Ci którzy powtarzają, iż ponieważ jest wojna, więc nie można mówić wszystkiego, nie mają racji. Ukrywanie prawdy, opowiadanie bajek, może być dobrą zabawą w pokoju dziecinnym, ale całkowicie nie przystoi czasom tak poważnym i odpowiedzialnym, jakimi są właśnie czasy wojenne. Wierzcie mi, że deklamowanie naszego rządu, aby krytykę zawiesić bo „nieprzyjaciel słucha”, wynika wyłącznie z chęci uchylenia się od krytyki i odpowiedzialności.

Śp. Kazimierz Czapiński, współredaktor „Robotnika” (prawdziwego, a nie trywialnego naśladownictwa), pisząc w lutym 1939 roku recenzję mojej Książki moich rozczarowań, podkreślał mój „anglofilizm”. Istotnie uwielbienie Anglii, a zwłaszcza jej instytucji politycznych, patriotyzmu Anglików było stałą cechą całej mojej działalności pisarskiej. Chciałem w Polsce monarchii na sposób angielski, chciałem swobód politycznych na sposób angielski, chciałem polskiego imperializmu na sposób angielski. Nazywałem Kiplinga wraz z Sienkiewiczem ojcem mej ideologii politycznej. Nawet mój pseudonim był angielski.

Z tym wszystkim rzadko bywałem w Anglii, ale oto teraz mieszkamy w niej wszyscy od półtora roku i mój zachwyt nie tylko nie rozwiał się, lecz przeciwnie potęguje się stale. Jakiż tu jest wspaniały stosunek urzędnika do obywatela. Biuro oficjalne angielskie – grzeczność, przyzwoitość, życzliwość urzędników wobec interesantów. O ileż gorzej było u nas pod tym względem.

Ponieważ byłem monarchistą, więc w Polsce zarzucano mi, że chcę prześladowania społeczeństwa. Chciałbym abyśmy mieli w przyszłości i króla i tyle swobód politycznych, ile każdy Anglik posiada.

W dniu 12 listopada 1941 roku mówił Churchill w parlamencie:

Nikt, kto będzie przemawiał przeciwko rządowi nie będzie napadnięty, nie będzie bity pałką, albo zesłany do obozu koncentracyjnego. Niechaj nikt nie śmie powiedzieć, że Parlament u nas nie jest instytucją realną.

W dniu 10 grudnia rano Churchill oświadczył w parlamencie:

„Mam złe wiadomości dla Izby…”

Rząd angielski ani sekundy nie próbował ukryć wiadomości o zatopieniu „Księcia Walii” i „Repulse”. Nie czekał, aby te wiadomości wiedzieli już wszyscy, nie próbował nazywać tych, którzy by je szerzyli „panikarzami”, „plotkarzami i oszczercami”, „piątą kolumną”, jak się to naszym dygnitarzom w chwilach niepowodzeń zdarza. Przeciwnie, wiadomością tą uprzedził prasę, uprzedził słuchy prywatne. Nie ukrywał niczego, ani przez chwilę.

Ci którzy powtarzają, iż ponieważ jest wojna, więc nie można mówić wszystkiego, nie mają racji. Ukrywanie prawdy, opowiadanie bajek, może być dobrą zabawą w pokoju dziecinnym, ale całkowicie nie przystoi czasom tak poważnym i odpowiedzialnym, jakimi są właśnie czasy wojenne.

Wierzcie mi, że deklamowanie naszego rządu, aby krytykę zawiesić bo „nieprzyjaciel słucha”, wynika wyłącznie z chęci uchylenia się od krytyki i odpowiedzialności.

Czytałem w gazetach angielskich „napaści” na generała angielskiego dowodzącego w Libii. Jeden z dziennikarzy oświadczył, że generał ten o wiele mniej jest uzdolniony od naszego wroga, generała Römmla. Nie wiem, czy ten dziennikarz miał rację. Ale wiem, że mu nikt nie zarzucił, iż jest „piątą kolumną” ponieważ krytykuje władze ojczyste. Każdy Anglik rozumiał, że właśnie troska patriotyczna, żywa i bezwzględna, powoduje tu dziennikarskim piórem.

Właśnie dlatego, że jest wojna, że los Polski zależy od tego, czy posunięcia rządu Rzeczypospolitej będą dobre, czy też złe, właśnie dlatego, że to co się za czasów wojny stanie, już się potem odrobić nie da – właśnie dlatego, że jest wojna, prawda jest konieczna.

Względy wojskowe! Ależ oczywiście. Nikt tak dobrze jak ja nie rozumie potrzeby tajemnicy wojskowej. Mógłbym na ten temat udzielić paru porządnych lekcji protektorowi pp. Mikicińskich, Konów et consortes. Ale od tajemnicy wojskowej odróżnić należy żądanie rządu, aby go nie krytykować – bo wojna; aby nie pisać o rzeczach karygodnych, które się poprawić dadzą – bo wojna.

„Dziennik Polski” w artykule z dnia 15 grudnia 1941 roku pt. ­Tak pisać nie wolno, dopuszczając łaskawie krytykę rządu podczas wojny, pisze przecież jednocześnie, że „obowiązkiem krytyki jest autorytet rządu podnosić”.

Nie mówiąc już o tym, że taki „obowiązek” byłby „obowiązkiem” ponad siły ludzkie, gdyż jak trudno jest autorytet obecnego naszego rządu podnosić, o tym chyba redakcja oficjalnego organu wie najlepiej, należy stwierdzić, że „krytyka” ograniczona do „podnoszenia autorytetu” staje się wszystkim innym, tylko nie krytyką.

„Dziennik Polski” zarzuca mi, że przedstawiam położenie Polaków w Rosji sowieckiej w zbyt czarnych barwach i twierdzi, że tak pisać nie wolno. „Dziennik Polski” wie dobrze, że to co w swoim Grudniuo położeniu Polaków napisałem, jeśli było nieścisłe, to tylko w tym, że nie oddałem całej grozy tego położenia, że położenie to jest o wiele cięższe i straszniejsze, niż to potrafiłem opisać. Zdaje mi się, że pisać o tym nie tylko „wolno”, ale trzeba, a natomiast na pewno nie wolno nie doceniać grozy położenia, zatajać jej. Argument że „nie wolno” ujmować się za losem Polaków wywiezionych do Rosji dlatego, że może to być wyzyskane przez propagandę hitlerowską jest argumentem niedopuszczalnym. Zwróćcie się panowie z takimi argumentami nie do polskiego publicysty, ale do waszego sowieckiego sojusznika. Raczej jemu powiedzcie – o ile was słuchać zechce – że w imię wspólnej walki z hitleryzmem nie powinien rodaków naszych prześladować.

„Dziennik Polski” pisze:

Nie wolno więc pisać, że rząd nie ma oparcia w Kraju. Jest to bowiem z gruntu fałszywe i w najwyższym stopniu szkodliwe, nie wahamy się powiedzieć – zbrodnicze.

Przede wszystkim dlaczego twierdzenie, że większość opinii w kraju wypowiada się przeciwko rządowi Sikorski–Mikołajczyk ma być fałszowaniem oblicza kraju? Oczywiście, że kraj chce rządu polskiego w Londynie, jak każdy z nas, i oczywiście, że chce, aby rząd obecny ustąpił miejsca rządowi lepszemu. „Dziennik Polski” wie dobrze, że Stronnictwo Narodowe w kraju znajduje się w opozycji w stosunku do obecnego rządu. „Dziennik Polski” wie dobrze, z tych samych źródeł z których ja to wiem, że PPS w kraju znajduje się w ostrej opozycji wobec paktu z Sowietami z dnia 30 lipca 1941 roku i wobec rządu generała Władysława Sikorskiego. „Dziennik Polski” wie również dobrze, że stanowisko Stronnictwa Narodowego w kraju jest w stosunku do tegoż rządu także opozycyjne. „Dziennik Polski” chyba nie będzie twierdził, że Stronnictwo Ludowe plus znakomite skądinąd Stronnictwo Pracy stanowią większość opinii w kraju. Wie on dobrze, że są one w mniejszości.

Nie będę używał wyrazów i określeń „fałszywe”, zbrodnicze” itd. Pozostawię je publicystyce oficjalnej w tym uznając jej nad sobą wyższość i przywilej. Ale zapytam się z kolei, czy, jeśli nie wolno jest pisać, że skład obecnego rządu nie ma za sobą poparcia w kraju, to czy wolno w czasach tak tragicznych, w czasach ciężkiej walki, osłabiać sytuację polskiego rządu w Londynie przez to ograniczanie i ścieśnianie do ram dwóch stronnictw reprezentujących mniejszość opinii w kraju?

Jeśli pisać o tym nie wolno, to czy robić to wolno?

Nie wolno obniżać powagi i utrudniać działania człowieka, od którego pozycji zależy w niemałym stopniu los Polaków w Rosji. Nie wolno tego czynić zwłaszcza wtedy, gdy jasne jest, że krytykowi chodzi nie o rzeczowe względy, nie o Polskę i nie Polaków, ale o niemiłego sobie ministra.

Wynika z tego apelu o niepodważanie autorytetu p. Kota, iż „Dziennik Polski” nie wyobraża sobie, aby kto inny mógł być ambasadorem naszym w kraju Sowietów. Nie wiem skąd wypływa ta pewność, że właśnie krakowski profesor niemówiący słowa po rosyjsku, nieznający kompletnie Rosji, niemający wreszcie żadnego doświadczenia dyplomatycznego ma być najodpowiedniejszym człowiekiem na tym miejscu.

Pisze dalej „Dziennik Polski”:

Nie wolno też zarzucać innemu ministrowi, że jest tylko znany na swoim terenie. Jest to bowiem teren niemały – obejmujący jedno z naszych największych stronnictw politycznych i jedną z dzielnic o najwyższym poziomie wyrobienia obywatelskiego.

Pismo oficjalne stwierdza więc oficjalnie, że p. Mikołajczyk znany jest tylko na terenie Stronnictwa Ludowego i w poznańskim. Twierdzi, że o tym pisać nie wolno. Czemuż jednak wolno dla względów czysto partyjnych, stronniczych, dla zadośćuczynienia jakiemuś partyjno-personalnemu kluczowi stawiać na czele rządu polskiego, robić wicepremierem i zastępcą szefa rządu człowieka, którego znali podobno członkowie Stronnictwa Ludowego, ale nie znał ani polski lud wiejski w całości, ani kraj, ani zagranica?

„Dziennik Polski” pisze, że nie wolno mi krytykować połączenia władzy premiera i wodza naczelnego w jednym ręku. Zapytajmy tych wszystkich, którzy czytują gazety angielskie, czy jest do pomyślenia, aby ktoś w prasie angielskiej zabraniał komuś innemu krytyki łączenia dwóch funkcji w rękach jednego dygnitarza. Sądzę, że oczywiście wolno pisać o konstytucyjnej i politycznej wadliwości połączenia urzędów premiera i naczelnego wodza w jednym ręku, a natomiast istotnie nie wolno przemawiać do żołnierzy przed frontem w sposób polityczny, polemiczny i agitacyjny.

Muszę powiedzieć, że ponowne poruszenie oskarżeń przeciw byłemu ambasadorowi Potockiemu w „Dzienniku Polskim” robi na mnie wrażenie, że oficjalny organ naszego rządu uznał już całkowicie zasadę „cel uświęca środki”, i że w dziedzinie tych środków jest, jak Fryderyk Nietzsche, poza dobrem i złem. „Dziennikowi Polskiemu” nie starczyło odwagi cywilnej, aby się wycofać z tych oszczerstw. Niby się wycofuje, a jednak próbuje coś znowu skłamać powołując się na przypisek „Nowego Świata”. Wzywam „Dziennik Polski” aby w takim razie ponownie ogłosił wszystkie w tej sprawie dokumenty, tzn. 1) artykuł w „VölkischerBeobachter”, 2) artykuł w „Nowym Świecie” z 22 lutego 1941 roku, 3) zaprzeczenie Potockiego w „Nowym Świecie” z 24 lutego 1941 roku, 4) zaprzeczenie Potockiego wypowiedziane wobec korespondentów United Press, 5) swój własny polemizujący z „VölkischerBeobachter” artykuł, 6) wreszcie ów dopisek „Nowego Świata” z 24 lutego 1941 roku, a wtedy będzie widoczne jak dalece to powołanie się na dopisek jest malafide[w złej wierze].

Artykuł „Dziennika Polskiego” powraca do stale przeciwko mnie wysuwanej sprawy z Libourne[1]. Istotnie o tej sprawie pisać do ukończenia wojny nie będę i na napaści z nią związane odpowiadać nie będę. Ale przyjmijcie raz na zawsze do wiadomości, że czynię tak na pewno nie ze względu na siebie, ale z innych bardzo poważnych przyczyn państwowej wagi. Sprawa Libourne jest sprawą z obecnej wojny, to znaczy wojny jeszcze niezakończonej; kto zaś lubi dyskusje orientacyjne, podział na aktywistów i pasywistów, temu nikt nie przeszkadza rozpatrywać dziejów przeszłej wojny i stosunku licznych polskich osobistości politycznych do rządów biorących w niej udział. Ja tego robić nie będę, właśnie dlatego, aby godząc przeciwnika politycznego nie ugodzić w interes Polski i na tym, śmiem powiedzieć, polega moja wyższość nad pewnymi mymi przeciwnikami politycznymi.

Stanisław Cat-Mackiewicz

Fragment pochodzi z książki Trzylecie. Broszury emigracyjne 1941-1942, wyd. Universitas, Kraków 2014.

Portal KRESY.PL jest patronem medialnym wydania „Pism wybranych” Stanisława Cata Mackiewicza w krakowskim Universitas.


[1]W Libourne 16 czerwca 1940 Mackiewicz podjął bezskuteczną próbę przekonania prezydenta Władysława Raczkiewicza do rozpoczęcia rokowań pokojowych z III Rzeszą.

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply