Oni nas rozbroją

Gdy wrócił, był zachwycony. Mówił, ze radzieccy oficerowie zrobili na nim dobre wrażenie, że chcą nas dozbroić i traktować jak sojuszników. Natychmiast wyprowadziłam go z błędu mówiąc, że zostaliśmy już obrabowani i bojcy zabrali nawet jego konia.

Oddziały, w których walczyła Halina Górka- Grabowska bardzo krótko stacjonowały w rejonie Włodzimierza Wołyńskiego. Wkrótce cała dywizja znalazła się w ogniu walk. Niemcy zacisnęli wokół niej pętlę okrążenia i zginął w dziwnych okolicznościach dowódca dywizji ppłk Jan Wojciech Kiwerski „Oliwa”, który wykazał się dużym talentem w walkach z Niemcami w okolicach Kowla, Lubomla i Włodzimierza.

– Śmierć „Oliwy” spadła na nas jak grom z jasnego nieba – wspomina Halina Górka- Grabowska. – Była ona w dywizji szeroko komentowana. Nikt nie wierzył, że zginał on przypadkowo, ale że najzwyczajniej został zamordowany i to bynajmniej nie przez Niemców. „Oliwa” otrzymał postrzał w skroń w trakcie przenosin siedziby dowództwa dywizji w nowe miejsce. W trakcie przemarszu przez teren wolny od oddziałów niemieckich „Oliwa” zatrzymał się w jednej z chałup, by odpocząć. Towarzyszył mu adiutant i oficer informacji, luzak i trzech ludzi ochrony. Nagle zaczęła się palić stodoła przy chałupie i padły strzały. „Oliwa” wybiegł przed chałupę i zginął od pierwszej kuli, która go trafiła. Strzelaninę usłyszał mjr „Żegota” i pchnął oddział „Jastrzębia”, żeby sprawdzić, co się dzieje. Gdy żołnierze z jego batalionu dobiegli do miejsca zdarzenia, ujrzeli galopującego na koniu oficera sowieckiego, który krzyczał – wasz gławnyj komiendant ubit! – Oddział „Jastrzębia” ruszył natychmiast do natarcia. Zwłoki „Oliwy” zostały odbite. Zastrzelono też kilku napastników. Ubrani byli w niemieckie mundury, ale w dziwny sposób. Ich dowódca miał na sobie wyjściowy mundur oficera SS, pozostali też byli w mundurach różnych formacji gestapo, żandarmerii i wehrmachtu. W warunkach polowych taki skład oddziału i to niewielkiego był niespotykany. Wyglądało to na źle przygotowana maskaradę…

Przez tory w Lasy Szackie

Tuż po śmierci „Oliwy” nowy dowódca dywizji „Żegota” mjr Tadeusz Sztumberk podjął decyzję, że musi się ona przebijać na tereny leśne Polesia Wołyńskiego w Lasy Szackie.

– By to zrobić, musiała się ona przebić przez tory kolejowe pilnie strzeżone przez Niemców – mówi Halina Górka-Grabowska. – Regularnie patrolował je pociąg pancerny. Wzdłuż torów rozmieszczone były bunkry. Wszystkie nawet najmniejsze stacje przypominały twierdze. Miały ponadto wsparcie artylerii. Przeprawienie przez nie 6,5 tys. uzbrojonych ludzi wraz z dużą ilością cywilów chroniących się pod skrzydłami dywizji było niemal szaleństwem. Wymagało to też porzucenia taborów, ułani musieli zostać spieszeni, co dla nich było tragedią. Co wart jest ułan bez konia. Pierwsze oddziały jakoś przeszły, ale nasz pułk nie zdążył. „Garda” go zatrzymał, chcąc porozumieć się z dowództwem dywizji, by dowiedzieć się, co i jak. „Garda” poszedł do sztabu dywizji i już do nas nie wrócił. „Zając” nie wiedział, co robić. Nie miał żadnego rozkazu. W końcu na własną rękę podjął decyzję, że będziemy się przebijać pod Terebejkami. Niemcy już się tego spodziewali. Z Kowla do Terebejek wyruszył pociąg pancerny , który dodatkowo wzmocnił niemiecką obronę. Sam teren nie ułatwiał też wykonanie rozkazu „Zająca”. Przed torami ludzie grzęźli w błocie. Do torów ława naszego batalionu miała jakieś pięćset metrów, gdy Niemcy zaczęli strzelać.

Zrobiło się piekło

– Zrobiło się piekło i musieliśmy się cofnąć. Pociąg pancerny zaczął jeździć po torach wzdłuż całego odcinka, który zamierzaliśmy przejść na drugą stronę. „Zając” podjął decyzję, ze musimy się cofnąć. Wycofaliśmy się do lasu, z którego wyruszyliśmy. Znalazły się w nim oddziały 23 i 24 pułku piechoty , a nawet kilku oficerów z „kompanii warszawskiej”, którym również nie udało się przejść przez tory. Zrobiło się jasno. Zajęliśmy stanowiska na skraju lasu i czekamy. Niemcy się nie ruszali, a ich pociąg pancerny stał na torach. „Zając”, by nie marnować czasu, zaczął myszkować po lasach i szukać rozproszonych ludzi. W sumie udało mu się uzbierać ponad czterystu ludzi. Podjął też decyzję, że spróbujemy jeszcze raz przebić się tą samą trasą. Pójdziemy jednak nie nad ranem, czy w środku nocy, ale wieczorem. „Zając” wcześniej dokonał przeglądu wszystkich kompanii, rozmawiał z ludźmi tłumacząc, co kto ma robić, jak się zachować. Starał się przywrócić dyscyplinę i morale żołnierzy. Wieczorem jednak nie ruszyliśmy. „Zając” czekał, aż od strony Terebejek , w którym stał niemiecki garnizon zalegnie idealna cisza. Stało się to dobrze po północy. Wtedy „Zając” wydał komendę naprzód. I myśmy te tory przeszli bez jednego strzału. Dopiero za torami zaczęły się dantejskie sceny. Ludzie mdleli. Komuś wysiadło serce. Trzeba było ratować ludzi.

Doskonały oficer

– Pamiętam profesora z Włodzimierza, który wstąpił do dywizji z dziesięcioletnim synem, miał słabe serce i musiał z tym chłopakiem wycofać się. Nie zdawał sobie sprawy z trudów żołnierskiego życia. Takich osób było jeszcze kilka. Zasadnicza część naszej grupy bez przeszkód jednak doszła do Lasów Szackich. Po drodze widzieliśmy już niemieckie patrole i czołgi jadące w kierunku Lasów Szackich. Nam jednak bez przeszkód udało się dotrzeć do reszty dywizji. Gdy dotarliśmy do dowództwa okazało się, że twardą ręką rządzi dywizją mjr „Żegota”, który miał różne pomysły na reorganizację dywizji. Chciał m.in. usunąć z kompanii kobiety, zostawiając co najwyżej sanitariuszki, a z reszty utworzyć samodzielną kompanię kobiet. Bardziej racjonalne stanowisko zajmował mjr „Kowal” dowódca 50 pułku piechoty, doskonały oficer, mądry człowiek, dobrze czujący, co to jest wojsko takie jak my, złożone przede wszystkim z osób, które nigdy wcześniej nie miały broni w ręku i miało za sobą kilka miesięcy wojowania i uczyło się dopiero tej sztuki…

Wszelkie pomysły na porządkowanie dywizji szybko upadły, bo na nowo zawisło nad nią niebezpieczeństwo. Niemcy ściągając dodatkowe jednostki uzbrojone w broń ciężką przystąpili do zaciskania pierścienia wokół Lasów Szackich, ewidentnie dążąc do likwidacji dywizji. Dowództwo musiało podjąć decyzję, co dalej. Lasy Szackie trzeba było opuścić.

Zaczęli szabrować

– Wtedy przyszedł rozkaz zza Buga, żeby dywizję podzielić na części i następnie przejść z nimi przez front na tereny zajęte przez Armię Czerwoną – wspomina Halina Górka – Grabowska. – Pomysł ten był według mnie niezbyt przedniej marki. W naszym batalionie nie wywołał on entuzjazmu. Mieliśmy już bowiem za sobą próbkę podobnego rozwiązania, kiedy „Garda” kazał naszemu batalionowi przejść przez Turię na stronę radziecką. Jak myśmy się znaleźli za Turią, natychmiast obskoczyli nas czerwonoarmiści , którzy interesowali się nie tylko, w co jesteśmy uzbrojeni, ale przede wszystkim co wieziemy w taborach. Z nimi bowiem pojechaliśmy, zabierając ze sobą nawet krowy, żeby nasi żołnierze za Turią mieli co jeść. Sowieci od razu zaczęli nasze tabory najzwyczajniej szabrować. „Zając” tego nie widział, bo został zaproszony przez dowódcę 54 pułku gwardyjskiego na rozmowę i obiad. Gdy wrócił, by zachwycony. Mówił, ze radzieccy oficerowie zrobili na nim dobre wrażenie, że chcą nas dozbroić i traktować jak sojuszników. Natychmiast wyprowadziłam go z błędu mówiąc, że zostaliśmy już obrabowani i bojcy zabrali nawet jego konia. On zdumiał się, a ja mu mówię – panie poruczniku, dziś w nocy zostaniemy rozbrojeni i powinniśmy stąd uciekać, bo nie wiadomo, co się z nami stanie. – Nadmieniłam też, że znalazłam chłopaka, który przedostanie się na drugą stronę Turii i poinformuje „Gardę”, że nie możemy tu zostać i w nocy się wycofujemy. Poradziłam też „Zającowi”, żeby tak przygotował żołnierzy, żeby żaden z nich nie spał i czekał aż do momentu, gdy wrócimy za Turię. Przez nią tak jak poprzednio mogliśmy przejść przez drewniany most zbudowany przez saperów z dywizji. „Zając” początkowo patrzył na mnie jak na wariatkę – co pani mówi? – powtarzał. – Ja zaś znowu – panie poruczniku, oni nas rozbroją i zrobią z nami co zechcą, nie mamy prawa tu zostać i narażać tych chłopaków na niewiadomą. Wreszcie do tego człowieka dotarło, że coś jest nie tak. Zebrał oficerów i żołnierzy takich, którym ufał i wyłożył całą sprawę. Żołnierze muszą być w pogotowiu i w każdej chwili gotowi, by ruszyć ławą na most i przejść na jego drugą stronę, formalnie kontrolowaną przez dywizję. Sama zadbałam, by 15-letni chłopak, który ruszył z informacją o naszym wycofaniu się za Turię miał małego konika, na którym szybko mógł dotrzeć do „Gardy”. Wręczając mu list do niego powiedziałam mu, że przez Turię musi przepłynąć wpław z dala od mostu, na którym stał uzbrojony w karabiny dwuosobowy radziecki posterunek. W odpowiednim momencie ruszyliśmy na most. Sowiecki posterunek usiłował nas zatrzymać, ale co mogło zrobić dwóch żołnierzy. Zanim Sowieci zorientowali się, byliśmy już za Turią i wkrótce dotarliśmy do poprzedniego miejsca zakwaterowania w Stęzarzycach. „Zając” zameldował się „Gardzie” i starał mu wytłumaczyć, że wróciliśmy, bo Sowieci chcieli nas rozbroić. „Garda” wpadł we wściekłość, oświadczył „Zającowi” – panie poruczniku, pan po wojnie stanie przed sądem wojennym za niewykonanie mojego rozkazu. Na pana nie można liczyć. Wkrótce okazało się, że to ja miałam rację namawiając „Zająca” do wycofania się za Turię, a nie „Garda”.

Marsz nad Prypeć

Uczestnictwo w działaniach dywizji w dniach, w których miała ona przekroczyć Prypeć mocno zapadła w pamięć Haliny Górki-Grabowskiej. Trudno się temu dziwić. Należały one do najdramatyczniejszych w jej dziejach, a ona była ich aktywną uczestniczką. – W Lasach Szackich dywizję podzielono na cztery grupy – wspomina. – Jedna asystowała dowództwu, druga tworzył 50 pułk piechoty, trzecią 23 i 24 pułk piechoty, jej dowództwo objął „Garda”, a reszta składała się z sześciuset kilkudziesięciu osób, których trzon stanowił wydzielony z 23 pułku I batalion „Zająca” i resztki II batalionu. W grupie tej było niewielu oficerów. Nie wszyscy zdołali przejść tory. Część na własną rękę przekraczała Bug i wróciła do dywizji, gdy jej resztki działały już na Lubelszczyźnie. Byli też i tacy, co wrócili do domów i dopiero potem przejechali Bug. Po pewnym czasie trzy grupy, na które podzielono dywizję spotkały się w jednym miejscu. W odstępach dwukilometrowych wszystkie miały kolejno przekroczyć niemiecko-radziecki front na Prypeci. Jako pierwsza ruszyła grupa, której trzon stanowił batalion „Zająca”. On sam ruszył na czele kolumny, w której maszerowało niecałe siedemset osób. „Zając” , który umiał maszerować po poleskich błotach, nadał jej duże tempo, w wyniku czego znacznie zwiększyła ona dystans od kolejnych kolumn, idących za nami. Nie mieliśmy z nimi łączności radiowej, w wyniku czego nie dotarła do nas wiadomość, ze pozostałe kolumny się zatrzymały i skręciły w stronę Bugu, by przejść na Lubelszczyznę. Pchnięto za nami drużynę, żeby nas zatrzymała, ale ta nie zdołała tego uczynić. Kiedy miała naszą grupę w zasięgu wzroku, znajdowaliśmy się już pod ogniem i próbowaliśmy forsować Prypeć. Od razu się wycofała informując dowództwo dywizji, że nasze przejście frontu przypominało rzeź…

Radiogram do frontu

Pani Halina Górka- Grabowska zamyka powieki, kiedy mówi o forsowaniu Prypeci. Jeszcze i dziś ma przed oczami piekło, które się nad nią rozegrało.

– Marsz z Lasów Szackich do Prypeci trwał siedem dni – wspomina. – Przez błota szliśmy 200 km. Szliśmy w dzień, nocami śpiąc w przybagiennych laskach. Byliśmy mokrzy, zziębnięci, głodni i pozbawieni dobrej pitnej wody. Rudą wodę, której w żaden sposób nie dało się przecedzić musieliśmy pić, myć się nią, prać majtki i skarpetki. Nie mieliśmy żywności i byliśmy głodni. W połowie drogi natknęliśmy się na stare obozowisko sowieckich partyzantów. Wisiały tam płaty zasuszonej wołowiny , z której mogliśmy przygotować w wiadrach obiad dla całej naszej grupy. Po tym jednym posiłku po trzech dniach ruszyliśmy do przodu. Po drodze natknęliśmy się na oddział partyzantki sowieckiej, który dysponował radiostacją i pozostawał w stałym kontakcie z dowództwem odcinka radzieckiego frontu. „Zając” za pośrednictwem Grzegorza Fedorowskiego znającego perfekt język rosyjski, bo kończył szkołę średnią w Moskwie, wysłał radiogram, w którym poinformował front, że idzie w jego kierunku grupa żołnierzy dywizji, która chce schronić się za nim, a nie idzie walczyć przeciwko niemu. Później kolejne dziesiątki kilometrów spokojnie maszerowaliśmy zakładając, że Rosjanie nad Prypecią są uprzedzeni i będą na nas czekać. „Zając” był w dobrym humorze, bo oficerowie z sowieckiego oddziału partyzanckiego zaprosili go na obiad. Po drodze musieliśmy omijać znacznie oddalone od siebie poleskie wsie, puste i opuszczone przez mieszkańców i obsadzone przez Niemców z psami. Te, jak tylko do nich się zbliżyliśmy, natychmiast wszczynały alarm, głośno szczekając. Musieliśmy te wsie omijać szerokim łukiem, skacząc z kępy na kępę żurawin. Kto się do tego nie przyłożył, to mógł w błocie zostawić nie tylko buty, ale najzwyczajniej się utopić. Niektóre błota były tak głębokie, że wydawały się bezdenne. Gdy dochodziliśmy już do frontu, „Zając” na jednej z kęp z boku bagien zauważył czujkę. Uznał, że trzeba do niej podejść , bo może uda się poprzez nią skontaktować bezpośrednio z frontem. Według niego ewidentnie byłą to czujka radziecka. Do kępy tej można było dojść przez bagno, przypominające torf rozpuszczony w wodzie. W nim była wyłożona zaimprowizowana droga zrobiona ze skrzyżowanych belek. Nasza kolumna stanęła, a na kępę poszli „Zając”, batalionowy saper, dowódca II kompanii „Czech” i ja. Jak dotarliśmy do tej kępy, to zastaliśmy tam śliczną radiotelegrafistkę, mówiąca tylko po ukraińsku, która na wszelkie sugestie „Zająca” , żeby skontaktować nas z frontem odpowiadała – ja nyczoho ne znaju. – „Zając” nalegał mówiąc – przecież pani ma radiostację, niech się pani skontaktuje z frontem. – Ona puszczała to mimo uszu i jak z płyty odpowiadała – ja nyczoho ne znaju! – Jak niepyszni musieliśmy wracać z powrotem. Jeszcze i dziś droga na tę kępę śni mi się po nocach w moim mieszkaniu w Warszawie. Decyzja o pójściu na tę kępę byłą naprawdę wariacka, przecież ta radiotelegrafistka mogła do nas wygarnąć i wtedy wszyscy zostalibyśmy w poleskich bagnach. Co by się stało z ludźmi, którymi dowodził „Zając”? Po powrocie do kolumny ruszyliśmy dalej ku Prypeci, nie wiedząc, co nas czeka.

c.d.n.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply