Gwiazda betlejemska nad Syberią

Popłynęła kolęda poprzez śnieżną pustkę, w mroźną dal i… rozedrgała tysięcznym echem struny mej duszy. Głęboki, tłumiony szloch wstrząsnął mym wychudzonym ciałem. Po policzkach potoczyły się grube, gorące krople łez. Nie płakałem nad sobą, ani z bólu, czy w cierpieniu. Płaka­łem z tęsknoty za mą Ojczyzną, za rodziną, za… matką.

Zimą 1995 roku w Nowym Jorku odbył się konkurs na artykuł o Syberii i sybi­rakach. Z całego świata (głównie z Polski) napłynęło ponad 100 relacji od byłych Sybiraków. Wspomnienia te, mimo że pisane często po ponad pięćdziesięciu łatach, są cennym źródłem historycznym, dokumentującym wstrząsające fakty, których nawet tak długi okres nie zatarł w pamięci. Intensywność tych przeżyć była tak wielka, że zostawiły one trwały ślad w psychice ludzi, którzy przeszli przez to piekło na ziemi. Poniżej przytaczamy kilka fragmentów konkursowych tekstów, w których autorzy wspominają swoje syberyjskie Święta Bożego Narodzenia.

 

Była bardzo ostra zima roku czterdziestego. Pokrywa śnieżna sięgała nawet kilku metrów. Kilka dni wcześniej najstarsza siostra rozebrała choinkę ostat­niego radosnego w mym dziecięcym życiu Bożego Narodzenia. Zwyczajem było przetrzymywać choinkę do Matki Boskiej Gromnicznej. Miało to bronić przed atakami wilków, których w owych rejonach nigdy nie brakowało.

Pamiętam moment strojenia choinki w Wigilię Bożego Narodzenia. Kiedy zapadł zmrok, choinkę wniesiono do dużego pokoju. W pokoju zapachniało lasem. W dębowym krzyżaku zaciosana w szpic została wbita mocno dolna część drzewka, którego wierzchołek sięgał aż do sufitu. Na wierzchołku umo­cowaliśmy anioła. Od niego w dół, aż po dolną część choinki rozścielały się włosy anielskie. Na gałązkach zawiesiliśmy różne ozdoby, takie jak cukierki, jabłuszka, ciasteczka własnego wyrobu o kształtach gwiazdek, łańcuszki wykonane z kolorowych papierków i ciętych słomek żyta. Wszystko to było przeplatane małymi świeczkami o różnych barwach i kształtach.

Do tradycji należało przygotowanie dwunastu potraw wigilijnych. Na widok ustawionych smakowitych potraw dostawałem mdłości, ponieważ od momentu bardzo skromnego śniadania nikt z nas nie miał nic w ustach. Do obowiązku każdego katolika należało zachowanie całodziennego postu.

Z tym większą przyjemnością zasiadaliśmy do stołu. Nakryty śnieżnobiałym obrusem, przyozdobiony gałązkami zieleni duży stół sprawiał wrażenie goto­wości do wieczerzy dwunastu apostołów. Na środku leżał talerz z miodem i opłatkami koloru białego i niebieskiego o mniejszych wymiarach. Obok wizerunek Chrystusa ukrzyżowanego na krzyżu z lichtarzem-świecznikiem wykonanym z brązu, z palącą się świecą. Jako pierwsza potrawa podana do stołu była kutia. Do tradycji należało ustawienie snopka żyta w kącie pokoju wigilijnego, tak zwanego „dziada”! Pod obrusem na stole lekko rozścielano warstewkę siana, co miało przypominać, że Chrystus narodził się w żłobku i był przykryty siankiem. Ten specyficzny zapach sianka towarzyszył mi w każdą Wigilię… I nagle wszystko prysło.

10 lutego 1940 roku. Łomotanie do drzwi. „Otkrywaj!” – „Otwieraj!”. […] A więc wywożą na Sybir, skąd już się nigdy nie wraca.

Czesław Jaśkiewicz

 

Franek Szubarczyk, pełen energii i entuzjazmu, zwołuje nas do pracy na wyrąb lasu! „Dawajtie, rebiata!” – pokrzykuje. Widząc mnie zamyślo­nego na mej „grzędzie” zbliża się z szerokim uśmiechem. „Ej, pacańczyk (chłopcze) czegoś taki zadumany? Powinieneś się cieszyć, dziś 25 grudnia – Boże Narodzenie!” Żywo widzę ostatnią Wigilię 1939 roku, jako ewakuo­wani (bieżeńcy) we Lwowie, u ss. urszulanek, na ul. Jacka, z mamą, babcią i siostrą Wisią. Brakowało ojca i brata wziętych do niewoli przez Niemców w tragicznym wrześniu. Ale były to święta na polskiej ziemi, wśród swoich i w tym najbardziej przyjaznym wśród miast polskich – Lwowie.

Kierując się nagłym buntem mówię Frankowi, że nie idę do roboty. Za chwilę przyszedł naczelnik. Wrzeszczy, że ubije mnie jak sobakę. Niech zabije. Byle szybko. Pokrzyczał, pogroził i… poszedł, zostawiając mnie w spokoju i ciszy pustego baraku.

Dzień w grudniu za kołem podbiegunowym jest bardzo krótki. Nim się obejrzałem, już słyszę powracającą brygadę. Otrzepują walonki przed progiem. Wchodzą do izby. Zdejmują wierzchnią odzież i suszą przy piecu. Za chwilę słychać dźwięk pustych misek. Idą do kuchni po posiłek. Czuję niewiarygodny głód, ale nie ruszam się z pryczy. Dla mnie, „odkażczyka”, nie ma jedzenia. Naczelnik rano zawyrokował, że kto nie pracuje, ten nie je w państwie socja­listycznym. Wnętrzności skręcają się z bólu.

Franek stanął przy pryczy. „Ej, pacan (chłopcze), idź do kuchni, tam jest jedzenie dla ciebie, ale unikaj naczelnika. Nie pchaj mu się w oczy, nie przy­pominaj się – on już zapomniał – on nie taki zły człowiek”.

Poszedłem, a właściwie głód pognał mnie do kuchni. Kucharz szczodrze nalał zupy, dał więcej jak „norma” kaszy, a i ryby był większy niż zwykle kawałek. Jest i chleb – 400 gram, a nie 300 gramów jak przewiduje minimum dla niepracującego łagiernika. Chleb zjadłem już w drodze do baraku z kuch­ni – około 30 kroków. Potem, już na mej pryczy powoli, z namysłem jem kaszę, owsiankę. Staram się, aby ta „uczta” trwała jak najdłużej. Następnie wlewam zupę do miski po kaszy, aby nie zmarnowało się zagubione ziarnko, aby spłukać ślady omasty. Każdy tak robi, zdając sobie sprawę z wartości odżywczej tej odrobiny tłuszczu z oleju słonecznikowego. Wreszcie delektuję się rybą, która dla mnie, głodnego, jest deserem, przysmakiem – rozkoszą dla podniebienia. Oj, gdybym miał tylko więcej chleba, to zdawałoby mi się, że osiągnąłem szczyt szczęścia więźnia sowieckiego! […] Na firmamencie rozisk­rzonego nieba jedna gwiazda błyszczy szczególnie mocnym światłem. Może to betlejemska? Gwiazda, która od prawie dwu tysięcy lat zwiastuje rocznicę narodzenia naszego Zbawiciela.

Boże, w dniu narodzenia Twego Syna, zlituj się nade mną – modlę się żarliwie.

ps. „Severno Bore” Region łagrów nad Peczorą, 1940 r.

 

Przed Świętami Bożego Narodzenia doszła nas wiadomość, że generał Sikorski załatwił ze Stalinem, że Polacy zatrudnieni w zakładach pracy będą obchodzić Święta Bożego Narodzenia i otrzymają dwa dni wolne od pracy. Zaczęła się wówczas „Sodoma i Gomora”, kierownicy zakładów krzyczeli skąd taka plotka i że jeśli któraś z Polek opuści dzień pracy, będzie sądzona. Polak zatrudniony w delegaturze oznajmił, że mamy ich nie słuchać i do pracy nie przychodzić, bo być może zakłady pracy otrzymają instrukcję w tej sprawie w spóźnionym terminie. I tak na przemian, jedni straszyli nas sądem, a nasi pocieszali. Sowietki, które razem z nami pracowały, zaczęły się buntować, że one też chcą razem z nami świętować.

Instrukcja w tej sprawie doszła w porę, w Wigilię Bożego Narodzenia, więc uszczęśliwione opuściłyśmy maszyny i odeszłyśmy wzbudzając zazdrość kobiet radzieckich. Dla nas najważniejsza była świadomość, że ktoś za nas myśli i stara się ulżyć nam w tej ciężkiej niedoli.

ps. „Dłuto mej młodości” Kazachstan, miasto Semipałatyńsk, 1941 r.

 

Mrozy coraz bardziej siarczyste. Temperatura nocami spada do 60 st. C poniżej zera – a za dnia utrzymuje się około minus 50. Jedynymi zajęciami to wyprawy po drzewo do pobliskich lasów. Nareszcie mam buty – płócienne cholewy, a podeszwy – imitacja skóry. Więc chodzę z plutonem do lasów i „taskam” swój pieniek! Drzewo jest konieczne. Palimy je w piecach zro­bionych z kradzionych cegieł. Bez tego życiodajnego ognia zamarzlibyśmy pod pojedynczą płachtą namiotu, przez którą można nocą widzieć migocące gwiazdy.

Wieczorem, gdy ogień żarzył się na palenisku i brewiona wesoło trzaskały – na mróz, opowiadali starzy wiarusi – snuły się opowiadania i wspomnienia o tej tak dalekiej i tak drogiej nam naszej Ojczyźnie. Szczególnie teraz, gdy zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. W rozkazach z „góry” proszono nas o niemanifestowanie naszych uczuć religijnych i patriotycznych. Jedyną choinką jest drzewko postawione w pułkowej świetlicy, do której wcisnąć się nie można. Zawsze tam taki tłum żołnierzy ciekawych wiadomości. W wieczór wigilijny dłużej zasiedzieliśmy się przy piecu. Namiot pogrążony w ciemności. Jedynym oświetleniem są krwawe błyski palącego się ognia. Czerwonymi plamami rysują się rozgrzane twarze i wyciągnięte do ognia dło­nie, jak w modlitwie, jak w wezwaniu o pokój! Opowiadamy sobie o naszych tradycjach świątecznych i dziwimy się jak każdy kątek naszego kraju miał inne zwyczaje. Zdaje się nam, że to było tak dawno, gdy w gronie rodziny zasiada­liśmy do wieczerzy wigilijnej, dla podkreślenia, że Boża Dziecina urodziła się w żłobku. Dla większości będą to trzecie święta obchodzone z dala od rodziny i domu. Właściwie tylko dwa lata upłynęły, a jak wiele w tym okresie przeży­liśmy cierpień, krzywd i tragedii, tak narodowych, jak i osobistych.

Gdy ogień przygasał, ogarnęliśmy go na noc, by oszczędnie dawał ciepło. Aby nie niszczyć bezmyślnie zapasów naszego drzewa, po które coraz dalej trzeba przedzierać się przez półtorametrowe śniegi. Rozeszliśmy się na nasze prycze. Położyłem się na mym pustym sienniku. Podłożyłem pięść pod głowę zamiast poduszki i szczelnie zawinąłem się w moje dwa koce. Dokładnie za­ciągnąłem na głowę i twarz nausznicę, aby nie uronić krzty ciepła użebranego przy ogniu. Pamięcią sięgam, jak to ostatni raz w 1938 roku w gronie rodziny zasiedliśmy do stołu. Ojciec, mama i nas troje rodzeństwa. Łamaliśmy się opłatkiem, życząc sobie pomyślności i szczęścia.

W namiocie zaległa cisza. Podenerwowany wspomnieniami nie mogę zasnąć. Na zewnątrz mróz sięgał 60 st. C poniżej zera. Przez uszkodzenia płachty namiotu obserwuję srebrno skrzące się gwiazdy. Życie w obozie wojskowym Tockoje układało się do snu. Jeszcze usłyszałem ostre skrzypienie śniegu pod stopami służbowego obiegającego rejon. A w chwilę później ten sam służbowy, aby nie zasnąć, zaśpiewał tak tylko dla siebie, półgłosem, Wśród nocnej ciszygłos się rozchodzi.I popłynęła kolęda poprzez śnieżną pustkę, w mroźną dal i… rozedrgała tysięcznym echem struny mej duszy. Głęboki, tłumiony szloch wstrząsnął mym wychudzonym ciałem. Po policzkach potoczyły się grube, gorące krople łez. Nie płakałem nad sobą, ani z bólu, czy w cierpieniu. Płaka­łem z tęsknoty za mą Ojczyzną, za rodziną, za… matką.

A łzy spadały na gołe, nieheblowane deski pryczy, zamarzając z miejsca w twardy, matowy kleks […]

ps. „Severno Bore” Tockoje – rejon formowania Armii Polskiej gen. Władysława Andersa w ZSRR, 1941 r.

 

Teofil Lachowicz

Pierwodruk: „Nowy Dziennik”, Nowy Jork, 27 grudnia 1996

Niniejsza wersja pochodzi ze zbioru: Teofil Lachowicz, Echa z nieludzkiej ziemi, Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 2011.

Zapraszamy na stronę internetową Oficyny Wydawniczej RYTM [link=http://www.wydawnictworytm.pl/]

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply