Ktoś musiał nas wydać

Koledzy do mnie dołączyli i zaczęliśmy krążyć po okolicy, stawiając Urząd Bezpieczeństwa w całym powiecie na nogi. Był rok 1951, a tu nagle pojawił się jakiś oddział partyzancki, walczący z komuną…

Trzy wyroki śmierci! – taką cenę za niepodległościową działalność otrzymał od komunistycznego sądu Wiktor Wlazło, prezes śląskiego oddziału Związku Byłych Żołnierzy Konspiracyjnego Wojska Polskiego. Mieszka w Zabrzu w familoku na górniczym osiedlu i rzadko już opuszcza mieszkanie. Jeżeli już, to zawsze w asyście, bo dręczące go choroby nie pozwalają mu na dalsze wyprawy.

– Urodziłem się we wsi Prec koło Radomia w chłopskiej rodzinie Franciszka i Zofii Wlazłów – wspomina. – Prowadzili oni gospodarstwo rolne o wielkości 5 hektarów. W mojej rodzinie żywe były tradycje patriotyczne. Mężczyźni w mojej rodzinie zawsze stawali, by bronić ojczyzny. Ojciec był zagorzałym piłsudczykiem. W czasie wojny 1920 r. walczył w pułku ułanów. Jak byłem dzieckiem, to w zimowe wieczory opowiadał mi, jak z kolegami bił bolszewików. W czasie wojny, tak jak inni, należał do AK. Mój wujek ze strony matki w 1939 r. walczył z Niemcami, zgarnięty na Kresach przez Sowietów dostał się do niewoli. Wywieźli go na „białe niedźwiedzie”, akurat do tej miejscowości, w której Anders organizował Armię Polską w ZSRR.

Po tajniacku wieczorami

– Wuj był jednym z pierwszych, którzy wstąpili do jej oddziałów. Przeszedł on z Andersem cały szlak II Korpusu jako artylerzysta. Walczył m.in. pod Monte Cassino. Dwóch innych wujków, walczących w 1939 r. z Niemcami dostało się do ich niewoli. Uniknął jej mój stryjeczny brat, który w stopniu plutonowego służył w konnym zwiadzie. Miałem jeszcze dwóch braci, którzy urodzili się przed wojną. Po wojnie mama urodziła jeszcze dwóch. Przed wojną zdążyłem ukończyć tylko pierwszą klasę. Podczas wojny uczęszczałem na tajne komplety, organizowane w majątku, ale też nieregularnie. Do drugiej klasy w ogóle nie chodziłem, tylko od razu do trzeciej, później do piątej, którą ukończyłem już , jak wkroczyli Sowieci. Czyniłem to, jak się to mówiło, po tajniacku, wieczorami. Z konspiracją zetknąłem się bardzo wcześnie, bo już w 1939 r. Przez naszą wieś przechodził bowiem często Wydzielony Oddział Wojska Polskiego mjr „Hubala”. Koń majora stał często w stajni u mojego ojca, a on sam z oficerami spali w naszym domu. Ojciec jako kawalerzysta znał się na koniach i dbał o rumaka majora. Ja mimo, że byłem wówczas dzieckiem, byłem przez ojca wysyłany do lasu, by zbierać broń porzuconą w nim przez żołnierzy polskich z rozbitych jednostek. Znosiłem wiec do domu karabiny, granaty i amunicje. Ojciec to wszystko upychał po kątach w gospodarstwie mówiąc, że przyjdzie czas, że się przyda. Część tej broni zabrał oddział „Hubala”.

Powozili u „Hubala”

– Major początkowo starał się go rozbudować, wzmacniając o tabory i piechotę. Dwóch moich starszych kolegów powoziło u „Hubala” końmi taborowymi. Były one zabrane z majątków i do celów wojskowych nie bardzo się nadawały. Tym bardziej dla niedoświadczonych woźniców. Jak pod Szkłowem doszło do bitwy „hubalczyków” z Niemcami, którzy użyli artylerii, to chłopaki nie mogli tych koni utrzymać, bo się płoszyły. Gdy zbierałem broń po lasach, nie zdawałem sobie sprawy, że groziła za to kara śmierci. I to nie tylko za samo posiadanie broni, ale za wejście do lasu. Niemcy tego surowo zabraniali. Wszędzie rozstawili tablice, że każdy kto wejdzie do lasu, zostanie rozstrzelany. Podobne tablice umieszczali wokół wsi, których mieszkańców w odwecie za pomaganie „Hubalowi” wywieźli do Niemiec. Ja jednak do nich też wchodziłem, by zobaczyć, co można z nich wywieźć, żeby nie wpadło w ręce okupanta. Później często ocierałem się o AK-owców z oddziału „Drągala”, który miał w naszej wsi swoje meliny. Korzystał z nich zwłaszcza zimą, kiedy utrzymanie oddziału w lesie z powodów aprowizacyjnych i kwaterunkowych było trudne. Na mrozie w szałasach, czy namiotach żyć się nie dało. Dwóch moich kuzynów też było u „Drągala”. Po wojnie, gdy UB zaczęło tropić AK-owców, ci uznali, że nie ma na co czekać i dali drapaka na „Ziemie Odzyskane”, unikając aresztowania. Po wojnie w naszych stronach szybko powstała antykomunistyczna partyzantka.

Pod pretekstem handlu

– Zaczął działać oddział „Dzidy”, należący do Konspiracyjnego Wojska Polskiego. Często kwaterował w naszej wsi. Dwóch moich krewniaków też walczyło w jego szeregach. Ja wtedy do oddziału nie poszedłem, bo byłem za młody. On sam został też szybko rozbity. Ojciec kazał mi się uczyć i usamodzielnić, bo w domu było biednie. Na świat przyszło przecież po wojnie jeszcze dwóch braci. Po ukończeniu 6 klasy podjąłem naukę w szkole zawodowej w Radomiu. Następnie kontynuowałem ją w wieczorowym technikum mechanicznym dla pracujących. Zdołałem jednak ukończyć tylko jedną klasę. W drugiej zostałem aresztowany. Zatrzymała mnie milicja pod pozorem, że zajmuję się zakazanym handlem mięsem. Był to oczywiście tylko pretekst. Nie zajmowałem się spekulacją, tylko tworzeniem podziemnej antykomunistycznej organizacji „Młody Legion”. Jej celem było zorganizowanie oddziału zbrojnego, broniącego ludności przed komunistyczną administracją. Zanim mnie aresztowano, stworzyłem sześcioosobową grupę zbrojną, która miała broń. Chętnych było znacznie więcej, ale uznałem, że będą mogli się przyłączyć, gdy wybuchnie wojna. Dla większej liczby ludzi nie mieliśmy zresztą broni. Ktoś nas musiał wydać i dlatego mnie aresztowano.

Ucieczka z posterunku

– Milicja zatrzymała mnie wieczorem na posterunku i rano miała mnie odstawić na UB w Radomiu. Wiedziałem, czym to pachnie i postanowiłem uciec za wszelką cenę. Łatwo było jednak powiedzieć, a trudniej wykonać. Ręce miałem skute. Siedziałem w zakratowanym pomieszczeniu. Za ścianą siedział milicjant, który od czasu do czasu zaglądał do mnie, by sprawdzić, czy śpię. Gdy z pokoju, w którym siedział usłyszałem chrapanie postanowiłem sprawdzić, czy prawdziwe jest powiedzenie, że jak przez dziurę przejdzie głowa, to i reszta ciała też przejdzie. Udało mi się trochę rozgiąć kraty i wsadzić głowę. Ta przechodziła, ale reszta ciała nie chciała się zmieścić. Byłem jednak zdesperowany. Jeszcze trochę rozgiąłem kraty. Rozebrałem się do spodenek, wziąłem buty w zęby, wyrzuciłem ubranie, wciągnąłem powietrze i jakoś z trudem się przecisnąłem, spadając na skute ręce. Zebrałem ubranie, narzuciłem na płot zakończony drutem kolczastym i jakoś pokonałem ogrodzenie. Jakoś rozebrany dobiegłem do torów, znajdujących się w pobliżu i za nimi dopiero się ubrałem. Byłem tak podniecony tą sytuacją, że nie czułem panującego mrozu , a był to przecież luty. Pobiegłem do domu, gdzie ojciec pomógł mi się uwolnić z kajdanek. Wziąłem ze skrytki pistolet i udałem się do lasu. Wiedziałem, że rano przyjedzie UB i będzie mnie szukać. Koledzy do mnie dołączyli i zaczęliśmy krążyć po okolicy, stawiając Urząd Bezpieczeństwa w całym powiecie na nogi. Był rok 1951, a tu nagle pojawił się jakiś oddział partyzancki, walczący z komuną.

Zwalczanie „kołchoźników”

– Zaczęliśmy zwalczać tzw. „kołchoźników” , czyli ludzi namawiających i zmuszających chłopów do wstępowania do kołchozów. Sytuacja chłopów była wówczas bardzo ciężka. Gnębiono ich podatkami i obowiązkowymi dostawami, za które płacono im nędzne grosze. W praktyce chłop musiał oddawać państwu zboże i żywiec za darmo. Chłop mimo, że hodował np. świnie, nie mógł ich zabić na własne potrzeby. Wszystkie były zakolczykowane i gdyby rolnik zabił którąś dla siebie, odpowiadałby jak za kradzież mienia państwowego. Po wsiach krążyli owi wspomniani „kołchoźnicy”, którzy sprawdzali, czy chłop nie oszukuje, czy zgłasza wszystkie sztuki trzody i bydła do zakolczykowania. Niektórzy patrzyli przez palce i pozwalali chłopom ukryć jakąś sztukę. Większość jednak bardzo aktywnie wysługiwała się komunistom. W powiecie opoczyńskim działa takie jeden pochodzący z okolic Piotrkowa. Chłopi szczególnie go nienawidzili, bo był nadgorliwy. Nie tylko sprawdzał kolczyki u zwierząt gospodarczych, ale również wciąż dokładał chłopom nowe obciążenia. Postanowiliśmy się na niego zasadzić i kropnąć. Plan zrealizowaliśmy i blady strach padł na komunistów w dwóch powiatach. UB węszyło, urządzało obławy, uruchomiło całą armię donosicieli. Początkowo różne akcje, które przeprowadzaliśmy nie były kojarzone z moją osobą. Wkrótce jednak UB uznało, że do napadów na przedstawicieli władz dochodzi w miejscowościach, w których mnie widział jakiś szpicel. Stałem się oficjalnie poszukiwany. Szybko dowiedziałem się, jak czuje się zaszczute zwierzę.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply