Dramatyczna noc wigilijna

Od chłopaków dowiadywałyśmy się szczegółów walki, a także, że w jej trakcie złapano prawosławnego popa. Po wymordowaniu Lachów miał zapewne odprawić dziękczynne nabożeństwo. Miał przy sobie akcesoria liturgiczne. Batiuszka, jak opowiadał tato, był niezbyt wygodnie ubrany i nasi przecięli mu drogę. Dziękczynnej liturgii już nie odprawił.

– Mama tuż przed wigilią dostała worek mąki od Czecha Rzepki, zaczęła więc piec ciasto na kwasie chlebowym – wspomina Monika Śladowska. – Babcia w swoich ogromnych garnkach gotowała natomiast suszone owoce na zupę z kluskami. Ubrałyśmy też sosenkę. Na wieczerzy wigilijnej spotkało się u babci więcej uciekinierów niż członków rodziny. Siedzieliśmy przy stole, jedni śpiewali kolędy, a drudzy płakali. Nikt nie spodziewał się niczego złego. Ksiądz Żukowski przełożył pasterkę na rano następnego świątecznego dnia. Wszyscy masowo w niej uczestniczyliśmy. Miała ona uroczysty charakter. Śpiew kolęd nadawał temu nabożeństwu podniosły charakter. Wszyscy modlili się bardzo żarliwie. Nagle dobiegły do nas odgłosy bezładnej strzelaniny. Wydawało się niektórym, że kule bębnią o dach kościoła. Mężczyźni, należący do oddziału samoobrony, zaraz wybiegli na zewnątrz. Wśród nich była także oczywiście mój tato. Szybko okazało się, że banderowcy licząc, że Święta Bożego Narodzenia osłabią naszą czujność, zaatakowali kolonie należące do systemu obrony Zasmyk m.in. Radomle, Janówkę i Stanisławówkę.

Zaatakowali od Kowla

Zaatakowali od północno-zachodniej strony, od Kowla, czyli kierunku najmniej spodziewanego. Z tyłu mieli bowiem Niemców. Liczyli zapewne, że im także w czasie świąt nie będzie się chciało wychylić nosa z Kowla. Z działań upowców wynikało jednoznacznie, że ich celem jest zniszczenie bazy w Zasmykach. Zaatakowane przez UPA kolonie oddzielał od Zasmyk niewielki las i łąka. Widziałam, jak przez zaśnieżone pola biegli ludzie, ile tylko mieli sił, by znaleźć schronienie w Zasmykach. Ukraińcy w Radomlu już mordowali i palili. Atakowali z ogromna furią. Strzelali za uciekającymi. Oddział samoobrony w Zasmykach natychmiast ruszył na odsiecz mordowanym koloniom. Do Zasmyk wpadały zaś kobiety w szoku, często na bosaka, w nocnej koszuli. Niektóre przebiegały Zasmyki i biegły dalej. We wsi wybuchła panika. Ludzie przekazywali sobie przeróżne wersje wydarzeń. Według niektórych bandy siekierników były tuż, tuż i za chwilę przystąpią do mordowania. Na drodze powstał tumult. Wywracały się wozy z tobołami. Ludzie w popłochu gnali do lasu, szukając tam schronienia. My też ulegliśmy panice i zaczęliśmy uciekać w stronę lasu lityńskiego. Ostatnia z domu wychodziła babcia, która powiązała pościel w tobołki i wyrzuciła do ogrodu. Później tłumaczyła, że obawiała się, że dom się spali i nie będziemy mieli pod czym spać. Z kościoła ostatni wyszedł ksiądz Michał Żukowski.

Pognał do Kupiczowa

Wyszedł z narzuconym na ramionach płaszczem, w ręku niósł kielich z Przenajświętszym Sakramentem. Przechodząc przez naszą łąkę, odwracał się w kierunku krzyża i czynił znak krzyża. Z księdzem szła ciocia Kardaszowa, która niosła pod płaszczem nieubrane małe dziecko. Zdążyła tylko ubrać starszego syna Krzysztofa. W tamtych dramatycznych chwilach jeden z partyzantów, były ułan Antoni Warduliński wyprowadził z babci stajni konia, zarzucił na niego siodło i pognał do Kupiczowa, by powiadomić kwaterującego w nim „Jastrzębia” o zaistniałej sytuacji. Cudem z zaskoczenia udało mu się przegalopować przez Lityń, który też zajęli banderowcy. Ci strzelali za nim, ale nie trafili. Po kilkunastu minutach dotarł do Kupiczowa, pokonując odcinek o długości12 km. „Jastrząb” natychmiast wysłał na pomoc koloniom zaatakowanym przez banderowców kompanię „Kani”. Banderowcy usiłowali ją zatrzymać w Lityniu, ale ta przejechała saniami przez ich pozycje. Na pomoc przybył mu wysłany przez „Jastrzębia” oddział „Łuna”. Ukraińcy długo nie dotrzymali jej pola i zaraz uciekli. Tymczasem w Janówce, Radomlu i Stanisławówce płonęły gospodarstwa. Grozy sytuacji dodawał niemiecki samolot, który nadleciał z Kowla i zaczął ostrzeliwać zarówno Ukraińców, jak i Polaków. Jego załoga nie orientowała się w sytuacji. Mimo grozy naszego położenia wielu zdesperowanych mieszkańców mordowanych kolonii, którzy byli na pasterce, postanowiło do nich wrócić, nie zważając na gwiżdżące kule. Do Janówki ruszyli m.in. mój kuzyn Czechowski z córka Danutą i Grodzki uciekinier, który mieszkał u Czechowskich w Janówce w ich domu zostawił swą żonę wraz z dwójka małych dzieci.

Placówki samoobrony

Mój kuzyn Stasiu Grochowski owej tragicznej nocy pełnił służbę wartowniczą w Janówce. O świcie zszedł z posterunku i położył się spać. Gdy zaczęła się strzelanina, wrócił ponownie na posterunek. Janówka była już wtedy otoczona. Włączył się do walki, ale padł ranny. Ukraińcy go dopadli i w zwierzęcy sposób dobili. Jak go wieczorem przywieziono do domu babci to stwierdzono, że miał osiem ran kłutych od bagnetów. Wnętrzności wyprute na wierzchu i ślady uderzenia butami. Placówki samoobrony w koloniach broniły się z ogromna desperacją, ale pod naporem napastników musiały się cofać w stronę Zasmyk. Dopiero przybycie oddziałów z Kupiczowa sprawiło, że upowcy zrezygnowali z ataku na Zasmyki i wycofali się w popłochu. Zasmyczanie wracali do swych domów. Wielu cieszyło się, że po raz kolejny zdołali przeżyć banderowski napad. Uciekinierzy z kolonii byli jednak zrozpaczeni. Radomle zostały spalone niemal całkowicie. Tylko w jednym z domów bronili się Polacy, bo posiadali broń. Inni mieszkańcy padli ofiarą zbrodniarzy z UPA. Mordowali ich w azjatycki sposób. Ćwiartowali i wrzucali do ognia. Niektórych palono żywcem. W ten sposób według relacji świadków zginął m.in. Kowalewski. Gdy odparto Ukraińców do Zasmyk, zaczęto zwozić szczątki pomordowanych.

Spały starsze dzieci

Akcja ta trwała aż do rana następnego dnia. Zwłoki układano na śniegu przed kaplicą lub wnoszono do domów. Widok przed kaplicą był wstrząsający. Ofiary leżały poszarpane, z odciętymi częściami ciała, część była spalona. Łącznie Ukraińcy zamordowali 48 osób. Poległo też kilkunastu członków samoobrony. Sporo też było rannych, którymi zaopiekowały się służby medyczne. Niektórzy ciężko ranni po kilku dniach zmarli. Babcia dała dla rannych ostatnie prześcieradła. Ja pomagałam ich opatrywać. Szkoła zamieniona w szpital została zapełniona do granic możliwości. Dopiero nocą wróciłam do domy babci. On też był zapchany uciekinierami. Trudno było znaleźć wolny kawałek miejsca do spania. We wszystkich łóżkach leżały kobiety z małymi dziećmi. Na podłodze w kuchni spały trochę starsze dzieci. Nikt z dorosłych nie spał i tak samo było w innych domach. Wszyscy czekali na powrót członków samoobrony, którzy zwozili zabitych i rannych. Wkrótce zaczęło się zbijanie trumien i grzebanie zmarłych. Do domu u babci przyniesiono sześć trumien. W jednej spoczywał nasz dobry znajomy z Radowicz – Romankiewicz, a w drugiej Bolesław Gisyng, którego wkrótce zabrała rodzina, a w trzeciej Stasiu Grochowski, o którym już mówiłam.

Dziękczynna liturgia

Nadmienić trzeba, że oprawcy, którzy go zamordowali, ściągnęli mu też buty. Wkrótce zaczęły się ich pogrzeby. Od chłopaków dowiadywałyśmy się szczegółów walki, a także, że w jej trakcie złapano prawosławnego popa. Po wymordowaniu Lachów miał zapewne odprawić dziękczynne nabożeństwo. Miał przy sobie akcesoria liturgiczne. Batiuszka, jak opowiadał tato, był niezbyt wygodnie ubrany i nasi przecięli mu drogę. Dziękczynnej liturgii już nie odprawił. Na Nowy Rok do Zasmyk ściągnął „Jastrząb”. Uznał, że UPA jeszcze raz może próbować szczęścia i podejmie kolejna próbę wyrżnięcia Zasmyk. Nowy Rok minął jednak spokojnie i wszystko wróciło „do normy”. W domu u babci na łóżkach spały tylko ona i najmłodsze dzieci. Pozostali nocowali na podłodze, na której rozkładano snopki słomy. 19 stycznia 1944 r. Zasmyki zostały podstępnie zaatakowane przez hitlerowców. Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę, że nasza wieś stanowi partyzancką bazę i postanowili ją zniszczyć. Ze wschodu zbliżał się bardzo szybko front i Niemcy chcieli oczyścić swoje zaplecze. 19 stycznia 1944 r. , gdy Zasmyki jeszcze spały, Niemcy nagle je zaatakowali. Ich ogień był tak huraganowy, że oddział „Znicza”, który trzymał wartę na rogatkach , musiał się wycofać na drugi koniec wsi. Od niemieckich kul zapalających zaczęły się palić słomiane strzechy, którymi były pokryte niemal wszystkie budynki. We wsi wybuchła panika. Okrzyk :”Niemcy”! i „Uciekać na Kupiczów”! – poderwał wszystkich. Powstał harmider trudny do opisania.

Zaczęli wypuszczać bydło

Przerażeni ludzie zaczęli wypuszczać bydło i świnie z obór i chlewów, uwalniać psy z łańcuchów. Część zasmyczan zdołała zaprząc konie do wozów i ruszyć do Kupiczowa. Większość jednak w bezładnym chaosie uciekała na piechotę przez pola do Gruszówki. My jechaliśmy wozem konnym, którym powoził mój brat. Zanim wóz ruszył, babcia dosłownie wrzucała dzieci na wóz. Po drodze zabraliśmy księdza Żukowskiego i ciężko rannego Józefa Malinowskiego, leżącego w pomieszczeniach szkoły. Jego dziecko, które spało u nas, leżało już na wozie. Ucieczkę ludzi utrudniał topniejący śnieg. Nikt jednak nie zatrzymywał się ani nie obracał za siebie. Dochodziły do nas tylko odgłosy strzelaniny. Samoobrona jakoś opanowała sytuację i stawiła Niemcom zorganizowany twardy opór. W Kupiczowie nasze oddziały czekały na rozkaz wymarszu na Zasmyki, ale „Jastrząb” go nie wydawał. Wtedy uciekinierzy z Zasmyk nie rozumieli jego zachowania. Dawniej przecież by się nie zastanawiał. Sytuacja była wówczas jednak inna. Formowała się już 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK i „Jastrząb” bez rozkazu mjra „Kowala”, dowodzącego zgrupowaniem, nie mógł ruszyć na odsiecz Zasmykom. „Kowal” nie chciał go wydać, bo obawiał się, że Niemcy ściągną dodatkowe siły i zniszczą nie tylko Zasmyki, ale i Kupiczów, który dla formujących się oddziałów stanowił znakomitą bazę. „Kowal” nie chciał też przed formowaniem zgrupowania podejmować walki z Niemcami, bo to mogłoby je utrudniać lub uniemożliwić. Wtedy zresztą nikt się nad tym nie zastanawiał.

Zatrzymała Niemców

Samoobrona zatrzymała Niemców w rejonie kościoła i ocaliła przed zniszczeniem połowę wsi. Pierwsza na zasmyckie zgliszcza wróciła babcia. Spaliły się jej dwie stodoły i chlew. Z zabudowań ocalał tylko dom. W nim stały trzy wiadra zapełnione woda z krwią. Wokół leżało masę porozrzucanych zakrwawionych bandaży. Tu Niemcy opatrywali swoich rannych. W sumie w Zasmykach spłonęło 38 zabudowań. Niemcy, którzy nie spodziewali się żadnego oporu, w odwecie rozstrzelali kilku mieszkańców Zasmyk. Żywcem w domu spalił się też Grudziński, który był obłożnie chory i nie mógł uciekać. My z mamą i rodzeństwem zostaliśmy w Kupiczowie, gościnnie przyjęci przez Czechów. Wiele polskich rodzin wróciło do Zasmyk, lecz zastawszy pogorzeliska, wróciło z powrotem do Kupiczowa. Niektórzy kopali ziemianki i w nich zamierzali bytować. Gospodarze rozkopywali pogorzeliska w poszukiwaniu wejścia do piwnic, w których przechowywali zapasy. Dla uciekinierów, którzy mieszkali u spalonych gospodarzy, był to prawdziwy dramat. Babcia zdecydowała się na powrót do Zasmyk i zamieszkanie w swoim domu. Przyjęła też pod swój dach uciekinierów. Znów był w nim ścisk i straszny niedostatek, wręcz głód. Ja z mamą i resztą rodziny zostałam w Kupiczowie. W tym czasie w miejscowości tej przystąpiono do organizowania szpitala polowego dla kowelskiego ugrupowania AK. W szpitalu tym zaczęłam pracować jako przyuczona sanitariuszka, rozpoczynając zarazem swoja przygodę z konspiracją. W szpitalu pracowało kilkanaście młodych dziewcząt i dwóch, czy trzech młodych mężczyzn. Wszystkich intensywnie szkolił lekarz Grzegorz Fedorowski, pseudonim „Gryf”. Skierowano go z Warszawy do Kowla, a następnie do Zasmyk i Kupiczowa.

Szpital dywizyjny

Władze konspiracyjne starały się, by szpital i cała służba zdrowia dywizji stały na odpowiednim poziomie. Nie było to łatwe zadanie. Wołyń pod względem rozwoju służby był regionem zapóźnionym i upośledzonym. Funkcjonowało tu znacznie mniej szpitali. Zawierucha wojenna uszczupliła tez miejscowy personel lekarski. Część lekarzy zmobilizowano do armii i dostali się do niewoli. Lekarzy pochodzenia żydowskiego wymordowali Niemcy. Ukraińcy posiadający wykształcenie medyczne poszli do UPA. Mimo tych trudności służba zdrowia dla kowelskiego zgrupowania „Gromada” szybko została zorganizowana. Zasilili ją oprócz lekarzy warszawskich także lekarze i pielęgniarki kowelskie. Pod ich kierunkiem stale doskonaliliśmy swoje umiejętności. Wśród ochotniczek sanitariuszek była moja cioteczna siostra Janina Walczak i koleżanka Zosia Municzewska. Moim pierwszym zadaniem w konspiracji była pomoc przy opatrywaniu rannych z napadu Niemców na Zasmyki. Szpital w Kupiczowie, gdy był w fazie organizacji, nie był przepełniony. Dwaj lekarze, wspomniany „Gryf” i „Sęp” prowadzili dla nas wykłady. Uczyli na nich przede wszystkim podstaw patologii, urazów, ran, pielęgnacji i udzielania pierwszej pomocy w czasie ranienia, tamowania krwotoków oraz wynoszenia rannych z pola walki. W szpitalu opanowałyśmy sztukę robienia zastrzyków domięśniowych, bandażowania, opatrywania ran, stawiania baniek itp. Rannych w szpitalu przybywało. Wypadki na Wołyniu rozgrywały się bowiem bardzo szybko.

Wyglądali na zbieraninę

– Oddziały, wchodzące w skład kowelskiego zgrupowania, niemal codziennie toczyły walki z UPA, poszerzając swoją bazę operacyjną do przyszłej walki z Niemcami. W ich toku ginęli nasi chłopcy, a wielu zostawało rannych. Tych przywożono do Kupiczowa. Ta czeska miejscowości została wówczas zamieniona w partyzancką twierdzę. Była otoczona zasiekami z drutu kolczastego. Wylotowe ulice zatarasowano specjalnymi przeszkodami. Wokół osady wykonano rowy strzeleckie i bunkry z bali drewnianych. W Kupiczowie stale tętniło partyzanckie życie. Tętent koni mieszał się ze śpiewem „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród” i komendami wojskowymi. Z bliska partyzanci nie wyglądali na żołnierzy. Chodzili w cywilnych ubraniach, wojskowych płaszczach niemieckich, polskich, węgierskich. Mieli różne nakrycia głowy: furażerki, berety, czapki, rogatywki z orzełkami przechowywanymi z 1939 r. Wszyscy mieli kłopoty z butami. Oficerki stanowiły marzenie, lecz były praktycznie nieosiągalne. Wielu partyzantów chodziło w owijaczach, które nie wyglądały efektownie, chociaż nogi chroniły dobrze. Każdy na własną rękę zdobywał torby, pasy, ładownice. Na pierwszy rzut oka chłopcy wyglądali na zbieraninę, ale dowódcy szybko robili z nich żołnierzy, którzy sprawdzali się w walce. Wielu wręcz rwało się do niej.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply