Zostaliśmy rozdzieleni. Tata dostał 5 lat a mama 3. Mnie zawieziono w “dietdom” w Urnek, a brata do Urupińska.

Dom pani Eugenii Siedleckiej znajduje się w najstarszej części Sławuty przy dawnym rynku miasta. Nie ma on jednak nic z uroku dawnych wołyńskich miasteczek. Jest to zwykły plac, o którego dawnym przeznaczeniu przypominają XVIII-wieczne hale targowe stojące przy jednej z jego pierzei. Rynek znajduje się w północnej części miasta i od kościoła św. Doroty, który stoi na jego skraju dzieli go kilka kilometrów. Trzeba drałować piechotą albo wziąć taksówkę, która za osiem hrywien zawiezie nas na rynek w kilka minut. Turyści z Polski rzadko niestety na rynek zaglądają, a szkoda, bo przy nim znajduje się drugi obok kościoła św. Doroty zabytek związany z polską kulturą, czyli polski cmentarz. Choć zdewastowany, to jest on jeszcze w miarę dobrym stanie i przy stosunkowo niewielkich nakładach na rewaloryzację można by z niego uczynić perełkę. Bez przewodnika trudno na niego trafić. Jest bowiem starannie zakryty przed oczyma przypadkowych osób. Od strony rynku jest zabudowany przez pomieszczenia, w których znajdują się sklepy. Na cmentarz wchodzi się przez teren łaźni. Jest on ogrodzony murem, zapewne dlatego się zachował i nie jest miejscem schadzek miejscowego półświatka. Pani Eugenia często tu zachodzi, mieszka dosłownie o parę kroków stąd. Spoczywa tu wielu jej bliskich.

Wragi naroda

W odróżnieniu od większości innych Polaków mieszkających w Sławucie tu się urodziła w październiku 1929 r., spędziła tu swoje dzieciństwo i mając siedem lat dowiedziała się, że Polacy to „wragi naroda”. W ramach oczyszczania przygranicznego pasa z niepewnego elementu, jej rodzina wraz z innymi Polakami, w towarowych wagonach została wywieziona do Kazachstanu. Jej ojciec Julian Stefanowicz pochodzący z Annopola, odległego od Sławuty o 20 km, należał do nielicznej polskiej inteligencji. Ukończył technikum i pracował, do momentu zesłania, jako główny księgowy. Mama nie pracowała. Pani Eugenia miała dwóch braci. Starszy w momencie deportacji miał osiem lat, młodszy tylko trzy lata. Rodzina Siedleckich nie była oczywiście pierwszą wywieziona na Wschód. Już w 1935 r. pierwsi Polacy, w tym krewni pani Eugenii „pojechali” w tamtym kierunku tyle, że do Donbasu. Zaludniano nimi wymarłe w czasie „Wielkiego Głodu” wsie, z których tworzono sowchozy. Choć to tez była wywózka, to pani Eugenia uważa, że w porównaniu z tym, co ich spotkało, to wyjechali niemal na wakacje.

– Oni mieli przynajmniej dach nad głową, a nas wyrzucili na goły step- mówi. Sieło Głubokoje w Rejonie Kellerowksim Kokczetawskiej Obłastii składało się z tabliczki, sporządzonej z deski przybitej do palika. Ze stacji Taincza przywieziono nas na teren przyszłej osady samochodami i kazano rozbijać wojskowe namioty mające służyć nam za tymczasowe mieszkanie. Wyglądało to tragicznie, chociaż dzięki zapobiegliwości taty początki nie były takie złe.

Człowiek Gramotny

Ojciec pani Eugenii jako człowiek „gramotny” umiał poruszać się w sowieckiej rzeczywistości. Przede wszystkim nie oddał paszportu tłumacząc, że go zgubił. Było to działanie w świetle sowieckiego prawa bezprawne i zagrożone poważnymi sankcjami, ale ojciec pani Eugenii postanowił zaryzykować. Jako człowiek wykształcony nie zamierzał też pracować fizycznie w kołchozie. Wykorzystując swoje umiejętności załatwił sobie posadę głównego księgowego w „Raj-Potreb-Sojuzie”. Stał się od razu członkiem miejscowej elity. Dzięki temu jego rodzina nie musiała mieszkać w ziemiance, ale dostała do dyspozycji jedno z sześciu mieszkań w zbudowanym przed zimą kołchozowym baraku. Mieszkało w nim całe tutejsze naczalstwo, priedsiedatiel kołchoza, priedsiedatiel sielsowieta itp. Ojciec pani Eugenii zarabiał tyle, że jej mama nie pracowała i zajmowała się tylko dziećmi.

– Tato miał takie polskie zwyczaje i uważał, że mężczyzna musi zarabiać na rodzinę, a żona siedzieć w domu i opiekować się dziećmi – wspomina pani Eugenia – Był bardzo zadowolony, że nawet w Kazachstanie na zesłaniu udało mu się tego dokonać. Faktycznie jako dziecko pamiętam, że mimo iż byliśmy na zesłaniu, bardzo tego nie odczuwaliśmy. Ojciec chciał jednak, byśmy stamtąd wyrwali. Dowiedział się, że w rozbudowującym się Czelabińsku na Uralu można szybko dostać mieszkanie i niezłą pracę. Wykorzystał fakt, że miał paszport i pojechał do tego miasta. Najpierw niby na urlop. Wyjechał i ślad po nim zaginął. Władze wpadły we wściekłość i dla zatuszowania sprawy uznali go za zaginionego. Nas się specjalnie nie czepiali. Wysiedlili nas tylko z baraku dla naczalstwa i przydzielili ziemiankę na skraju osady, w której przezimowaliśmy. Mama do żadnej pracy nie poszła, ale dalej mieliśmy co jeść. Niewiele z tego rozumiałam. Dopiero wiosną zaczęło coś do mnie docierać. Wtedy mama wysłała nas z bratem do odległej o 6 km Czernihówki, niemieckiej osady, w której też mieszkało sporo zesłańców z okolic Sławuty, w tym nasz wujek. Gdy do niego dotarliśmy, wręczył nam list od ojca i włożył nam do koperty pieniądze. Okazało się , że ojciec na jego adres przysyłał pieniądze na nasze utrzymanie. Na nasz adres nie mógł przysyłać, bo groziłoby to jego dekonspiracja. Wiosną przystąpiliśmy do przygotowywania samanu, czyli czegoś w rodzaju cegieł z gliny i słomy, suszonych na słońcu. Z niego matka z pomocą sąsiadów zbudowała domek, w którym zamieszkaliśmy. GPU szybko zaczęło się nami interesować. Matka była oczywiście wzywana na milicję, która chciała ustalić, skąd mama ma pieniądze na utrzymanie swoje i dwojga dzieci, skoro nie pracuje. Mama na wyprawy do Czernihówki wysyłała nas wtedy jeszcze przed świtem, żeby nikt nie zauważył. Dzieci nikt nie śledził, we wszystkich rodzinach było ich dużo. Mama na wszystkie pytania na milicji odpowiadała, że pomagają jej sąsiedzi i jakoś żyje. Wkrótce wybuchła w wiosce i okolicy epidemia dyzenterii i władze miały inne problemy na głowie.

Dzieci marły jak muchy

Epidemia dotknęła wszystkich, ale najbardziej dzieci. Wszystkie w wieku do pięciu lat zmarły. Odszedł też młodszy brat pani Eugenii Tolik, którego nie dało się uratować. Pani Eugenia mówi już o tym beznamiętnie, upłynęło od tego wydarzenia już prawie 70 lat i czas wyleczył rany. Bardziej zapamiętała starania rodziców o ponowne połączenie i życie razem. Jej ojciec po wydostaniu się z Kazachstanu od początku chciał ściągnąć matkę z dziećmi do siebie. Regularnie przesyłał jej pieniądze na utrzymanie i podsyłał pomysły, jak się wydostać z Kazachstanu. To zaś nie było takie łatwe. Bez paszportu praktycznie niemożliwe.

– Przyjechaliśmy na stację Taincza, jakoś kupiliśmy bilet i myśleliśmy, że uda nam się wsiąść do pociągu – wspomina pani Eugenia – Nie wpuszczono nas jednak do niego, bo nie mieliśmy paszportów. Zaraz zjawił się milicjant, który zaprowadził nas do kolejowej tiurmy. Była to jakaś ciasna wnęka przy pomieszczeniu, w którym dyżurowali milicjanci. Siedzieliśmy krótko, ostatecznie nic nam nie zrobiono, nie licząc kazania, jakie wygłosił nam komendant posterunku. Po dziś dzień pamiętam jego ordynarne krzyki. Jakich on słów używał. Musieliśmy wracać do naszej wioski. Tam urządzono zebranie, na którym matka musiała złożyć samokrytykę i przeprosić kolektyw, że chciała od niego uciec. Ojciec wpadł wtedy na pomysł, żebyśmy spróbowali dotrzeć do odległego o 180 km Pietropawłowska, który znajdował się wówczas na terytorium Rosji. Liczył, że tam nie będzie kontroli paszportowej. Na koniach z pomocą sąsiadów dotarliśmy jakoś do Pietropawłowska. Kupiliśmy bilety i wsiedliśmy do pociągu. Już myśleliśmy, że się nam udało, ale zanim pociąg ruszył, wszedł patrol milicji i zaczął przeglądać paszporty. Znów nas wysadzono z pociągu, odwieziono do wsi i postawiono przed naszym domem uzbrojonego w karabin milicjanta, żebyśmy znów nie uciekli. Tym razem mama nie musiała składać samokrytyki. Urządzono jej w wiosce pokazowy sąd. Matka na rozprawie nie wydała ojca. Zeznała, że chciała wrócić z dziećmi na Ukrainę. Dostała trzy lata. Nas tymczasowo przypisano do kołchozu, który miał nas utrzymywać do czasu znalezienia dla mnie i dla brata miejsc w domu dziecka. Sami mieszkaliśmy w domu przez trzy miesiące. Przypisano nas do fermy mlecznej i piekarni. Codziennie rano braliśmy z bratem siedmiolitrowy czajnik i szliśmy na fermę. Tam nalewano nam mleka. W drodze powrotnej wstępowaliśmy do piekarni, w której dawano nam bochenek chleba. To miało nam wystarczyć na cały dzień. Ludzie nam współczuli i litowali się nad nami. Pamiętam, jak kobieta, która nalewała nam mleka, głaskała mnie po głowie i mówiła – oj wy biednieńkie dietoczki, kak wam tiażko – W nas odezwała się polska krew. Wyprostowaliśmy się i odpowiedzieliśmy zgodnie – nam nie tiażko, my charaszo żywiom. Po trzech miesiącach przyjechał ojciec. Czuł się odpowiedzialny za całą sytuację. Wiedział, że jak wróci, to prawie na pewno zostanie aresztowany. On jednak zaryzykował. Naiwnie liczył, że uda mu się zabrać nas do Czelabińska. Natychmiast go uwięziono i skazano na pięć lat więzienia. Trzy dostał za ucieczkę, a dwa lata za zatrzymanie paszportu i oszukanie władz sowieckich. Nas z bratem umieszczono w „dietprijomniku” w Pietropawłowsku. Z niego skierowano nas do domu dziecka. Bardzo prosiłam, żeby nas nie rozdzielano, ale niestety władze nie zgodziły się. Zostaliśmy rozdzieleni. Mnie zawieziono w „dietdom” w Urnek, a jego do Urupińska.

Ciężkie chwile

Dla pani Eugenii były to na pewno ciężkie chwile. Wspominając je nie tylko ociera łzy, ale potrafi się uśmiechnąć. Miała wtedy osiem lat, ale zachowywała się bardzo rezolutnie i potrafiła pokazać swoją rogata polską duszę. Będąc w „dietdomie” w Pietropawłowsku, uciekła z niego chcąc odwiedzić matkę w więzieniu, znajdującym się w tym mieście. Nie wiedziała, gdzie się ono znajduje. Na kopercie listu od matki był tylko numer poczty obiektu. W dziecięcej naiwności zaczęła na ulicy pytać, czy nie wiedzą, gdzie znajduje się ulica z tym numerem poczty. Ci oczywiście zaprzeczali. Jedna z kobiet zawołała przechodzącego milicjanta – czy nie wie? Ten spojrzał na kopertę i od razu rzekł – tamże tiurma. Zainteresował się też małą dziewczynką, skąd się wzięła i dlaczego chce iść do tiurmy. Musiał to być porządny człowiek, bo wytłumaczył jej, że jej tam nie wpuszczą, a chodząc sama po ulicy może tylko napytać sobie biedy. Wziął ją pod rękę i zaprowadził do „dietprijomnika”.

– W „dietdomach” byliśmy w sumie cztery lata- wspomina pani Eugenia – Od 1938 do 1942 r. Do wojny żyło się nie tak najgorzej. Mieliśmy w miarę dobre jedzenie i ubranie. Specjalnie nam nie dokuczano i nie starano wychowywać. Dopiero po wybuchu wojny sytuacja w naszych „dietdomach” znacznie się pogorszyła. Otrzymywaliśmy kiepskie jedzenie i liche ubranie. Codziennie oczekiwała, że przyjdzie mama, zwolniona z więzienia, odbierze mnie z „dietdoma” i pojedziemy po brata. Mamę z więzienia w Pietropawłowsku przenieśli do łagru w Nowosybirsku. Zwolnili ją terminowo za dobre sprawowanie. Początkowo wróciła do Głubokoje. Tu ją zatrudniono jako pomocnika kucharza w kołchozowej stołówce. Rozwoziła obiad pracującym w polu traktorzystom. Kołchoz nic jej nie płacił, otrzymywała tylko jedzenie i miała kąt do spania w jakiejś ziemiance. W takich warunkach nie mogła nawet myśleć o ściągnięciu dzieci. Po kilku miesiącach przypomniała sobie, że w łagrze wśród nadzorców poznała młodego człowieka czasowo zmobilizowanego do wojsk NKWD , który powiedział jej –„Katia poslie łagieria prichodi ko mnie rabotat na miebielny w Tainczu”. Była wtedy jeszcze młoda, ładna, miała siłę do pracy. Udała się do Tainczy i odszukała meblową fabrykę, a także jej dyrektora. Przyjął ją do pracy i przydzielił pokój, w którym zamieszkała razem ze współlokatorką. Jej warunki znacznie się poprawiły. Mogła już myśleć o ściągnięciu dzieci. Ja pisałam do niej listy prosząc, by jak najszybciej zabrała mnie do siebie. Warunki w „dietdomie” stale się bowiem pogarszały. Przywozili do niego coraz więcej dzieci, zwłaszcza chłopców. Ci rozpychali się, bili nas, odbierali nam jedzenie itp. Mama w końcu napisała do „dietdomu”, żeby przywieźli jej córkę do Tainczy. Wychowawczyni zabrała mnie i przywiozła pod wskazany adres do miasteczka. Pamiętam, że matka leżała na łóżku, gdy wychowawczyni wprowadziła mnie do zajmowanego przez nią pokoju. Od razu przywołał do porządku – Siedleckaja wstawajtie ja wam riebionka prywiezła – powiedziała urzędowym tonem.

Była dla niej szokiem

Reakcja matki na te słowa pani Eugenia nie zapomni nigdy. Była dla niej szokiem! Matka podniosła się bowiem i powiedziała – Eto nie mój rebionok – Gdy ostatni raz widziała córkę, ta była ładnie ubrana w welwetową wiśniową sukienkę, ładne buciki, miała zadbane włosy. Tymczasem postawiono przed nią jakiegoś obdartusa, ubranego w obstrzępiony płaszcz z jakiejś workowej tkaniny w walonkach na nogach, bo to był styczeń i czapce uszance na głowie, spod której ledwo było widać oczy. W ciągu czterech lat pobyt w „dietdomie” ten obdartus znacznie wyrósł.

– Wychowawczyni, która mnie przywiozła zdenerwowała się – wspomina pani Eugenia – Jeszcze w ostrzejszym tonie powiedziała – grażdanka Siedleckaja nie szutitie eto wasz riebionok – Ja też zaczęłam płakać i krzyczeć – mama eto ja! Na ścianie zauważyłam nagle wiszący kołnierz mamy z lisa, który kupił jej ojciec i który jakimś cudem udało jej się zachować. Natychmiast pokazując na niego powiedziałam – mama to nasz kołnierz! Wtedy ona dopiero uwierzyła, że stoi przed nią własna córka. Zamieszkałyśmy razem. Żyło nam się bardzo ciężko. Następnego dnia matka wychodziła do pracy i kazała mi ugotować sobie zupy. Nigdy tego nie robiłam, przeraziłam się. Matka odsłoniła zaś wnękę, w której było dziesięć ziemniaków i trochę krup mówiąc, żebym zrobiła ją z tych składników…W sklepach nie można było nic kupić. Wszystko było na kartki. Mama jako osoba pracująca dostawała przydział na 400 gramów chleba. Najzwyczajniej głodowaliśmy. Były to trudne czasy dla rodziny Siedleckich. Jej matka zaczęła wątpić nawet, czy Bóg istnieje.

Wszyscy byli wierzący

– Moi rodzice byli, jak wszyscy Polacy, wierzący, brali ślub w kościele w Sławucie, ochrzcili swoje dzieci – wspomina pani Eugenia – Po pierwszych przejściach w Kazachstanie mama zaczęła przeżywać rozterki. Zdarzało się, że w chwilach załamań mówiła – Boga nie ma, bo gdyby był, to nie dopuściłby, żeby ona i mąż siedzieli w więzieniu, a dzieci przybywały w domach dziecka. Matka jeszcze bardziej zaczęła złorzeczyć Bogu, gdy po kilku miesiącach dołączył do nas mój brat Fredzik – czyli Alfred. Nasze położenie jeszcze bardziej się pogorszyło. Fredzik przyjechał sam bez wychowawczyni. Z listu od mamy wiedział, że ta pracuje na meblowej fabryce. Dobrzy ludzie powiedzieli mu, gdzie jest ta fabryka. Wtedy wykonywała ona części do samolotów i z zewnątrz była strzeżona przez wojskowe posterunki. Brat przyszedł na wartownię i oświadczył żołnierzowi „mnie nużna Siedleckaja, eto moja mama”. Zawołał ją, jak zobaczyła Fredika chciała go przytulić. On jednak ją odsunął i z wyrzutem powiedział, że Gienię to zabrała z „dietdomu”, a jego nie chciała, że gdyby sam nie przyjechał, to by się nie zainteresowała jego losem. Mama nie miała czasu mu tłumaczyć, że zrobiła to dla jego dobra, bo nie jest w stanie go utrzymać. Pierwsze dni we trójkę były bardzo trudne. Nie mieliśmy co jeść. Mama nie miała żadnego pomysłu, jak zarobić na nasze utrzymanie. Wtedy to obrotna sąsiadka Rosjanka podpowiedziała mamie, że dzieci mogą nie tylko nie być ciężarem, ale są w stanie zarobić na siebie. Okazało się, że na stacji kolejowej Taincza jest bocznica kolejowa, na której parowozy uzupełniały wodę i węgiel. Ten ostatni przeładowywano, a raczej przesypywano z wagonów przywiezionych z Syberii. Przy okazji na tory i teren obok zawsze spadło trochę węgla. Zbieraliśmy go do wiaderek i zanosiliśmy do domu. Tam wsypywaliśmy do worków. Gdy uzbieraliśmy dwa , trzy cetnary, sąsiadka dawała znać na wieś. Przyjeżdżali kołchoźnicy i każdy worek węgla wymienialiśmy na worek pszenicy. Tą mieliliśmy w żarnach, otrzymując mąkę i już mogliśmy jakoś żyć. Można z niej było robić różne produkty. Zaczynaliśmy, w porównaniu z innymi, żyć w pewnym dobrobycie.

Maszyniśći nas nie przeganiali

Maszyniści na bocznicy przyzwyczaili się do nas i nie przeganiali. Byliśmy dla nich wygodni. Nie musieli sami sprzątać bocznicy. Z czasem zaczęli posyłać nas po machorkę do sklepu i mogliśmy jeszcze dodatkowo zarobić. Zawsze dawali nam po parę kopiejek. Po kilku miesiącach przyjechał do nas ojciec zwolniony z więzienia. Nie zatrudniono go już, jako karanego, na stanowisku głównego księgowego, ale dano pracę w biurze. Ludzi wykształconych bardzo brakowało. Po pewnym czasie został sprzedawcą w sklepie. Była to niezła funkcja. Znów zaczęło nam się jako tako powodzić. Pamiętam, że wypatrywaliśmy z bratem ojca przez okno i jak tylko go zobaczyliśmy, to zaczynaliśmy śpiewać: papa idiot, chleba priniesiot. Mama przestała poddawać w wątpliwość istnienie Boga. Przypomniała sobie o religijnych obowiązkach. Zaczęliśmy cała rodziną chodzić na spotkania modlitewne, organizowane przez najbardziej religijnych ludzi zesłanych do Tainczy z Ukrainy. Odbywały się one w największej konspiracji. Były bowiem zakazane. Milicja je rozpędzała. Ich uczestnicy byli przez jej funkcjonariuszy nazywani „zborszczykami”. Spotkania jak pamiętam zawsze odbywały się w innym miejscu, by trudniej było je wyśledzić…Wydawało się nam wtedy, że Pan Bóg się do nas uśmiechnął. Ojciec jako człowiek obrotny szukał nowych możliwości, by zarabiać i uczynić życie rodziny lżejszym. Uważał, że to jest jedyny sposób uniknięcia w tych trudnych warunkach zbydlęcenia. Zaprzyjaźnił się z dyrektorem „Awtobazy”, który zrobił go głównym księgowym. Znów zaczęło nam się powodzić nieźle. Zaczęliśmy z bratem uzupełniać wykształcenie. Mnie przyjęto do technikum. Skończyła się wojna. I wtedy spotkała nas kolejna katastrofa. Ojca po raz kolejny aresztowano. Kontrola wykryła na bazie jakieś straty. Nie były one duże, ale wtedy karano za takie sprawy strasznie. Dyrektor bazy, ojciec i kasjerka dostali w 1946 r. po 15 lat! Osadzono go w jednym z najgorszych łagrów w Dżezkazganie.

Pracowali w kopalni

Osadzeni w nim pracowali w kopalni miedzi. Pani Eugenia, gdy o tym mówi przerywa na chwilę, by otrzeć łzy i zaczerpnąć głębszy oddech. Trudno się temu dziwić. Ojciec nie odsiedział wprawdzie całego wyroku, bo po śmierci Stalina skorzystał z amnestii, ale odsiedział siedem lat. Ciężko chorował i wrócił do rodziny ze zniszczonym zdrowiem. Umarł kilka lat po uwolnieniu. Miał 58 lat. W sowieckich tiurmach spędził łącznie 12 lat. Matce pani Eugenii w 1947 r. udało się wydostać z Kazachstanu. W roku tym wyszło rozporządzenie, że kto chce może wracać na Ukrainę. Matka bez ociągania zabrała nas i wyjechaliśmy do Sławuty. Wiedziała, że władza radziecka okazała łaskę, to trzeba z tego skorzystać, bo okazja może się nie powtórzyć. W Sławucie szybko nam się udało zaaklimatyzować. Mama z bratem poszła do pracy w „V Zawodzie Wsiesojuznowo Podczinienia”, w którym produkowano mosty kolejowe. Ja kontynuowałem naukę w Technikum Rolniczym.

Ukończyła je zostając agronomem. Dostała dobrą pracę i życie nieźle by się jej ułożyło, gdyby z wielkiej miłości nie wyszła za młodego, przystojnego Ukraińca. Zawiodła się na nim całkowicie. Ciężko wzdycha, gdy o nim mówi. Bez ogródek przyznaje, że kiedy zmarł przed 15 laty, poczuła nie rozpacz, lecz ulgę. Jej mąż przez całe życie był jej kulą u nogi. Miał on dwie zasadnicze wady: chroniczny wstręt do wszelkiej roboty i ogromne zamiłowanie do alkoholu. W żadnej pracy nie zagrzał długo miejsca, chyba że znalazł w niej kompanów do picia, a jeszcze do tego kochankę. Pani Eugenia mówi o tym bez ogródek, jak gdyby chciała zrzucić z siebie ten ciężar, a jednocześnie usprawiedliwić się, że nie tylko nie płacze po zmarłym mężu, ale wprost przeciwnie. Mówi, że od 15 lat jest wreszcie szczęśliwa. Zaczęła też używać panieńskiego nazwiska, chcąc jak gdyby zamknąć ten rozdział swego życia na zawsze. Rzecz może nie warta byłaby wzmianki, gdyby nie postawa życiowa pani Eugenii. Przez całe życie dźwigała swój krzyż, dochowując wierności człowiekowi, któremu urodziła dwóch synów, prezentując chrześcijańską postawę, mimo, że z mężem ślub kościelny wzięła dopiero w latach osiemdziesiątych, gdy do Sławuty regularnie zaczął przyjeżdżać ks. Stanisław Szyrokoradiuk. Stojąc na gruncie prawa cywilnego, mogła bez trudu się z nim rozejść, ale tego nie uczyniła. Przyjęła go pod swój dach nawet, gdy za spalenie jej mieszkania otrzymał 5 lat więzienia i odsiedział ten wyrok od dzwonka do dzwonka. Opiekowała się nim, gdy zachorował na raka płuc i strasznie się męczył umierając. Na kilka godzin przed śmiercią zapaliła mu nawet ostatniego papierosa i nalała 100 gramów wódki.

Niosła swój krzyż do końca

– Przed Bogiem, wobec niego, nie poczuwam się do żadnej winy – podkreśla – Dobrowolnie przyjęłam i niosłam swój krzyż do samego końca.

Ten krzyż przyszło nieść pani Gieni nie tylko w Sławucie. Tu wróciła w ślad za rodzicami, którzy początkowo też szukali szczęścia gdzie indziej. Ojciec po wyjściu z łagru zamieszkał w Woroszyłogradzie i tam ściągnął matkę pani Eugenii. Ona sama osiadła z mężem w Kemerowie i Krasnojarsku i na Syberii, a nawet w Dżezkazganie, gdzie siedem lat w łagrze siedział jej ojciec. 30 km na południowy zachód do tego miasta władze budowały największy na świecie kosmodrom „Bajkonur” i na gwałt potrzebowały rąk do pracy. Łagry po chruszczowowskich amnestiach stały puste. Rękami więźniów już nie dało się budować tak dużej inwestycji. Ściągnięci w ich miejsce robotnicy zamieszkali zresztą w barakach przez nich opróżnionych. Pani Gieni z mężem i dwoma kilkuletnimi synami przydzielono lokum w wydzielonej części baraku oddzielonej od reszty przepierzeniem z desek. Tu znów w tych łagrowych warunkach dopadł ją i dzieci dyfteryt. Długo leżała wraz z nimi w szpitalu myśląc, jak ciężko było tu żyć jej ojcu. Przez 9 lat mieszkali też w Donbasie. W czasie tych ciągłych rozjazdów nieco się niestety zrusyfikowała i dłuższe pogawędki woli prowadzić w języku Puszkina. Ubolewa, że jej dzieci nie są katolikami, tak jak dzieci jej sąsiadki Marii Kapusty. Tej choć ma męża Ukraińca, tak udało się pokierować losami rodziny, że dzieci czują się Polakami i katolikami. Jej niestety się nie udało. Synowie są prawosławni. Pani Eugenia nie jest temu do końca winna. Jej dzieci urodziły się w Kemerowie, a tam kościoła nie było. Nosiła je więc po kolei do cerkwi, by ochrzcił je pop. Sama też zaczęła do niej chodzić, szukając duchowej odskoczni od codziennych trosk. Pociechą dla niej są dwaj synowie. Jeden jest cenionym inżynierem budownictwa, mieszkającym w Kijowie, a drugi mieszkający w Chmielnickim z powodzeniem zajmuje się biznesem. Ma swój dom w Sławucie, ale rzadko w nim bywa. Ona na starość wróciła do narodowych korzeni. Uczestniczyła we wszystkich bojach toczonych przez odradzającą się parafię, związanych z walką o kaplicę i odzyskanie kościoła. Wiele godzin przepracowała przy budowie kaplicy i remontowaniu kościoła. Dziś pójście do niego na Mszę św. to główne lekarstwo dla jej skołatanej duszy. Gdy spotyka się z Polakami, inaczej też patrzy na swoje problemy. Wie, że podobny los stał się udziałem znacznej ich części.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply