej naszej eskapady do Kowla siedziałem długo na saniach zmarznięty i wygłodniały, podczas gdy ojciec załatwiał interesy. Wrócił pod wieczór w wyjątkowo dobrym humorze, uradowany powiedział, że Niemcy pod Stalingradem ponieśli sromotną klęskę. Chodzą po Kowlu markotni, a niektórzy po pijanemu mówią wprost, że Hitler kaput. Obchodzą żałobę po zniszczonej wielkiej armii. Niedługo Sowieci będą u nas. Wyraziłem swoją obawę, że gdy przyjdą, to wywiozą nas na Sybir.

Klacz biegła żwawo

– Ojciec mnie uspokoił, że to już nie nastąpi, bo w Związku Radzieckim jest polska armia, która do tego nie dopuści. Miał na myśli korpus gen. Władysława Andersa nie wiedząc, że tego wojska tam już nie było. Z Kowla wyjechaliśmy niebezpiecznie późno, ale za to w dobrych humorach. Klacz biegła żwawo, sanie biegły po śnieżnej drodze. Księżyc wyjrzał znad zadybskiego lasu, oświetlając drogę, zaśnieżone pola, łąki i przycupniętą w śniegu wieś Haruszę. Po drugiej stronie majaczyły zabudowania wsi Tahaczyn. W pewnym momencie klacz puściła się w pełny galop. Ojciec uchwycił mocno lejce i batem wskazał mi na łąkę, po której w odległości kilkudziesięciu metrów pędziły za nami dwa basiory, dobrze widoczne w poświacie księżyca. Pogodny nastrój prysł nagle, obleciał mnie niemęski strach, ale niemili „satelici” pozostali w tyle. Ojciec wyjaśnił, że mogły to być wilki wypłoszone przez partyzantów z podkowelskich lasów albo po prostu zdziczałe psy, których wówczas nie brakowało. W Klusku przywitały nas sfory kundli, zawzięcie ujadając. Wieś już spała z braku oświetlenia – handel naftą był surowo zakazany, karbid za drogi i trudno dostępny, łuczywo dymiło i piekło w oczy. Wieś ta dwa lata temu poniosła duże straty w ludziach. Do domu przyjechaliśmy późnym wieczorem. Na spotkanie wybiegł nam Łysek, głośno szczekając i skomląc. Ludność polska Wołynia mimo dotkliwych krzywd, jakich doznała od władzy sowieckiej w latach 1939-41, traktowała teraz Armię Czerwoną jako swego alianta, walczącego ze śmiertelnym wrogiem narodu polskiego, jakim był hitleryzm i jego sojusznik- ukraiński nazizm.

Masowy mord

– Zwycięstwo pod Stalingradem było pewnym sensie i naszym zwycięstwem. Jednak mimo dużego strategicznego i politycznego znaczenia, nie oddaliło od ludności polskiej Kresów Południowo-Wschodnich śmiertelnego niebezpieczeństwa, nie zapobiegło największej tragedii, jaka kiedykolwiek Polaków tam spotkała. Na początku 1943 r. Polacy mieszkający na Wołyniu zaczęli zdawać sobie sprawę, że zawisło nad nimi niebezpieczeństwo. Na początku lutego wstrząsnęła nami wiadomość, przywieziona przez kolejarzy, o masowym mordzie ponad 170 osób polskiego pochodzenia, dokonanym 9 lutego przez UPA we wsi Parośle w powiecie sarneńskim. Dokładniej o tej zbrodni dowiedziałem się kilkadziesiąt lat później z literatury. Oprawcy pastwili się nad ofiarami, zadając im najokrutniejsze tortury. Niemowlęta były przybijane do stołów nożami kuchennymi , kilku mężczyzn zostało obdartych ze skóry , niektórym powyrywano żyły od pachwiny do stóp, kobiety były nie tylko gwałcone, lecz wiele z nich miało poobcinane piersi. Wielu ofiarom poobcinano uszy, nosy, wargi, głowy, wykłuto oczy. Mord wywołał głęboki wstrząs wśród ludności polskiej , a wieść o nim rozniosła się po Wołyniu, przekazywana ze zgrozą z ust do ust. W Radowiczach pierwsi Polacy zostali zamordowani w nocy z 10 na 11 kwietnia 1943 r. Ukraińscy zbrodniarze zabili Marcelego Leśniewskiego i jego dwóch dorosłych synów: Eugeniusza i Antoniego, członków miejscowej konspiracji.

Niemcy aresztowali ojca i braci

Bandyci w niemieckich mundurach otoczyli w nocy dom, przeprowadzili rewizję i w języku niemieckim poinformowali domowników i aresztowanych, że dostarczą aresztowanych do niemieckich władz w Kowlu. Córka Leśniewskiego Antonina o świcie powiadomiła sąsiadów Rakowskich, że Niemcy aresztowali ojca i braci. Natychmiast ile pary w koniach pojechała z Wacławem Rakowskim do Kowla, ale w żandarmerii o niczym nie wiedzieli. Tymczasem już rano sąsiedzi znaleźli ciała synów, ledwo przyprószone ziemią na naszym polu na kolonii Żuków, odległej o jakieś dwa kilometry od miejsca zamieszkania Leśniewskich. Zwłoki ojca z roztrzaskaną głową leżały sto metrów dalej, co by wskazywało, że usiłował uciec, osłaniany zapewne przez synów. Jeden z nich miał mieć pistolet i na pewno użył go w desperackiej walce z bandytami. Pogrzeb był bardzo liczny mimo, że Ukraińcy przebąkiwali o zmasakrowaniu żałobników. Rodzina podejrzewała o inspirację morderstwa Teodora Szabaturę, komendanta policji ukraińskiej w Kowlu, zbiegłego już z całym batalionem schutzmanów do UPA. Szabatura, absolwent hitlerowskiej szkoły policyjnej w Trawnikach koło Lublina, był przed wojną gajowym w majątku Krasne koło Rejowca. Z morderstwem Leśniewskich zbiegła się wiadomość o zamordowaniu ośmiu Polaków w niedalekim polskim Osieczniku.

Planowa eksterminacja

Była to planowa akcja eksterminacyjna, obejmująca najpierw mężczyzn w sile wieku, którzy dla ratowania swoich rodzin chwyciliby bez wątpienia za broń, jak to czynili inni na całych Kresach Południowo-Wschodnich. W połowie maja pod Kluskiem został schwytany przez upowców i zaginął bez wieści Kazimierz Daszkiewicz z Radowicz, łącznik miejscowej konspiracji akowskiej. Penetrowane przez upowców drogi stały się niebezpieczne dla ludności polskiej, która, nie tylko w naszej wsi, przestała oddalać się poza najbliższy teren, rezygnując z wyjazdów do kościoła w Turzysku i majowych nabożeństw. Pani Tokarska zawiesiła komplety, na które uczęszczało wiele polskich dzieci. Pod koniec czerwca upowcy bestialsko wymordowali jedną z rodzin Daszkiewiczów: ojca Jana, jego żonę Paulinę oraz dwie córki – Helenę z 9-miesięcznym dzieckiem i Leokadię, którą zakłuli widłami w stajni pod żłobem, gdzie się schowała. Pięcioletni synek Heleny, Stefan, skrył się pod szafą i ocalał; znaleziono go następnego dnia płaczącego przy zwłokach matki.

Pomoc Ukraińców

Kilka dni po tym morderstwie syna Jana, Stefan, został schwytany przez upowców i dotkliwie poraniony, ale przy pomocy życzliwych Ukraińców zdołał się uratować. Adam Daszkiewicz (z innej rodziny – matka Ukrainka) został zakopany przez upowców po szyję w ziemi, bo nie chciał przystąpić do UPA i mordować Polaków; cudem został uratowany. Szeroko rozkrzewiony ród Daszkiewiczów, osiadły tutaj przed wiekami z nadania Michała Korybuta Wiśniowieckiego teraz, jak nigdy dotychczas poniósł liczne i bolesne ofiary w ludziach i majątku ze strony UPA. Jak na całym Wołyniu, również w Radowiczach miejscowi ounowcy podporządkowali sobie propagandą i terrorem miejscową ludność ukraińską, zwłaszcza młodzież, przygotowując ją do krwawej rozprawy z Polakami. Już od początku czerwca 1943 r. coraz częściej we wsi rozlegał się ounowski szlagier „Smert, smert, Lacham smert!”, śpiewany przez miejscowych osiłków, niedawno jeszcze komsomolców i ich galicyjskich, nazistowskich inspiratorów, przygotowujących się do ludobójczego procederu. Przy wtórze takich zbójeckich pieśni, w czerwcu tamtego roku, również w Radowiczach z inicjatywy ounowców usypano na wzniesieniu wyniosły kopiec i ustawiono na nim wysoki, prawosławny krzyż, przybrany sino- żółtymi barwami i tryzubem. Był to symbol szowinistycznej Ukrainy, a dla sterroryzowanej ludności polskiej – złowieszczy znak tragedii, która nieuchronnie zbliżała się do polskich skupisk i w kowelskim powiecie.

Cdn.

Marek A. Koprowski

3 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply