Rozmowa z Markiem Janem Chodakiewiczem, historykiem, publicystą, profesorem w Instytucie Polityki Międzynarodowej w Waszyngtonie; w roku 2005 został mianowany przez prezydenta USA członkiem Amerykańskiej Rady Upamiętniania Holocaustu.Kresy.pl: Polska i Litwa są dziś krajami sojuszniczymi. Skąd się do chwili obecnej biorą obawy części społeczeństwa litewskiego, w tym niektórych kręgów elity politycznej Litwy, wobec mniejszości polskiej?

Marek Jan Chodakiewicz: Są to obawy dwupoziomowe. Po pierwsze, wobec mniejszości polskiej jako takiej na Wileńszczyźnie. A po drugie, wobec Polaków, w tym i Polaków wileńskich. Te sprawy często się na siebie nakładają. Co do pierwszego punktu, obawy Litwinów dotyczą przede wszystkim tego, że Polacy na Wileńszczyźnie są u siebie w domu. To jest ich mała ojczyzna Polska. W sensie historycznym żyją na ziemiach naszej starej Rzeczypospolitej, czyli Wielkiego Księstwa Litewskiego, które w wyniku działań Hitlera i Stalina znalazły się w granicach Republiki Litewskiej. Z kolei Republika Litewska oparta jest na paradygmacie etno-nacjonalistycznym, tak jak zresztą jej przedwojenne wcielenie. Paradygmat ów przeciwny jest uniwersalistycznemu modelowi jakim była Polska, czyli I RP, a nawet do pewnego stopnia jej spadkobierczyni, II RP. I tu dochodzimy do punktu drugiego. Litwini, szczególnie potomkowie chłopów żmudzkich – to oni jako kler katolicki byli głównym motorem koncepcji etno-nacjonalistycznej Litwy w XIX wieku – wymyślili nowoczesny naród litewski będący przeciwieństwem uniwersalistycznego narodu “polskiego”, czyli jednokulturowego, ale wieloetnicznego narodu szlacheckiego – później inteligenckiego – powstałego w I RP. Tak więc relatywnie nowoczesny, nacjonalistyczny integryzm litewski staje naprzeciw pamięci o świetnym uniwersalizmie polskim. Karzełek naprzeciw giganta – giganta moralnego, historycznego i kulturalnego. I tego Litwini się obawiają. To taki kompleks niższości w stosunku do mniejszości, która jest spadkobiercą wielkiej tradycji.

Bardzo mocno powiedziane, a nawet za mocno.

Litwini boją się sojuszu mniejszości narodowych, szczególnie słowiańskich, przeciwko państwu litewskiemu, tak jak to miało miejsce w okresie implozji Związku Sowieckiego. Był to strach uzasadniony, bowiem mniejszościami tymi grała Moskwa. Warszawa się od braci Wilniuków odcięła tolerancyjnie i liberalnie. No, ale teraz czasy się zmieniają. To znaczy Kreml nadal stara się mącić, lecz Warszawa w końcu zaczęła zwracać uwagę na standardy zachodnie i litewska polityka w sprawach restytucji mienia, edukacji i pisowni nazwisk po prostu jest sprzeczna z normami europejskimi. W związku z tym Litwini zaczęli się bać jeszcze bardziej. Chcą zjeść ciastko i mieć je wciąż na talerzu. To znaczy chcą utrzymać paradygmat etno-nacjonalistyczny Republiki Litewskiej i jednocześnie być członkiem politycznie poprawnej i wielokulturowej Unii Europejskiej, gdzie właściwie z reguły rozmaite mniejszości narodowe są faworyzowane kosztem wszystkich większości. Litwini mają niezły dylemat. Unia i NATO to bezpieczeństwo, ale obowiązująca w ramach tych struktur socjal-liberalna ideologia politycznej poprawności podmywa fundament Litwy narodowej. Jeśli jednak Litwa znalazłaby się poza Unią i NATO, to połknęłaby ją Rosja. Litwini się szamotają. I nie powiem, że powinni się zwrócić do Polski. W tej chwili Polska to nie I RP, a post-PRLowskie bagno. Najpierw Polacy muszą sami sprostać wyzwaniom, przed którymi stoją. A dopiero potem mogą zacząć świecić przykładem takim, że Niemcy, Litwini, Łotysze, Białorusini, Żydzi, Holendrzy, Ukraińcy, Francuzi, Włosi, Szkoci i inni zechcą się z Polską i polskością związywać sami. Tak było za I RP, a nawet za Polski piastowskiej.

Czy obecne problemy mniejszości polskiej na Litwie mają związek z określoną polityką historyczną państwa litewskiego?

W pewnym sensie tak. Litwini udają, że Polacy na Wileńszczyźnie to spolonizowani Litwini, których trzeba na powrót zlituanizować. Poza tym uczą, że dawne Wielkie Księstwo Litewskie jest poprzednikiem Republiki Litewskiej. A przecież stanowiło ono głównie Ruś z czapką litewskich możnych, mocno zresztą zrutenizowanych. W Wilnie w XV wieku było chyba więcej cerkwi prawosławnych niż chramów pogańskich, nie mówiąc już o kościołach katolickich. I ci “Litowcy”, jak mówili Moskale, czyli rusko-litewska elita, wybrała Zachód, czyli Polskę i jej cywilizację: wiarę łacińską, własność prywatną, wolność jednostki. Dla etno-nacjonalistów litewskich ten fakt był straszliwą zbrodnią. I starają się to nadrobić. Dla nich wpisanie się w jakikolwiek uniwersalizm jest samobójstwem. No bo przecież, z punktu widzenia kultury, czym niby żmudzkie chłopstwo może zaimponować komukolwiek? Integralnym nacjonalizmem Smetony?

Dlaczego zachodnia opinia publiczna oraz politycy krajów zachodnich tak bardzo wyczuleni na problem łamania praw rozmaitych mniejszości, nie potrafią pomóc w rozwiązaniu tej akurat kwestii?

Po pierwsze, Polacy nie są w oczach świata sexy mniejszością. Są przecież “faszystami” i “antysemitami” współodpowiedzialnymi za Holocaust. Po drugie, wywoływanie sprawy mniejszości polskiej na Litwie oznacza wywołanie jej wszędzie, a szczególnie tam, gdzie oficjalnie nie istnieje, czyli głównie w Niemczech. Berlin byłby bardzo niezadowolony, a to Berlin dyktuje w Brukseli co trzeba robić. Po trzecie, jeśli Polacy w post-PRLu mają swoich braci Wilniuków w nosie, to z jakiej racji mają się nimi interesować obcy, na przykład biurokraci z Brukseli?

Takie stawianie sprawy jest bardzo krzywdzące dla Polaków.

Może jestem niesprawiedliwy. To polskojęzyczni post-Sowieci, post-PRL-owcy, oraz post-Polacy, czyli “Europejczycy” mają Wilniuków w nosie. Kiedy Polacy nagłośnią u siebie, we własnym państwie, kwestię braci znad Niemna i Wilii, to znajdą się sposoby na jej wylansowanie na forum europejskim i światowym. Należy jednak pamiętać, że Polacy z Wileńszczyzny zostali poświęceni na ołtarzu koncepcji politycznej Giedroycia. Po prostu liberałom i ich sojusznikom w Warszawie bardziej zależało na niepodległości Litwy od Związku Sowieckiego niż na uzyskaniu podstawowych gwarancji wolnościowych dla swoich braci z Wileńszczyzny. Jednocześnie w post-PRL hołubiono mniejszość litewską, siłą inercji tak jak inne mniejszości. A ja mówię, że nie powinno się ze wszystkimi mniejszościami postępować według jednego strychulca. Nadal trzeba po pańsku postępować z mniejszością litewską. I broń Boże nie należy jej traktować jako zakładnika w stosunku do paranoicznej polityki Litwy wobec naszych Wilniuków. Trzeba Litwinów w Polsce otaczać serdeczną troską. Inna polityka powinna być natomiast prowadzona wobec Niemiec. Muszą one uznać mniejszość polską u siebie i przywrócić mienie polonijnym organizacjom. No, ale żeby cokolwiek takiego się stało Polska musiałaby być rządzona przez elity świadome tego, że reprezentują milenijną spuściznę kulturową. W tym i jej żywych spadkobierców, łącznie z Wilniukami.

Rozmawiał: Filip Memches

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply