Oprawca jeszcze żyje

Mamusia nie mogła uciekać. Postanowiłem z nią zostać. Jeden z Ukraińców trzymał mnie za rękę, a trzech położyło matkę na ziemi i zaczęło ją przerzynać! Jak bluznęła krew, mama krzyknęła – Wacek uciekaj! – Wyrwałem się tym bandziorom i zacząłem uciekać. Strzelali za mną, ale nie trafili. Twarze ukraińskich morderców , którzy przeżynali mamę piłą, zapamiętałem na całe życie! Wciąż w moich uszach rozbrzmiewa krzyk mordowanej matki. Niektórych ze zbirów zadających jej śmierć w męczarniach rozpoznałem. Jeden z nich Iwan Rybczuk żyje jeszcze i mieszka w Gruszówce. To on przerzynał matkę piłą.

Moja rodzina pochodzi z Zasmyk gmina Lubitów powiat Kowel – wspomina Wacław Gąsiorowski. – Urodziłem się w 1929 r. Moi rodzice mieli na imię Władysław i Amelia z Wiśniewskich, prowadzili gospodarstwo rolne o powierzchni 12 ha. Miałem jeszcze trzech braci Czesława, Ludwika i Stanisława.

W naszym domu, jak pamiętam, zawsze panowała patriotyczna atmosfera. Ojciec walczył w Legionach marszałka Józefa Piłsudskiego i często nam o swych bojach opowiadał. Jak jeździliśmy do Kowla, to wskazywał nam miejsca, w których walczył. Zawsze nas uczył, że krwi dla Ojczyzny żałować nie wolno. Dodam też, że ojciec był także osadnikiem wojskowym i gospodarstwo w Zasmykach dostał za udział w walkach, zwłaszcza zaś za uczestnictwo w wojnie 1920 r. z bolszewikami. Ukraińcy mu tego nigdy nie zapomnieli. We wrześniu 1939 r. , gdy wracał furmanką z Kowla, napadli go w lesie i ciężko pobili.

Pochowaliśmy go w Zasmykach

– Zatłukli go praktycznie na śmierć. Koń z jego ciałem jakoś doczłapał się do domu. Pochowaliśmy ojca na cmentarzu w Zasmykach. Była to pierwsza ofiara mordów ukraińskich w naszej miejscowości. Miałem wtedy 10 lat i bardzo śmierć ojca przeżyłem. Nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, co dzieje się na Wołyniu, ani z tego, że ukraiński sąsiad może zarąbać polskiego sąsiada. Matka starała się mnie chronić przed tymi wszystkimi okropieństwami. Do 1943 r. jakoś w Zasmykach dało się żyć. Owszem, trwała wojna, ale do naszej wsi związane z nią wydarzenia nie docierały bezpośrednio. Ja co prawda szybko dorastałem, ale dalej nie zdawałem sobie sprawy z tego, co nam grozi. Razem z braćmi pomagałem matce prowadzić gospodarstwo i jakoś się żyło. W 1943 r. jak zaczęły się rzezie Polaków, matka zachorowała. Pojechałem z nią do lekarza w Budkach Ossowskich, który ją leczył. Miejscowość ta była odległa od Zasmyk o jakieś 25 kilometrów. Przespaliśmy się u jakiegoś gospodarza, znajomego mamy. Nad ranem zostaliśmy obudzeni przez hałas na dworze. Okazało się, że Ukraińcy otoczyli wieś i zaczynają łapać i zbierać Polaków. Wyciągnęli nas na podwórko.

Wacek, uciekaj!

– Mamusia nie mogła uciekać. Postanowiłem z nią zostać. Jeden z Ukraińców trzymał mnie za rękę, a trzech położyło matkę na ziemi i zaczęło ją przerzynać! Jak bluznęła krew, mama krzyknęła – Wacek uciekaj! – Wyrwałem się tym bandziorom i zacząłem uciekać. Strzelali za mną, ale nie trafili. Twarze ukraińskich morderców , którzy przerzynali mamę piłą, zapamiętałem na całe życie! Wciąż w moich uszach rozbrzmiewa krzyk mordowanej matki.

Niektórych ze zbirów zadających jej śmierć w męczarniach rozpoznałem. Jeden z nich Iwan Rybczuk żyje jeszcze i mieszka w Gruszówce. To on przerzynał matkę piłą. Po wojnie wpadł w łapy NKWD i odsiedział w łagrze 15 lat. Teraz jest kombatantem i chodzi w aurze bohatera walczącego o wolność Ukrainy. Ma pewnie wiele odznaczeń i dodatek kombatancki. Ja wtedy przez las uciekłem do Zasmyk. Po jakimś czasie wstąpiłem do oddziału samoobrony. By do niego się dostać, musiałem oszukać „Jastrzębia” i powiedzieć, że jestem starszy. Dzieci bowiem do partyzantki nie przyjmowano. Trafiłem do plutonu, którym dowodził ppor. „Nagiel” czyli Jan Witwicki.

W obronie mordowanej ludności

– Ja przeważnie byłem pozostawiany z plutonem na osłonę Zasmyk, choć uczestniczyłem też w pochodach oddziału. „Jastrząb” nie stał zbyt długo w jednym rejonie, ale krążył po terenie, starając się uprzedzić ruchy Ukraińców. Co rusz pokazywał się w nowym miejscu, starając się stworzyć wrażenie, że w okolicy działa nie jeden, ale kilka dużych polskich oddziałów. Boje z Ukraińcami w obronie mordowanej ludności polskiej musieliśmy toczyć na okrągło.

Zdarzało się, że przybywaliśmy za późno, tuż po dokonanej zbrodni. Nie pamiętam, jaka to była wieś, chyba Moczułki, wtedy po raz pierwszy zobaczyłem, jak „Jastrząb” płacze. A to był twardy żołnierz, który rzadko pokazywał emocje. Widok, jaki tam zastaliśmy, przechodził ludzkie pojęcie. Maleńkie dzieci powbijane na kołki w płocie. Kobiety leżały na podwórku z rozprutymi brzuchami. Jedna z nich była w ciąży. Wyrwany z jej brzucha płód leżał obok niej. Wszyscy mężczyźni mieli odrąbane siekierami głowy.

Grób dla matki

– Wszyscy zastanawiali się, jak można się posunąć do takiego zwyrodnialstwa. Wszyscy mocniej ściskali w rękach karabiny. Przechodziliśmy też przez miejscowość, w której zarżnięto moją matkę. Jej szczątki wraz z innymi pomordowanymi wrzucono do studni, które upowcy następnie zrównali z ziemią. Powiedziałem o tym ppor. „Naglowi”, ale ten orzekł, że jak wygramy wojnę to zadbamy, by pomordowani tu Polacy mieli swoje mogiły. To oczywiście nie stało się nigdy! Jak zaczęliśmy jeździć na Wołyń, to usiłowałem zlokalizować tę studnię, ale tam już tak wszystko zarosło, ze nie można było niczego odszukać. Mamie urządziłem na cmentarzu w Zasmykach symboliczną mogiłę razem z grobem ojca. Napisałem na tablicy, że tu spoczywa Amelia Gąsiorowska z Wiśniewskich, która zginęła tragicznie. Nie napisałem na tablicy, że zamordowali ją Ukraińcy. Takie tablice są bowiem często rozbijane. Prawdziwy chrzest bojowy przeszedłem w Zasmykach, kiedy UPA podjęła kolejną próbę zajęcia wioski. Stałem wtedy na warcie z Józefem Łukaszewskim, jak zobaczyliśmy idącą kolumnę. Natychmiast daliśmy znać „Naglowi” , który zarządził alarm placówki.

Złapaliśmy popa

– Zajęliśmy cztery wyznaczone rubieże obronne. Przywitaliśmy napastników silnym ogniem, a później przystąpiliśmy do kontrataku. Pognaliśmy ubowców aż pod Turię za Zieloną. Tam złapaliśmy popa z torbą. – Nie bejte mene, bo ja swiaszczalnik! – zaczął krzyczeć na nasz widok. Bić go nikt nie chciał, ale jeden z chłopaków zajrzał mu do torby. Pop miał w niej noże i ulotki z napisem – smert Lacham! – Chłopaki złapali go za brodę i odciągnęli na bok. Mnie kazali się odwrócić. Pop już długo nie skamlał… Gdy następnie wyruszyliśmy na koncentrację dywizji w rejon Mosuru, zostałem łącznikiem.

Jeździłem na koniu i przewoziłem meldunki. Dalej podlegałem „Naglowi”, ale ten był podporządkowany już nie „Jastrzębiowi”, ale kpt. Hrubemu. Najpierw miałem takiego konia poniemieckiego, był duży i niezgrabny. Nadawał się bardziej do celów pociągowych niż do jazdy na wierzch. Szybko go przehandlowałem, zamieniając na mniejszego konika kałmuckiego, który mi bardzo spasował. Jechał na nim ruski partyzant, też pewnie łącznik. Jak zobaczył mnie na koniu, to powiedział – ty partyzant pomieniajem! – Powiedziałem mu, że bardzo chętnie, ale pod warunkiem, że do swojego konika dołoży jeszcze pepeszę.

Zdołałem uciec

– Ten zgodził się i po chwili jechałem na jego koniku i z jego pepeszą, a on cwałował na tym wielkim koniu. Ten „ruski kałmuczek” do partyzantki nadawał się znakomicie. Był ostrzelany, nie bał się walki i strasznie się do mnie przywiązał. Pewnego razu jechałem na tym koniku z meldunkiem i na leśnym dukcie natknąłem się na zakręcie na niemiecki posterunek. Było za późno na ucieczkę. Miałem w siebie wycelowany ciężki karabin maszynowy. Zgodnie z instrukcją wyjąłem meldunek i połknąłem, żeby się nie dostał w ręce Niemców. Ześlizgnąłem się błyskawicznie z konika i chodu w las. Niemcy puścili za mną serię z ckm-u , ale ten był nastawiony na blokowanie ogniem drogi i seria poszła w górę. Zdołałem uciec w las. Po kilkudziesięciu metrach zdążyłem się opanować i zacząłem myśleć. Usłyszałem, że ktoś za mną biegnie. Myślałem, że to Niemcy. Wycelowałem wiec w ich stronę pepeszę i czekam aż któryś wychyli łeb. Patrzę, a to mój konik za mną pędzi. Razem z nim po błotach udało mi się dotrzeć do Mosur. Porucznik „Nagiel”, jak mnie zobaczył, bardzo się ucieszył. Myślał, że na tym dukcie Niemcy mnie zabili. Spytał tylko, czy zdążyłem zjeść meldunek, czy nie wpadł on w ręce Niemców.

Pepesza się przydała

– Oczywiście jak trzeba było, to brałem udział w bojach, robiąc użytek ze swojej pepeszy, która dobrze sprawdzała się w walce. Musiałem co prawda pozbyć się złotego zegarka, żeby wymienić go na kilka zapasowych magazynków u radzieckiego partyzanta, ale się opłaciło. Pamiętam, jak raz stałem na warcie z Eugeniuszem Mariańskim moim przyjacielem z Zasmyk. Patrzę, a tu skrada się w naszą stronę kilku Ukraińców. Cofnęliśmy się w Gienkiem w opłotki, oparłem pepeszę o płot i jak podeszli bliżej, puściłem długą serię.

Żaden z nich już się nie podniósł. Pozostało nam z Gienkiem tylko pójść i pozbierać ich broń. Zdobyliśmy erkaem i trzy polskie karabiny mauzery. Broni zaś nam przecież stale brakowało. Okręg AK Wołyń wymagał przecież stałego dozbrajania. Z okresu pobytu w dywizji zapamiętałem nie tylko uporczywe walki najpierw z Ukraińcami, a później z Niemcami, ale także szkolenie. Nasi przełożeni dbali nie tylko o nasze umiejętności bojowe, ale także morale. Co rusz przypominano nam, ze nie wolno w czasie akcji zabijać kobiet i dzieci. Dowództwo w rozkazach dziennych stale przypominało, że za gwałt na Ukraince każdy może zastrzelić kolegę i nie będzie za to karany.

Szturm na Świniarzyn

– Równolegle do szkoleń toczyliśmy walki o poszerzenie bazy operacyjnej do przyszłych bojów z Niemcami. Polegały one na usunięciu z terenów, na których formowała się dywizja oddziałów UPA, które przed frontem cofały się na Zachód. Plany operacyjne dywizji zakładały m.in. opanowanie lasów świniarzyńskich. Kompleks ten położony był w południowej części powiatu kowelskiego na wschód od Włodzimierza Wołyńskiego. Stanowił on drugą pod względem wielkości bazę okręgu UPA tzw. „Sicz Świniarzyńską”. Oddziały UPA kwaterowały zazwyczaj we wsiach znajdujących się w pobliżu kompleksu leśnego, a w jego środku znajdowały się kwatery w ziemiankach i barakach, w którym mieściło się zaplecze gospodarcze i usługowe takie jak: składy żywnościowe, piekarnia, rzeźnia, garbarnia, młyn, tartak, rusznikarnia i warsztaty szewskie. Obiekty te były chronione przez system fortyfikacji ziemnych ułatwiających ich obronę. Bazę tę trzeba było opanować ze względów operacyjnych, a także, by wymierzyć bandziorom karę za ich zbrodnie. Oddziały UPA, bazujące w lasach świniarzyńskich były odpowiedzialne za mordy dokonane na ludności polskiej w całej okolicy. Kwaterowały one we wsiach, w których wcześniej wyrżnęły wszystkich Polaków.

Ciężkie boje

– Akcję zaczął „Jastrząb”, w oddziale którego wówczas jeszcze byłem. Wyruszyliśmy z Jezierzan, osiągając rejon Tuliczowa. Następnie uderzyliśmy na Wierzbiczno, zajmując je prawie bez boju. Następnie wkroczyliśmy do Ossy też nie napotykając oporu. Inne oddziały m.in. „Sokoła” i „Siwego” też uderzyły w próżnię. Zajęły Czerniejów i Świniarzyn, nie zostawiając w nim upowców. Oddział „Łuna” wdarł się do lasu, nie zastając w nim Ukraińców. Zostawili swoje bunkry, ziemianki i okopy i najzwyczajniej uciekli. Upowcy wykazywali „bohaterstwo” w mordowaniu bezbronnej ludności polskiej. W starciu z uzbrojonymi i dobrze wyszkolonymi oddziałami polskimi i radzieckimi cofały się, rzadko przyjmując bój. Na lasach świniarzyńskich walki z UPA oczywiście się nie zakończyły.

UPA dalej stanowiła zagrożenie. Duże ich siły były zgrupowane w rejonie Kisielina, Oździutycz, Twerdyń i Ośmigowicz i stale stanowiły duże zagrożenie zarówno dla ludności polskiej, jak i oddziałów dywizji. Ciągle więc musieliśmy toczyć z nimi walki, niemal codziennie wyruszając na akcje, by zminimalizować zagrożenie ze strony Ukraińców. Potem zaczęły się walki z Niemcami, w porównaniu z którymi starcia z Ukraińcami były tylko przygrywką. Niemcy rzucili przeciwko dywizji czołgi, samoloty i artylerię. Starali się zamknąć nas w kotle i wydusić. Po bardzo ciężkich walkach znaleźliśmy się w okrążeniu. Poległ nasz dowódca ppłk. „Oliwa” Jan Wojciech Kiwerski, a Niemcy zamknęli kocioł w lasach mosurskich, w którym się znaleźliśmy. Położenie dywizji wydawało się rozpaczliwe. Mjr „Kowal” Szatowski, który przejął dowodzenie dywizją podjął decyzję, że będziemy przebijać się przez tory na północ w kierunku lasów szackich.

Strzelali jak do kaczek

– Dla mnie było to bardzo przykre wydarzenie. Głównie zaś dlatego, że musiałem rozstać się ze swoim konikiem. Tory mieliśmy przejść w absolutnej ciszy, w związku z czym koni, naszych wiernych towarzyszy, nie mogliśmy zabrać ze sobą , mogłyby robić za dużo hałasu. Z bólem serca zdjąłem mojemu konikowi kantar i siodło i puściłem go luzem. Na koniec jeszcze pocałowałem tego mojego „kałmuka”. Bałem się, że będzie chciał iść za mną, ale jak zobaczył inne konie, to poszedł za nimi. Część kolumny zdołała przejść przez tory, ale jak my tam dotarliśmy, to natychmiast musieliśmy się wycofać. Tam już rozpętało się piekło. Niemcy strzelali do nas jak do kaczek. Walili z bunkrów i pociągu pancernego. Cały teren był oświetlony rakietami i mieli nas jak na dłoni. Co rusz padali zabici i ranni, którzy strasznie jęczeli. Rannych zaś przybywało, bo oddziały cofały się i nie były w stanie zabrać ze sobą rannych. Cofnęliśmy się poza zasięg niemieckiego ognia i ukryliśmy się w lesie. Tam zapanował straszny harmider.

Oddziały szły w rozsypkę

– Plutony szły w rozsypkę, nikt nad tym nie panował. Grupie, do której ja trafiłem, następnego dnia udało się przejść nocą tory bez przeszkód i idąc po śladach dotarliśmy do dywizji. Jak każdy szeregowy żołnierz zapamiętałem tylko głód, błoto, wodę, brak amunicji, bombardowania. Połowie chłopaków rozpadły się buty. Niekiedy udawało się nam znaleźć niewielką ukraińską kolonię, składającą się z kilku niewielkich chałupek, wówczas ich mieszkańcy ugotowali nam kartofli, czy dali kawałek chleba. Niemcom udało się nas zamknąć w kotle w lasach szackich i znów musieliśmy uciekać. Kolumna, w skład której wchodził mój oddział, została skierowana na Lubelszczyznę. Ruszyliśmy w kierunku Bugu.

Cdn

Marek A. Koprowski

15 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. japl
    japl :

    Geoffrey ale ty tępy jestes. trochę poszukac i masz….ANGORA NR27 Z 7 07 2013 rozmowa z profesorem Czesławem Partaczem …..”…Swoją ciemną kartęmaja takze ksieza grekokatoliccy .Niektorzy z nichnamawiali podczasmszy do zabijania Polakow ,poswiecali siekiery .tak robil ksiadz Zakrzewski ktory po wojnie pracowal na zachodzie wradiu swoboda, a Wołodymir Sterniuk(pozniejszy biskup)wskazywal kogo zabic.takich kaplanow bylo znacznie wiecej…”

  2. Willgraf
    Willgraf :

    NIKT NIGDY NIE MA PRAWA WYBACZYĆ TAKIM ZWYRODNIALCOM i ZBOCZEŃCOM.. JEŚLI KTOŚ IM WYBACZY NIECH DOPADNIE GO KLĄTWA taka sama jaka rzucił ostatni mistrz Templariuszy płonąc na stosie..ostrzegam PIS ta klątwą

  3. Willgraf
    Willgraf :

    kara za takie bestialstwo powinna wyglądać jak jedna z tortur Piratów …nacięcie brzucha wyjecie małego jelita i przybicie do słupa , a następnie ogień pod banderowska dupę. Tylko wtedy jeśli każdy z tych zwyrodnialców zostałby tak potraktowany lub wbity na pal jak za Jurysdykcji I Rzeczpospolitej , kara byłaby równoważna do ich winy