Wsich Lachiw do odnoj jamy

Jeden z polskich wojskowych zaczął do nich strzelać. Ci w odwecie otworzyli zmasowany ogień do całego składu, zabijając ponad sto osób. Zwożono je później furmankami do kostnicy w miejscowym szpitalu. Cała droga od wiaduktu do szpitala była zalana krwią ofiar.

Choć w papierach Roman Domański ma zapisane, że przyszedł na świat w Płonce na Lubelszczyźnie, to mówi o sobie, że jest Wołyniakiem. Faktycznie bowiem urodził się w 1924 r. w Miłostowie pod Równem. Jego ojciec Jan Domański chciał wszystkich swych pięcioro synów mieć zapisanych w aktach metrykalnych rodzinnej parafii w Płonce, chcąc sobie i im oszczędzić jeżdżenia po całym Wołyniu za niezbędnymi dokumentami, głównie zaś metrykami urodzeń. Był bowiem nauczycielem w czteroklasowych szkołach powszechnych, głównie przeznaczonych dla dzieci ukraińskich. Pracował m.in. w Zdołbunowie, Międzyrzeczu Koreckim i Kołodnicy. Jego żona, czyli mama pana Romana była gospodynią domową. Przy tak licznej gromadce pięciu urwisów miała co robić. Dorabiała też jako krawcowa, bo pensja nauczycielska z trudem wystarczała na utrzymanie rodziny. Wybuch wojny we wrześniu 1939 r. zastał rodzinę Domańskich w Kowlu. Mieszkała ona w domu na obrzeżu miasta, z którego ojciec dojeżdżał do wiejskiej szkoły w Kołodnicy. Miasto to liczyło wówczas 33 tys. mieszkańców, z czego Żydów było około 13 tys. Stanowili oni największa i dominującą grupę narodowościową, drugą byli Polacy, a trzecią Ukraińcy. Kowel przed wojna stosunkowo szybko się rozwijał, co wynikało z faktu pełnienia przez niego funkcji ważnego centrum komunikacyjnego.

Węzeł kolejowy

Krzyżowało się w nim pięć linii kolejowych. Miasto posiadało okazały jak na owe czasy dworzec kolejowy, a także liczne magazyny i składy, w których przechowywano przywożone do niego towary, jak i te przeznaczone do wywiezienia. Dla wołyńskiego rolnictwa Kowel był swoistym oknem na świat. W mieście funkcjonowało wiele hoteli, restauracji i sklepów. W związku z rozbudowującym się węzłem kolejowym ilość Polaków systematycznie rosła. To oni bowiem stanowili jego główny personel. Ukraińców nie kryjących wrogiego nastawienia do państwa polskiego na kolei ze względów strategicznych nie zatrudniano. Wizytówką polskiej społeczności Kowla był nowy monumentalny kościół rzymskokatolicki, którego budowę rozpoczął ks. Sznarbachowski, a zakończył ks. Marian Tokarzewski.

– Gdy Niemcy uderzyły na Polskę, miałem 15 lat – wspomina pan Roman – Początkowo był spokój. Kowel był daleko od linii frontu i przez pierwsze dni żadne odgłosy wojny do niego nie docierały. Dopiero po pewnym czasie niemieckie lotnictwo zbombardowało stację, wywołując panikę. Podczas nalotu zginęło bowiem wiele osób. Myśleliśmy, że do Kowla leżącego blisko Bugu wkroczą Niemcy, zamiast nich zjawili się w nim jednak Sowieci. Przeżywaliśmy to bardzo, nikt z nas nie miał bowiem złudzeń, jaką politykę będą oni prowadzić na zajętych terenach…

Pan Roman już z ich zwiadowczym oddziałem omal nie stoczył pierwszej w swym życiu walki. Wcześniej udało mu się wycyganić i schować na strychu dwa karabinki kawaleryjskie od cofających się w stronę Bugu polskich żołnierzy.

Świadek tragedii

Gdyby to uczynił, już pewnie dawno by nie żył, razem z cała rodziną, a ich dom zostałby zrównany z ziemią.

– Nasz dom stał pomiędzy dwoma szpitalami – wspomina – Od frontu był szpital gminy żydowskiej, a z tyłu szpital powiatowy. Przed tym pierwszym na skwerze stanął na wypoczynek tabor polskiego batalionu. Będąc z bratem na balkonie, z którego usiłowaliśmy obserwować okolicę, nagle zauważyliśmy, że ukradkiem do polskich żołnierzy zbliżają się biegnący wzdłuż murku czerwonoarmiści. Długo się nie namyślając rzuciliśmy się z bratem wyciągać schowane karabiny, by ostrzec polskich żołnierzy i pomóc im odeprzeć atak. Już mieliśmy je wyciągnięte i amunicję ułożoną na stole stojącym na strychu, gdy wpadł do nas oficer, który przyszedł wcześniej do ojca, żeby przebrać się w cywilne ciuchy. Strasznie wrzasnął- Jezus Maria!, gówniarze, co wy robicie!- Kazał nam paść na podłogę i zamknął drzwi do balkonu. Żołnierze z taboru poddali się bez walki. Karabinki na nowo schowaliśmy i potem bardzo nam się przydały w partyzantce.

Nie były to jedyne przygody pana Romana w czasie wkraczania Armii Czerwonej do Kowla. Wtedy po raz pierwszy zobaczył, na co ją stać i jak bezwzględnie potrafi działać w przypadku najmniejszego oporu.

– Czołówka sowieckiej jednostki wkraczającej do Kowla od strony torów kolejowych ostrzelała stojący koło wiaduktu pociąg z uciekinierami – mówi pan Roman – Jeden z polskich wojskowych zaczął do nich strzelać. Ci w odwecie otworzyli zmasowany ogień do całego składu, zabijając ponad sto osób. Zwożono je później furmankami do kostnicy w miejscowym szpitalu. Cała droga od wiaduktu do szpitala była zalana krwią ofiar. Mieszkaliśmy wtedy przy szpitalu i widziałem je wszystkie na własne oczy. W kostnicy nie było miejsca i zwłoki układano warstwami na siebie. Później wszystkich pochowano w jednej zbiorowej mogile. Podporą nowej władzy w Kowlu stali się od razu Żydzi. Nie wszyscy, ale głównie przedstawiciele najmłodszego pokolenia, należący do Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Założyli czerwone opaski i stali się przewodnikami nowej władzy. Informowali funkcjonariuszy NKWD, kto z miejscowych Polaków krytycznie wypowiadał się o Sowietach, bądź był bezpośrednio zaangażowany w zwalczanie ruchu komunistycznego.

Prywatne porachunki

Często załatwiali przy tym swoje prywatne porachunki. NKWD zaczęło od razu węszyć za oficerami Wojska Polskiego. Przez Kowel przejeżdżały kierujące się na Lubelszczyznę transporty polskich jeńców. Tu wszyscy musieli wysiąść i podlegali filtracji. Szeregowcy mogli jechać dalej, a oficerowie byli zatrzymywani i ładowani do wagonów jadących w przeciwna stronę do Szepietówki. Żołnierze polscy byli bardzo głodni, Sowieci ich bowiem nie karmili. Moja mama gotowała zupy, nalewała je do wiader, a ja je starałem się podać żołnierzom w wagonach. Było to niebezpieczne, bo wartownicy sowieccy grozili, że będą strzelać i nawet strzelali, ale ja się tym nie przejmowałem. Widziałem , z jaką łapczywością nasi chłopcy , którzy od kilku dni nie mieli nic w ustach, rzucali się na te wiadra…Moi rodzice pomagali też oficerom polskich, którzy nie chcieli trafić do sowieckiej niewoli. Ten oficer, który nie pozwolił nam z bratem strzelać do czerwonoarmistów, ratując nam życie, nie był jedynym, przebranym w naszym domu w cywilne ubranie. W sumie ojciec zaopatrzył w nie czterech, ratując im ewidentnie życie.

Z czasem sytuacja w Kowlu się unormowała. Sowieci wzięli miasto pod całkowitą kontrolę i zaprowadzili w nim swoje rządy.

– Ja zacząłem chodzić do dziesięciolatki – wspomina pan Roman – W szkole tej nauka odbywała się zasadniczo w języku polskim. Musieliśmy tylko uczyć się przymusowo języka ukraińskiego i rosyjskiego. W szkole uczyli nauczyciele przywiezieni z Sowietów. Zapamiętałem zwłaszcza jedną Żydówkę i nauczyciela o bliżej nieokreślonej narodowości, który nie dość, że był skośnooki, to jeszcze miał zeza. Mówiliśmy o nim „ odin głaz na Kaukaz, a wtaroj na Warszawu”. Uczyli oni większości przedmiotów. Wszystkie były oczywiście nafaszerowane ideologią i nienawiścią do wszystkiego, co polskie. Pamiętam, że musieliśmy znać na pamięć wiersz Łesi Ukrainki:

„Wsich Lachiw do odnoj jamy

burżui za burżujamy budem, budem bit”.

Pamiętam to do dziś. Oczywiście nikogo z nas ideologicznie nie przerobili. Przedwojenna polska szkoła, do której wcześniej wszyscy uczęszczaliśmy kładła bowiem duży nacisk na patriotyczne wychowanie uczniów. Kto je przeszedł, ten rzadko zmieniał przekonania. W szkole wychowywano nas w kulcie marszałka Józefa Piłsudskiego, a później marszałka Rydza Śmigłego, a także w duchu mocarstwowości. Wpajano nam wzniosłe ideały, mówiono o konieczności sprostania wielkim wymaganiom i nawiązywaniu do wielkich tradycji żołnierzy walczących o wolność ojczyzny. Mój ojciec oczywiście po wkroczeniu Sowietów w szkole nie pracował. Musiał ukrywać, że był nauczycielem. Tacy od razu trafiali do więzienia lub w najlepszym razie na listę do wywózki. Uznawano ich z urzędu za element wybitnie antysowiecki. Ojciec nie został aresztowany, bo uczył w wiejskiej szkole. Po wkroczeniu wojsk sowieckich już się do niej nie zgłosił, tylko zarejestrował się w Kowlu jako robotnik budowlany. Pracował razem z bratem, który do 1939 r. był klerykiem w zakonie jezuitów w Pińsku. Jak wkraczali Sowieci, wszyscy klerycy musieli uciekać. Brat najpierw schronił się w rodzinnej Połonce. Później jednak udało mu się przez Bug, czyli tzw. „zieloną granicę” przedostać do Kowla, ale okazało się, że na własną zgubę. W 1940 r. zmobilizowano go do Armii Czerwonej. Tu od początku był prześladowany przez politruków, którzy chcieli, żeby wyrzekł się wiary, żeby wystąpił przed frontem oddziału i powiedział, że Boga nie ma. On jednak nie zważając na kpiny i szyderstwa oświadczył, że Bóg jest i on się Go nie wyrzeknie. Uznano go za element podejrzany politycznie i szykanowano na wszystkie sposoby. Ostatni list dostaliśmy od niego z Połtawy.

Został rozstrzelany

Przypuszczam, że został rozstrzelany po wybuchu wojny. W Armii czerwonej w takich sytuacjach likwidowano żołnierzy, z którymi mogły być kłopoty. Nigdy nie dowiedzieliśmy się gdzie został pochowany. Jak brat zaczął w wojsku twardo bronić swoich poglądów, to NKWD zaczęło się interesować naszą rodziną. Mogło się to dla nas źle skończyć, bo od 1940 r. mój ojciec nawiązał kontakt z tworzącym się polskim podziemiem. Często zaglądał do ojca Władysław Czermiński „Jastrząb” – mój przyszły dowódca. Już wtedy zostałem wtajemniczony, że na terenie sowieckiej strefy okupacyjnej powstaje polska konspiracja. NKWD nie wpadło jednak na jej trop. W odróżnieniu od tej we Włodzimierzu Wołyńskim nie została rozbita, przetrwała aż do wkroczenia Niemców. Choć wtedy całą trzeba było przebudować. Zupełnie inna była sytuacja i inne zagrożenia dla polskiej mniejszości. Sowieci dopiero tuż przed wybuchem wojny postanowili dobrać się do naszej rodziny. Zostaliśmy wszyscy umieszczeni na liście osób przeznaczonych do wywózek. Około 20 czerwca na wszystkich Polaków mieszkających w Kowlu i okolicy padł blady strach. Na stacji zaczęto formować składy towarowych wagonów. Wszyscy wiedzieli, do czego będą one służyły. Wybuch wojny uniemożliwił im jednak ich wykorzystanie. Sami później uciekali przygotowanymi dla Polaków pociągami. Od momentu wybuchu wojny, przez dwa dni miasto było bezpańskie. Sowieci uciekali w panice, a Niemcy jeszcze nie wkraczali. Ludność rzuciła się do szabrowania sklepów. Praktycznie nic w nich nie było. Na półkach wszystkich leżały przede wszystkim materiały propagandowe, głównie płyty gramofonowe z pieśniami sowieckimi, przemówieniami Stalina, plakaty itp. Ludzie wywalali to wszystko na ulice i deptali , jak gdyby chcieli wziąć odwet za ten pierwszy okres sowieckich rządów. Wokół Kowla i na jego obrzeżach uciekający w panice Sowieci wysadzili magazyny amunicji i wszelkie składy wojskowe, których nie zdołali ewakuować. Niektóre rabowali Ukraińcy, zbierając broń, która potem trafiła w ręce UPA i służyła głównie do mordowania Polaków. Na drogach stało wiele ciężkich siedemdziesięciotonowych czołgów KV, do których Sowietom zabrakło paliwa i musieli je porzucić.W niektórych tylko saperom udało się zdetonować amunicję. Jeszcze przed wkroczeniem Niemców Sowieci ostrzelali Kowel z artylerii. Nie wiem specjalnie, czy celowo zniszczyli jej ogniem dzielnicę żydowską. Na skutek jej ostrzału zaczęły się palić m.in. należące niegdyś do Żydów magazyny żywnościowe, przeznaczone pewnie dla wojska. Nic z nich na zaopatrzenie rzecz jasna nie trafiało. O kupieniu w nim jakichkolwiek artykułów takich jak cukier, czy mąka można było tylko pomarzyć. Jak zaś od pocisków artyleryjskich zapalił się magazyn z cukrem, to ten zaczął płynąć całą szerokością ulicy. Niemcy do Kowla, jak pamiętam wkroczyli krokiem defiladowym, robiąc imponujące wrażenie. Ukraińcy i Żydzi witali ich entuzjastycznie, jak wyzwolicieli. Zbudowali bramy powitalne , przy których stanęli z chlebem i solą.

Marek Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply