Lachy spaty!

Gdy Armia Czerwona 17 września przekroczyła nasze granice, Polacy w Kisielinie przeżyli szok. Żydów i Ukraińców ogarnął natomiast szał radości. Zaczęli szykować się na wejście bolszewików. Wylegli na ulice, aby przywitać wyzwolicieli. Na widok Polaka szyderczo mówili – Skończyła się wasza pańska Polsza!

Aniela Dębska urodziła się w 1925 r. w Kisielinie w powiecie horochowskim w rodzinie Antoniego i Stanisławy z domu Sidorowicz. Jej przodkowie od kilku pokoleń mieszkali w tej miejscowości położonej u podnóża rozległego wzniesienia na pięciu piaszczystych mierzejach, wcinających się w bagniste łąki Stochodu, który na nich miał swoje źródła. W miejscowości od zawsze mieszkali Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Niegdyś była miasteczkiem, ale w dwudziestoleciu międzywojennym stanowiła w zasadzie wieś o drewnianej zabudowie. Murowane były jedynie kościół z plebanią i cerkiew. Po innych zabytkach świadczących o dawnej świetności miasteczka, gdy należało ono do Kisielów, krążyły tylko ustne przekazy.

– W latach trzydziestych moja rodzina prowadziła duże zamożne gospodarstwo o obszarze 20 ha – wspomina Aniela Dębska. – Posiadało ono na swym wyposażeniu wszystkie używane wówczas w gospodarstwach maszyny rolnicze: sieczkarnie, młocarnię, wialnię, żniwiarkę, pługi, kultywator itp. Ojciec był człowiekiem bardzo otwartym na wszystkie nowinki agrotechniczne i starał się je u siebie wdrażać. Razem z wujem Teofilem Sidorowiczem jeździli do Zaturzec, w których gospodarował w dużym majątku Stanisław Lipiński. Wuj Teofil też należał do przodujących gospodarzy w okolicy. Specjalizował się w hodowli zwierzęcej. W mojej rodzinie zawsze starano się pielęgnować tradycje patriotyczne.

Ciężko ranny

– Pamiętano, że jej dziadowie brali udział w powstaniach narodowych, oraz, że były czasy, gdy przez schłopieniem Sidorowicze pieczętowali się herbem Ogończyk i Dąbrowa, a Słowińscy Lubiczem. Mój ojciec w 1913 r. został powołany do służby w armii carskiej w Leibgwardyjskim Pawłowskim pułku piechoty. Trafił do niego, bo spełniał wymogi: był średniego wzrostu, krępym blondynem o nieco zadartym nosie. Tam zastała go wojna. Pojechał z jednostką na front, gdzie jak wspomina, wojował zawsze strzelając w górę. W trakcie walk został ciężko ranny. Po rekonwalescencji zgłosił się do Legionu Dowbór- Musnickiego. Po rozbrojeniu tej formacji przez Niemców wrócił do Kisielina, który wówczas był całkowicie zniszczony, bo przez wiele miesięcy stał tu front. W 1923 r. ożenił się z moją mamą. Ja byłam najstarszą ich córką. Po mnie urodziła się w 1927 r. moja młodsza siostra Tumiła, a w 1930 r. najmłodszy brat Alfons. Gdy wybuchła wojna, miałam 14 lat i ukończyłam właśnie siódma klasę. Do szkoły chodziłam w Kisielinie. Mieściła się w murowanym budynku, zbudowanym jeszcze za cara. W czasie działań wojennych uległ on zniszczeniu, ale gdy ja zaczęłam chodzić do szkoły, był już odbudowany. U progu wojny w Kisielinie mieszkało około 600 osób. Ponad połowę z nich stanowili Żydzi. Ukraińców i Polaków było mniej więcej po równo. Każda z tych społeczności skupiała po jednej czwartej obywateli. Współżycie między naszymi nacjami było poprawne, choć bywało, że Ukraińcy nie kryli swojej niechęci do państwa polskiego. Na święta państwowe, które przypadały trzeciego maja i jedynastego listopada Ukraińcy np. flag nie wywieszali. Żydzi wywieszali , choć zdarzało się, że niektórzy z nich flagi profanowali, wywieszając je brudne i potargane itp. Tych policja z miejscowego posterunku karała. Ukraińcy i Żydzi nie należeli także do „Strzelca”, a po jego zaniku do Związku Rezerwistów i Krakusów.

Bardzo przeżywali

– Wyjątek stanowił Jaśko Wolfman, legionista i uczestnik wojny z bolszewikami w 1920 r. Paradował on zawsze w dniu zbiórek i świąt państwowych w mundurze rezerwisty z naszywkami plutonowego i stale opowiadał o swych przewagach wojennych. Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy i Żydowski „Bund” dawał o sobie znać przy okazji 1 maja. Wtedy organizacje te wywieszały czerwone flagi, ale zawsze poza zabudowaniami, na drzewach albo na cmentarzu w Kisielinie. W 1936 r. policja aresztowała kilku komunistów, którzy dostali duże wyroki. W Kisielinie ich punktem kontaktowym była kooperatywa – sklep towarów mieszanych i lokal „Proświty” Ukraińskiego Towarzystwa Kulturalno-Oświatowego. O wojnie z Niemcami mówiło się w Kisielinie już od wiosny 1939 r. Wszyscy wierzyli, że nawet jak wybuchnie wojna, to Polska pobije Niemców i obroni niepodległość. Gdy 1 września wojna stała się faktem, wszyscy mieszkańcy to bardzo przeżywali. Tym bardziej, że ponad 40 mężczyzn z Kisielina zostało zmobilizowanych do armii. Tatuś też został zmobilizowany razem z wozem i parą koni. Z jakąś jednostką rezerwową dotarł do Ołyki, do majątku książąt Radziwiłłów, gdzie m.in. przez jakiś czas zatrzymał się z rządem prezydent Ignacy Mościcki. Jak Sowieci wkroczyli do Polski, to jego jednostkę rozwiązali i udało mu się wrócić do Kisielina. Bocznymi drogami jakoś zdążył się przemknąć do domu. Kilku innym mieszkańcom osady też się udało. Nie było to łatwe ani bezpieczne. Ukraińcy polowali bowiem na żołnierzy polskich, którzy albo wracali w rodzinne strony albo starali się dotrzeć do granicy z Węgrami i Rumunią. Pamiętam, że w lesie pod Kisielinem były dwa groby, w których spoczywali polscy żołnierze. Ojca uratowało to, że nie wracał sam, tylko z innym żołnierzem – Ukraińcem z Polesia.”

Uratował go Ukrainiec

– Po drodze został bowiem zatrzymany i zrewidowany przez bojówkę ukraińską w jednej wsi. Zajechali na podwórko do jednego Ukraińca, żeby tam dać odpocząć koniom i je nakarmić. Wtedy ich zaskoczyli. Poleszuk im jednak wyjaśnił, że są Ukraińcami, wracającymi do domu. Gospodarz ukraiński, u którego się zatrzymali nie radził im jednak zostawać na noc, obawiając się, że bojówkarze z czerwonymi opaskami na ramieniu mogą przyjść i ich zabić. Kazał tatusiowi wjechać z końmi i furmanką do stodoły. Następnie zamknął wrota i otworzył je z drugiej strony i jak się ściemniło, wskazał ojcu polna drogę za swoimi zabudowaniami, którą mógł, wydostać się ze wsi, omijając główna drogę, na której stał posterunek bojówki wyłapujący polskich żołnierzy. Być może ten Ukrainiec uratował ojcu życie. Gdy Armia Czerwona 17 września przekroczyła nasze granice, Polacy w Kisielinie przeżyli szok. Żydów i Ukraińców ogarnął natomiast szał radości. Zaczęli szykować się na wejście bolszewików. Wylegli na ulice, aby przywitać wyzwolicieli. Na widok Polaka szyderczo mówili – Skończyła się wasza pańska Polsza! -17 września bolszewicy jednak do Kisielina nie przyszli. Następnego dnia najbardziej zniecierpliwieni ruszyli drogą do Zaturzec, licząc, że na przebiegającej przez nie szosie Łuck-Włodzimierz, zobaczą jednak „oswobodzicieli”. Na ich czele samochodem marki „morris-oxford”, kupionym przed wojną od mjr Turczyna z Horochowa pojechali Ukrainiec Witka Podlewski, Żyd fotograf Rywin i mieszaniec niemiecko-czeski Misza Zenft. Po kilku godzinach wrócili piechotą bez auta, od których oswobodził ich jakiś ruski lejtnant. Do Kisielina bojcy wjechali dopiero 23 września późnym popołudniem, na czterech ciężarówkach, które wyglądały tak, jakby się zaraz miały rozlecieć.

Wkroczenie bolszewików

– Owacji już nie było, ale zaciekawienie tak. Jeden z Żydów Epel, na którego kisielińskie dzieci wołały „Alleluja”, podszedł do jednego z aut i zaszwargotał po żydowsku do jakiegoś żołnierza, w którym rozpoznał pewnie swojego ziomka. Po chwili powrócił do grupki Polaków i pod nosem rzucił krótkie – Nysz git! – co po polsku znaczyło „Niedobrze!” – Potem przez wieś przeszło jeszcze kilka oddziałów bolszewickich. Ich żołnierze zachowywali się poprawnie. Co to znaczy władza bolszewicka, dowiedzieliśmy się bardzo szybko, gdy zaczęły u nas instalować ich organy. Żydzi, zwłaszcza bogatsi, nie czekając na jej umocnienie zaczęli wynosić towary i cenne rzeczy i chować nocą w przygotowanych skrytkach. Bardzo dokuczliwa dla wszystkich mieszkańców była zmiana czasu z polskiego na moskiewski. Trzeba było o dwie godziny wcześniej wstawać. Szybko zaczęła się też antypolska agitacja. Na każdym kroku wisiały plakaty prezentujące opasłych polskich panów, uciekających przed bagnetem sowieckiego żołnierza. Na innym sowiecki żołnierz przebijał bagnetem polskiego orła. Zapamiętałam jeszcze jeden, składający się z trzech obrazków. Na pierwszym, zatytułowanym „tak było”, widniał chłop zakuty w dyby, na drugim podpisanym „tak jest”- ten sam chłop gonił z widłami pana, a na trzecim z podpisem ”tak będzie”- znów ten sam chłop, odmłodzony i radosny siedział na traktorze. Wszystkich zaczęto też wzywać na mityngi i zebrania szkoleniowe. Na nich mieszkańcy Kisielina dowiedzieli się, że główną zasadą sowieckiego prawa jest: „kto nie pracuje, ten nie je”. Mówiono też o biedzie klasy robotniczej w Ameryce, a także o najeździe „Jaśnie Panów Polskich na Kraj Sowiecki”.

Namawianie do kołchozu

– Bolszewicy zaczęli też zakładać w Kisielinie kołchoz. Zwoływali zebrania, na których zachwalali zalety zespołowego gospodarowania. Bywało też, że agitator przychodził do domu i na miejscu starał się przekonać gospodarzy, by wstępowali do kołchozu. W Kisielinie zajmował się tym niejaki Łysenko, bawiący się przy rozmowach z gospodarzami pistoletem. By zachęcić ludzi do wstępowania do kołchozu, wprowadzono drakoński system podatkowy, który stopniowo pozbawiał ludzi całego majątku. Każdy gospodarz musiał w ramach obowiązkowych dostaw niemal za darmo odstawiać do punktu skupu określone ilości różnych produktów, m.in. : chleba, masła, mięsa, mleka, wełny, ziemniaków itp. Dostawy te zależały od ilości ziemi posiadanej przez danego właściciela. Ci, którzy nie mieli np. mięsa, czy zboża, musieli je kupić, a później oddać prawie za darmo. Za 100 kg żyta płacono 5 rubli. Za pół litra wódki np. trzeba było zapłacić 8 rubli. Wszystkich zaczęto gnębić podatkami, niemożliwymi do zapłacenia. Szczególnie uderzyły one w bogatszych gospodarzy. Nawet, jeżeli sprzedaliby całą produkcję zbożową, to i tak nie byliby w stanie zapłacić nawet ich połowy. Aby je uiszczać, musieliby wyzbywać się stopniowo całego majątku. Jeżeli tego nie czynili, to przychodził urzędnik z rady wiejskiej i sam zabierał, co tylko znalazł wartościowego. Nasza rodzina też znalazła się na celowniku. Ojciec za żadne skarby do kołchozu iść nie chciał i wolał po kolei wszystko wyprzedawać, niż podpisać deklaracje o przystąpieniu do kolektywnego gospodarstwa. Tak czynili inni Polacy, mieszkający w Kisielinie i ostatecznie żaden z nich do kołchozu nie wstąpił. Zapisali się do niego za to wszyscy Ukraińcy. Tworząc kołchoz, bolszewicy umieścili jego centrum u naszego sąsiada, czyli wujka Zalewskiego.

Przymusowe wysiedlenie

– Dysponował on dużym podwórkiem, budynkami gospodarczymi i warsztatem ślusarskim znanym nie tylko w okolicy, ale i w stolicy województwa czyli w Łucku. Zajmował się nie tylko naprawą maszyn rolniczych, ale także ich produkcją. W sezonie zatrudniał 20 osób. Wysiedlili go przymusowo i w tych zabudowaniach umieścili siedzibę kołchozu. Nam po pewnym czasie zabrali na rzecz kołchozu pół ogrodu i stodołę. Zabili wrota i od jej narożników postawili płot, oddzielający ją od naszego podwórka. Mój ojciec usiłował protestować, podszedł do stojącego na naszym podwórku i nadzorującego całą operację owego Łysenki i zapytał, gdzie będzie teraz składał swoje zboże. Był bowiem czerwiec i żniwa tuż, tuż. On zaś rzucił przez zęby – a ty myślisz, że będziesz jeszcze sam zbierał zboże? I uśmiechnął się drwiąco. Wiedział już, że jest przygotowana kolejna wywózka i że jesteśmy wpisani na listę jako antysowiecki element. Uderzenie Niemców na ZSRR ocaliło nas jednak przed wywózką. W owym czasie prócz jednej krowy karmicielki nie mieliśmy już prawie nic. Ojciec sprzedał nawet meble, by mieć pieniądze na zapłacenie podatku. Wywózek baliśmy się wszyscy bardzo. W każdym polskim domu były przygotowane suchary, zapakowana odzież i różne rzeczy potrzebne na zesłaniu. Z wywózką liczył się każdy. Niektórych nie wywożono, tylko aresztowano pod byle jakim pretekstem. Wujka Zalewskiego, o którym wspominałam, pomimo iż pozbawiono go majątku i wyrzucono z domu, nie pozostawiono w spokoju. Po 9 miesiącach od wysiedlenia w jego obejściu zrobiono rewizję. Na kupie złomu enkawudziści znaleźli nowiutki, nawazelinowany polski bagnet. Jest bardzo prawdopodobne, że wcześniej najzwyczajniej go podrzucili. Za posiadanie broni skazano go na 5 lat wiezienia. Od odbycia kary uratowała go apelacja i wybuch wojny niemiecko-sowieckiej. NKWD pracowało także nad ojcem. Był stale wzywany na przesłuchania i ustawicznie ganiany na tzw. furmanki.

Gipsowe popiersie Stalina

– Stale wyznaczano go do przywożenia z Oździutycz kochanki głowy rady wiejskiej Petra Baziuka i odwożenia jej z powrotem. Gdy wracał nocą do domu, natychmiast był wzywany na uświadamiającą rozmowę. Generalnie wszystkim żyło się bardzo biednie. Nie można było nic kupić. Przed wojną w Kisielinie były np. 23 sklepy. Po kilku miesiącach pozostała tylko kooperatywa i gospoda. W kooperatywie były do kupienia głównie gipsowe popiersia Lenina i Stalina, gazety i wódka. Od czasu do czasu trafiały się w niej takie artykuły jak sól, nafta, czy zapałki. Raz w miesiącu przywozili do niej papierosy i cukierki. Od 1941 r. stale wisiały w niej także chusty pionierskie. W gospodzie wódka, szampan i herbatniki. Piwo przywozili raz w tygodniu. By cokolwiek kupić w kooperatywie, trzeba było stać w kolejce, czasem przez wiele dni. Polacy starali się jakoś trzymać. Nie pozwolili np. zamknąć kościoła. W styczniu 1940 r. szybko zebrali 8 tys. rubli i zapłacili nałożony na niego podatek. Władze bolszewickie bardzo się tym zdziwiły i natychmiast za dwa miesiące kazały zapłacić podatek wyrównawczy w wysokości 16 tys. rubli. Prawosławni Ukraińcy podatku nie chcieli zapłacić i bolszewicy cerkiew zamknęli. Otwarto ją ponownie na Wielkanoc 1941 r. Przyjechał też do niej nowy pop – Barszczewski.

Czekanie na Hitlera

– Od wiosny 1941 r. coraz częściej mówiło się, że Niemcy lada dzień uderzą na ZSRR. Z Kisielina wielu ludzi pracowało przy budowie przygranicznych fortyfikacji informowało jego mieszkańców, że dzieją się tam dziwne rzeczy. Na okrągło latały niemieckie zwiadowcze samoloty, przez granice przenikali też różni dywersanci, szpiedzy, nacjonaliści ukraińscy, współpracujący z Niemcami. NKWD wiedziało o tym doskonale. Świadczy o tym wystąpienie przewodniczącego kołchozu Konstantego Baziuka na święcie 1 maja. Przemawiając bez ogródek powiedział: „Są tu między nami tacy, co czekają na przyjście Niemców, by otrzymać od nich złote naramienniki”. Dwa miesiące później nacjonaliści go rozstrzelali. Ich konfidenci przygotowali listy proskrypcyjne osób do likwidacji. Polaków na początku się nie czepiali, odłożyli ich sobie na później. Front niemiecki przez nasze tereny przewalał się szybko. Niemcy parli do przodu bardzo szybko, a Sowieci szli w rozsypkę. Niektóre niemieckie oddziały zatrzymywały się w Kisielinie na biwaku. Golili się, czyścili mundury, gonili Żydów, zmuszając ich do przynoszenia jajek. Moja mama, obserwując ich, od razu orzekła, że nie są to ci sami Niemcy, co byli na Wołyniu w czasie I wojny światowej. Ci na każdym kroku demonstrowali butę, pewność siebie, pogardę dla otoczenia, jak gdyby wjechali do Azji. Mama ostrzegła, że nic dobrego się po nich spodziewać nie można. Jej słowa sprawdziły się bardzo szybko. Niemcy dogadali się z miejscowymi Ukraińcami, żeby dla Polaków wprowadzić godzinę policyjną. Rozpoczynała się ona już o godzinie 18.00 i obowiązywała także Żydów. Ukraińcy mogli swobodnie chodzić po ulicach do 21. Był to pierwszy zwiastun tego, że Ukraińcy będą przez Niemców faworyzowani. Pamiętam, że staliśmy całą rodziną przy furtce, a ulicą szedł Ukrainiec. Jak nas zobaczył, od razu warknął – Lachy spaty!

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply