W pogoni za stepem

Step ostał się tam, gdzie nie dotarł osadnik i chruszczowowski kołchoźnik z traktorem zbrojnym w pług. Bałki i inne jary ocalały, bo ciężko i niewydajnie było je orać i na nich gospodarować. Dzięki temu mogłem i ja brodzić w ostnicach po zaporoskiej bałce i fotografować pazie królowej.

Zakończona pełnym sukcesem ekspedycja do serca Polesia, na białoruskie Bagna Olmańskie, skłoniła mnie do dalszego eksplorowania nieco bardziej odległych zakątków na wschodzie, tym razem suchych. Myślami pobiegłem na południe, na Ukrainę. Bywałem tam nie raz, ale nigdy nie zapuszczałem się dalej niż granica przedwojennych Kresów Wschodnich. Tym razem miało być inaczej. Czym oryginalnym może zachwycić Polaka Ukraina i z czym się kojarzy? Oczywiście ze stepami, tych jednak próżno szukać na przedwojennych Kresach. Zaczynają się one bowiem daleko na wschód, za Kijowem. I tak oto w sierpniu nadarzyła się okazja aby ruszyć „z poselstwem na Sicz” jakby to zapewne ujął Sienkiewicz. Jechałem tam na zaproszenie młodych ukraińskich przyrodników (by podzielić się z nimi polskimi doświadczeniami w ochronie przyrody), którzy jak co roku od wielu już lat organizowali tzw. Szkołę Młodych Drużynników. Kim jest „drużynnik”? – to członek jednej z kilku w Ukrainie Drużyn Ochrony Przyrody (DOP). A czym jest DOP? – to mający już półwieczną historię ruch ochrony przyrody powstały jeszcze w czasie ZSRR a i do dziś w różnej formie i zakresie ostał się w tzw. postsowieckich krajach. Ukraina miała w tym ruchu bardzo istotny udział bowiem z ok. 150 drużyn, którzy istniały w czasach świetności Ruchu w ZSRR i później aż 1/3 to były DOP-y ukraińskie. Młodzi ludzie z Ukrainy godnie kontynuują te tradycje. Co roku w różnych ciekawych przyrodniczo miejscach w Ukrainie organizowane są takie właśnie szkoły. Przyjeżdżają na nie aktywiści z ukraińskich DOP-ów, oraz z zagranicy by uczyć się jak skutecznie chronić przyrodę, wymieniać się własnymi doświadczeniami, wspierać wzajemnie itd. Tegoroczna szkoła odbyła się na terenie niedawno utworzonego (2006 r.) Parku Narodowego „Wielki Ług”. Położony on jest w obwodzie zaporoskim, na południe od tego miasta nad jednym z wielkich zbiorników zaporowych na Dnieprze (Kachowskim) i obejmuje część tego akwenu.

Jednak najpierw trzeba tam dotrzeć. Ruszyłem w połowie sierpnia, a sierpień tego roku był bardzo upalny. Pociąg relacji Warszawa-Kijów mknął w masie gorącego powietrza, którego temperatura na odcinku Lublin-Kijów wzrosła o ponad 10 stopni. Podróż nocą łagodziła jednak nieco te doznania. Świtem oglądać już mogłem piękne wnętrza kijowskiego dworca. Po międzylądowaniu w sercu Rusi i „liźnięciu” nieco jej piękna wieczorem tego samego dnia wraz z dr. Iwanem Parnikozą z Ukraińskiej Akademii Nauk i Kijowskiego Centrum Ekologiczno Kulturalnego zapakowaliśmy się w pociąg relacji Kijów – Zaporoże. Upał był koszmarny, powyżej 40 stopni, człowiek pocił się od samego siedzenia. Jednak traumatyczne doznania temperaturowe łagodziła miła atmosfera w pociągu. Jechaliśmy w wagonie z tzw. plac-kartami, każdy miał swoją „półkę” do spania, wagon był bez przedziałów, słowem – pełna integracja. Dźwięk polskiej mowy zdaje się nie jest czymś powszechnym w tej części Ukrainy więc wkrótce powstało ogólne zainteresowanie, pytania „a co tam w Polsce?, jak się żyje?” itd. Zaraz też każdy zaczął sobie przypominać, a to że służył w wojsku, które stacjonowało w Legnicy, to jeździł na zarobek, a nawet na praktyki agronomiczne. Oczywiście za słowami poszedł także i poczęstunek – czym kto miał. Atmosfera iście rodzinna. Noc udało się jakoś przetrzymać i rankiem wysiedliśmy na dworcu w dawnym Aleksandrowsku dziś zwanym Zaporożem. Temperatura wielkimi krokami zmierzała ku 50 stopniom. Jednak wietrzyk ciągnący od wielkich przestrzeni będących niegdyś stepami skutecznie niwelował jej odczuwanie. Zaporoże to na pierwszy rzut oka wielkie zsowietyzowane miasto, szare, ponure blokowiska, szerokie arterie, mało miejsca na sacrum i na przyrodę. Przechodzimy koło olbrzymich zakładów słynnego i u nas samochodu – zaporożca. Ech, łza się w oku kręci na wspomnienie tego „wozu”, który wespół z syrenką zdolny był (w czasach mego dzieciństwa) zakłócić odbieranie każdego z dwóch kanałów telewizyjnych. Zakłady trzymają się dobrze i podobno wciąż utrzymują produkcję. Wszelako istnieje jednak jakieś życie w tym mieście. To co przykuwa uwagę przyrodnika to wielkie platany o korze koloru khaki, rosnące w niektórych miejscach miasta. Innym egzotycznym dla nas gatunkiem jest sosna krymska sadzona przy skwerach czy pomnikach. W końcu do Krymu stąd nie więcej niż 200 km. Zaś w wielu miejscach wzdłuż arterii komunikacyjnych posadzone są szpalery topól białych, a ściślej ich specyficznej, wywodzącej się z Turkiestanu, odmiany Populus bolleana Louche. Topole te mają niemal idealnie gładką szarozieloną korę.

W Zaporożu zwiedzamy także Muzeum Obwodowe (wojewódzkie), które robi na mnie ogromne wrażenie. To wielki kilkukondygnacyjny obiekt, na każdym piętrze jest inny rodzaj ekspozycji. Oczywiście wiele historii, od czasów Scytów, Sarmatów, Połowców i innych koczowników depczących te stepy – po II wojnę światową. Mnie rzecz jasna najbardziej interesuje ekspozycja przyrodnicza. A ta jest bardzo bogata i również prezentuje cały wachlarz eksponatów od prehistorii po współczesność. Można było zobaczyć tam ząb mastodonta, kości mamuta, nosorożca włochatego, szczęki mierzącego 2,5 metra wysokości i ważącego 6 ton nosorożca Elasmotherium sibiricum, kompletną, doskonale zachowaną czaszkę tygrysa szablozębnego, kość nosorożca Dicerorhinus kirchbergensis będącego wymarłym kuzynem nosorożca sumatrzańskiego – słowem, „Epoka lodowcowa” w pełni. Znajdowała się tu także czaszka tura. Nie brakło również eksponatów ze współczesności. Choć i ona zdaje się przechodzić już w niebyt. Zatem: ryby – zwłaszcza te najciekawsze, jesiotrowate (jak siewruga), z których słynął kiedyś Dniepr nim go sowiecka ręka poszatkowała na zbiorniki zaporowe. Dalej ptaki, zwłaszcza te stepowe lub czarnomorskie: orzeł stepowy, strepet, drop, żuraw stepowy, kobczyk, pustułeczka itd. oraz ssaki. Tutaj to począwszy od tych pływających w nieodległych morzach: Czarnym i Azowskim (jak morświny) po step, rzecz jasna. Obok znanych i u nas susłów perełkowanych czy tchórzy stepowych można tu zobaczyć wypreparowane: ślepce czy suhaki. Bardzo cenne jest zdjęcie ostatniego tarpana stepowego, który tu, w ówczesnych południowych guberniach Imperium Rosyjskiego wymarł pod koniec XIX wieku. W muzeum prześledzić też można historię zagospodarowywania tych pięknych stepów: zaorywanie, zalesianie, zabudowywanie itd. Ciekawe są też sowieckie plakaty propagandowe. Z plakatu antywilczego krzyczą czerwoną farbą słowa: „Towarzysze kołchoźnicy, myśliwi, strażnicy leśni, pastuchy i wiejska młodzieży! Tępcie wilki! Wytępimy wszystkie wilki na obszarze obwodu zaporoskiego!”. A tymczasem plakat z „winowajcą powodzi w Polsce” – zdaniem niedouczonych urzędników, czyli bobrem, jest już w zupełnie innym tonie: „Towarzysze! Chrońcie tego cennego zwierzaka! Ochraniajcie go przed kłusownikami! Sprzyjajcie jego rozmnażaniu!”. W muzeum można także prześledzić historię ujarzmiania dolnego Dniepru, ale to już osobny smutny rozdziała walki z ukraińską przyrodą.

Na Siczy
Jednak być w Zaporożu i Siczy nie zobaczyć, to jak być w Rzymie i nie widzieć papieża. Ruszamy zatem marszrutką nad Dniepr, na umówione wcześniej spotkanie ze Swietłaną Ochrymienko pracującą w historycznym zapowiedniku obejmującym dnieprowe wyspy Chortyca i Mała Chortyca, na których dawniej zlokalizowane były kozackie sicze, w tym ta najbardziej znana – Zaporoska. Mała Chortyca to istotnie niewielka granitowa wysepka porośnięta częściowo lasem. Przyrodniczo, nic szczególnego, historycznie to dla Ukrainy niemal jak Gniezno dla Polaków. To tu właśnie jeszcze w XVI wieku Dymitr Wiśniowiecki zwany „Bajdą” (tak, tak, z tych samych Wiśniowieckich) założył pierwszą kozacką Sicz. Dziś wiadomo tylko w którym to było miejscu, bo materialnych śladów praktycznie nie ma. Obok rozciągnięta jak jakiś morski stwór o długości, bagatela, 12 km leży Chortyca – największa wyspa na Dnieprze. To tu istniała osławiona Sicz Zaporoska. Można by wiele o niej pisać, podobnie jak i o muzeum które tu się znajduje, jednak to temat bardziej dla historyków. Choć przyroda z historią ściśle się tutaj splatają. Ot oglądam sobie stojące na kurhanie tzw. „mamaje” czyli posągi scytyjskich bóstw. Obok głaz a na nim, oczom nie wierzę, jaszczurka zielona. Już co prawda nie w szacie godowej bez niebieskiego podgardla, ale długa, zielona i stojąca jak zaczarowana. Oczywiście aparat fotograficzny idzie w ruch, fotografuję jak opętany, a tym czasem Swietłana ze spokojem stwierdza „u nas ich bohato”. I rzeczywiście na samej Chortycy spotykam je jeszcze kilkakrotnie. Jedziemy na południowy, bardziej podmokły skraj wyspy. Tutaj obok ujęcia wody skąd podobno brana jest woda na słynną ukraińską wódkę „Chortyca” również spotykamy jaszczurkę zieloną. Tu jednak przybyliśmy nie dla jaszczurki, ale dlatego by zobaczyć resztki tzw. dnieprowych pławni czyli wielkich rozlewisk, łęgów i zalewanych łąk. Właśnie tu, przy Chortycy zachowały się ostatnie ich fragmenty. Istotnie staję na skraju wielkiego rozlewiska. Na nim czaple siwe i białe, spotyka się tu podobno także nadobne a nawet purpurowe i modronose. Po rozlewisku pływają perkozy, kaczki, mewy. Ale to co jest najciekawsze to kotewka. I nie jakichś tam kilka czy kilkadziesiąt rozetek, nie! cała zatoka zasłana jest seledynowymi rozetami orzecha wodnego. Robi to niesamowite wrażenie. A w wyobraźni widzę słynny kozacki Wielki Ług, róg obfitości, który zginął pod wodami Kachowki. Ale o tym dalej.

Utkwiły mi jeszcze w głowie dwa mniej piękne obrazki z Siczy. Oto naprzeciw tzw. Dnieprogesu czyli zapory wodnej wykorzystywanej przez Dnieprowską Elektrownie Wodną sterczą z wody niewielkie granitowe skały. Na nich przesiaduje w znacznej ilości ptactwo, głównie mewy białogłowe i kormorany. Łatwo się domyśleć, że od takiej wielkiej ilości ptaków brązowy granit zmienił kolor na biały. Słowem sterczą z wody niewielkie obsrane skałki. Iwan objaśnił mi – to resztki słynnych dnieprowych porohów… W innym miejscu brzegi Dniepru są okrutnie powypalane. Na wielkiej czarnej przestrzeni rosną osmolone robinie (bardzo często sadzi się je tutaj jako gatunki glebochronne), na nich siedzą niekiedy białorzytki, a znacznie częściej wrony siwe przydając krajobrazowi jeszcze bardziej przygnębiający obraz.

Na skraju Wielkiego Ługu

Jedziemy marszrutką do oddalonej kilkadziesiąt kilometrów na południe miejscowości Wasylówka. Tutaj już dosłownie czuje się bliskość Krymy – dwie skośnookie Tatarki jedzą lody na dworcu autobusowym. Wasylówka to powiatowa miejscowość, niegdyś założona w szczerym stepie jako siedziba carskiej, generalskiej rodziny Popowów. Pozostały po nich resztki pięknego założenia pałacowo-zamkowego, istnego mini-kremla. Nim pojedziemy dalej z kubkiem wybornego kwasu chlebowego z beczki zwiedzamy trochę miasteczko. Resztki siedziby Popowów robią wrażenie, podobnie jak kruki siedzące na jednej z baszt i w ogóle nie uciekające na widok ludzi. Miasteczko, mimo, że dość bezładnie zabudowane pełne jest kwiatów. Na jednej z rabatek obsadzonych jakimiś cyniami wspaniały widok. Na kwiatach siedzi jednocześnie 6 paziów żeglarzy i uwija się pracowicie ze 3 furczaki gołąbki.

Z Wasylówki jedziemy wreszcie do miejsca końcowego, nad brzeg zbiornika kachowskiego w okolicach wsi Skielki. Tu znajduje się baza Szkoły Młodych Drużynników, czyli kilka namiotów, ognisko z wielkim saganami na kaszę, mięso i inne potrawy oraz fragment lasu, w którym prowadzimy warsztaty. Obóz położony jest nad samym brzegiem zbiornika tak, że jedząc posiłek, można usiąść sobie na wysokiej krawędzi i patrzeć w dal szerokiego na ponad 20 km akwenu. To dawny Wielki Ług.
„Pugu pugu, kozak z ługu” – wołali kozacy w „Ogniem i mieczem”. Czym był Wielki Ług? Sicz to była maty, a Wielki Ług bat’ko, tak ich kozacy nazywali. Istotnie Ług był jak wielki, dobry ojciec. To potężny fragment zalewowej doliny Dniepru i wpadającej do niego Konki o powierzchni ponad 1,5 tys. km kwadratowych. Rosły tu lasy łęgowe, teren pocięty był setkami strumieni, upstrzony mozaiką łąk z soczystą trawą. Kozacy czerpali zeń praktycznie wszystko: paszę dla koni i innych zwierząt domowych, jedzenie dla siebie, bo gniazdowały tu tysiące ptactwa, było masę ryby, i innej zwierzyny, brali stąd drewno na czajki, swoje łodzie, budulec na domy itd. Mogli też się tutaj schronić, bo mało który najeźdźca zapuszczał się w te gąszcze. Słowem Ług był rzeczywiście jak wielki, dobry ojciec. Nawet w czasie Wielkiego Głodu okoliczna ludność łatwiej mogła go przetrwać mając pod ręką taką spiżarnię. A jeśli wierzyć miejscowym jeszcze po wojnie mieszkańcy okolicznych wsi wypędzali na wiosnę w Ług bydło czy świnie i dopiero późną jesienią szukali ich z powrotem i te półdzikie zwierzęta dobrze odżywione i z przychówkiem zapędzali znów do obór. Kres Wielkiemu Ługowi podobnie jak tysiącom innych pięknych, cennych, ważnych i pożytecznych miejsc położyli komuniści. W połowie lat 50-tych ubiegłego wieku umyślili sobie kolejny wielki zbiornik wodny, wybudowali w miejscowości Nowa Kachowka, niedaleko ujścia Dniepru zaporę i elektrownię wodną. Spiętrzenie nie było wielkie, ale wystarczyło by zalać obszar wielkości ponad 2 150 km w tym cały Wielki Ług, który pokryła zaledwie metrowa, do 2 metrów, warstwa wody. Wystarczyło to by unicestwić ten fenomen przyrodniczy. Siedząc na brzegu wielkiego zbiornika zastanawiałem się jak dziś by wyglądał Wielki Ług i co można by w nim zobaczyć. Przede mną rozciągała się jednak wielka przestrzeń wodna, zamglona i mętna, pełna soczyściezielono kwitnących wodorostów czy sinic, podobno zarażona cholerą zatem kąpiel w niej odbywała się na własną odpowiedzialność. Jednak im dłużej tam przebywałem odnajdywałem coś ciekawego dla przyrodnika. Taki wielki zbiornik wodny nie mógł ujść uwagi ptaków. I rzeczywiście, choć pora była bardzo nie ptasia, to jednak nad zbiornikiem widziałem krążące czaple białe, nadobne i siwe. Na zbiorniku perkozy, świstuny i mewy. Regularne obok naszego obozu czatował zimorodek. Chodząc brzegiem zbiornika zauważyłem wielki płat kotewki wodnej, taki jakby zmięty i skotłowany. Po prostu przypłynął skądś z falami. Po kilku dniach równie niepostrzeżenie zniknął. A innym razem zauważyłem węża, który czmychnął przede mną wprost do wody. Zdziwiło mnie to nieco. Okazało się, że był to (niedawno odnaleziony również w Polsce) zaskroniec rybołów. I jeśli wierzyć kolegom z Ukrainy, był on na tych terenach znacznie bardziej pospolity niż zaskroniec zwyczajny.

Warto zaznaczyć, że cały czas przebywaliśmy na terenie Parku Narodowego Wielki Ług. Tu wspomnieć trzeba, że parku narodowe na Ukrainie mają nieco słabszy reżim ochronny niż u nas, bowiem tam nie są najwyższą formą ochrony przyrody – są nią zapowiedniki. Wspomniany park został utworzony w 2006 roku na powierzchni 16 756 ha z czego 9324 ha jest w wyłącznym posiadaniu parku. Obejmuje on brzegi zbiornika kachowskiego z resztkami stepów, znaczną część samego zbiornika oraz tzw. Kuczugury wyspy na tym akwenie, gdzie między innymi żyją nietoperze. Park jest stosunkowo młody stąd musi borykać się z wieloma problemami, z których jednym z ważniejszych jest kłusownictwo rybackie. Miejscowi traktują teren jak swój i łowią kiedy chcą i gdzie chcą. Posiada jednak odległe kontakty naukowe. Na obserwacje ptaków przyjeżdżają tutaj ornitolodzy-naukowcy z … Gdańska.

Gdzież ten step?

Ale, ale przecież przyjechałem tu też i po to, a może przede wszystkim, by zobaczyć stepy. Te wielkie, trawiaste przestrzenie, nad którymi mkną sokoły omijając lasy, doły i których nawet okiem tegoż sokoła nie zmierzysz? Gdzie usłyszałby nawet głos z Litwy … gdyby ktoś wołał. I zobaczyłem. Po drodze do naszego obozu przechodziło się przez tzw. bałkę. Bałka to nic innego jak wąwóz o dość stromych zboczach. Kiedyś stanowił niebezpieczną przeszkodę dla wędrujących po stepach, dziś stał się jedną z ostatnich ostoi tegoż stepu. Bo stepów już na Ukrainie prawie nie ma. Wg ukraińskich przyrodników w stosunku do tego co było choćby w XIX wieku zostało na Ukrainie ok. 3% stepu. Reszta jest zabudowana, zaorana a jakby tego było mało teraz planuje się jeszcze ich resztki zalesić. Step ostał się tam, gdzie nie dotarł osadnik i chruszczowowski kołchoźnik z traktorem zbrojnym w pług. Bałki i inne jary ocalały, bo ciężko i niewydajnie było je orać i na nich gospodarować. Dzięki temu mogłem i ja brodzić w ostnicach po zaporoskiej bałce, fotografować pazie królowej, mniej liczne tu niż żeglarze, na kwiecie szałwii obserwować wielkie smukwy kosmate, które u nas wpisane są do Czerwonej Księgi, czy też w ostatniej chwili zobaczyć ogon przemykającego z szelestem połoza kaspijskiego. Również tam gdzie kwaterowaliśmy zachowały się resztki stepu, choć zalesione znacznie. Nie mniej jednak śpiąc wprost na ziemi pod gołym niebem skrzącym się milionami gwiazd mogliśmy słuchać koncertu świerszczy polnych, które cykały tak obłędnie głośno jak u nas w Polsce nigdy nie słyszałem. Zachodziła co prawda obawa czy nie staniemy się ofiarami karakurta – jadowitego i bardzo niebezpiecznego pająka, który już na tych terenach występuje (niczym niegdyś Tatar, przemieszcza się on z południa, z Krymu), jednak koniec końców nie spotkaliśmy go.

Podsumowując wyprawa ta, bez względu na to, że prawdziwego, wielkiego stepu nie spotkałem, była udana. Bo podziwiać mogłem gatunki, których jeszcze nie widziałem, i zwiedzać tereny brzemienne historią również dla nas, a także poznać historię, możliwości i skalę zniszczeń przyrody dokonanych przez pysznego człowieka. Wszystko to razem po raz kolejny dowiodło słuszności starej ludowej mądrości, że „podróże kształcą”.

Krzysztof Wojciechowski

5 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply