Szarża husarii

Skrzydłowi towarzysze poczęli spychać konie do środka, zacieśniać szyki – aby uderzyć w Moskali żelazną ścianą najeżoną czterograniastymi grotami kopii.
Rota rwała jak wicher. Jak piorun, sztorm, zniszczenie, burza!

„Dydyński poczuł, jak w głębi jego duszy rodzi się niepokój, jak górę bierze nad nimi znowu ta samo mdlące uczucie, którego doznał w Inflantach i pod Bukowem, w walce z Wołochami. Czuł się jak we śnie, jakby płynął przez powietrze. Jakby to wszystko dokoła nie działo się naprawdę.

To był strach.

Odwrotu nie było. Mieli iść w pole i umrzeć albo zwyciężyć. Szarżować i bić.

Nie było czasu na wahanie, a jeszcze mniej na rachunek sumienia. Wydarzenia toczyły się z szybkością kuli z pistoletu.

– Uciszcie się! – zagrzmiał Gogoliński. – Naciśnijcie szyszaki!

Nikt i tak nie rozmawiał.

– Ściśnijcie kolano z kolanem!

Koń nie człowiek, nie będzie stał jak spiżowy pomnik. Dlatego kiedy chorągiew stoi długo w miejscu, zawsze któryś wyłamie się z szyku, przesunie, obróci lekko, otrze o innego. Dlatego przed szarżą należy zebrać szyk na nowo.

Chorągiew zwarła szeregi. Husarze stanęli ramię w ramię niby żelazny mur.

– W górę drzewka!

Unieśli kopie prezentując je przed porucznikiem. Wiatr szeleścił morzem proporców nad ich głowami.

– Drzewka w toki!

Kopie opadły w dół, trafiając bezbłędnie w skórzane toki – tuleje wiszące przy lewym strzemieniu.

A potem, kiedy zabrzmiały trąbki, Gogoliński machnął buzdyganem i usunął się na bok.

– Dalej! Dalej!

Dydyński uderzył lekko Hetmankę łydkami, nie używając ostróg. Konie ruszyły z miejsca, poczęły stępować lekko i zwinnie. Dał się słyszeć chrzęst i trzask śniegu pod kopytami.

Jacek dostrzegł jak obok, ruszają chorągwie Mniszcha i Fredry. Jak idą równym, mocnym stępem prosto na pułk wielki Mścisławskiego.

– Dalej! – zakrzyknął prowadzący szarżę Gogoliński. – Dalej mości panowie bracia!

Poszli kłusem, potem rysią, konie poczęły drobić nogami, podrzucać jeźdźców w kulbakach, wybijając mocny, szybki rytm.

Pstrokata ciżba Moskali była coraz bliżej. Już, już zwiedzieli się, że rusza szarża. Już kłuli konie ostrogami, wyrywali do przodu opuszczając włócznie i rohatyny. Już rozsypywali się w luźną gromadę wedle moskiewskiego zwyczaju!

Husaria była coraz bliżej. Zwarta, gotowa. Trzymająca równą linię.

– Daleeeeej! – zakrzyknął porucznik. – W skok!

Zabrzmiały trąby i bębny! Dydyński połechtał Hetmankę ostrogami. Poczuł jak koń spina się, zbiera głowę na munsztuku, a potem zaczyna pędzić galopem; podrzucać go łagodnie górę z każdym nowym krokiem. Łoskot kopyt stłumił śnieg, spod kopyt wystrzeliły okruchy lodu.

Lodowaty podmuch był jak mocne wino. Upajał samym niebezpieczeństwem.

Szli coraz szybciej, z łoskotem, w powiewających tygrysich i lamparcich skórach, z szumem skrzydeł i proporców, zaciskając dłonie na rękojeści kopii.

Moskale wyszli im na spotkanie. Pędzili schyleni nad karkami wierzchowców jak Tatarzy, chowali się za końskimi szyjami. Bliżej, coraz bliżej! Prawie tuż, tuż!

– Dalej! – ryknął Gogoliński.

Chwila wielkiego pędu. Zbliżają się.

A potem rozkaz jak trzask kurka opadającego na panewkę.

– Złożyć drzewka!

Dydyński opuścił kopię z furkotem proporca, przytrzymał ją pod lewym łokciem, nie wysuwając dolnej części drzewca z toku. Chorągwie zerwały się do skoku, lotne jak ptaki, poszły cwałem w łoskocie kopyt, brzęku żelaza, w gromowych oddechu setek koni…

– Bij zabij!

– Na Moskala!

– Jezus Mario!

Dydyński pochylił się w kulbace, bo wysiadując cwał tylko spowolniłby Hetmankę, zmrużył oczy czując na gębie pęd powietrza, nastawił kopię, ściskając ją za drewnianą kulą…

– Zajeżdżaj! Prowadź! A prosto!

Skrzydłowi towarzysze poczęli spychać konie do środka, zacieśniać szyki– aby uderzyć w Moskali żelazną ścianą najeżoną czterograniastymi grotami kopii.

Rota rwała jak wicher. Jak piorun, sztorm, zniszczenie, burza!

To było zbyt szybkie, aby pomyśleć co się stanie. Dwadzieścia… Dziesięć kroków przed nimi zamajaczyły końskie pyski, brodate gęby Moskwy, szłomy jak z czasów Ruryka, bajdany, zierkała i kolczugi.

Huk łomot, kwik koni!

Zderzyli się.

W nagłym przebłysku świadomości, w tej ostatniej chwili krótkiej jak śmiertelny błysk szabli, nastawił kopię na wprost rosłego Moskala w bechterze. Mógł mierzyć w pierś wierzchowca, albo w głowę jeźdźca – wybrał brzuch! Zacisnął rękę na drzewcu i…

Trzask, huk, drżenie ziemi. Kopia poszła w diabły, rozsypała się na tysiące drzazg, pękła w chwili, w której nawet nie ujrzał!

Zderzyli się z moskiewską jazdą jak dwie burzowe fale. Wpadli z kwikiem przerażonych koni, splątali na chwilę, zwolnili…

A jednak husarze przeszli. Z chrzęstem kruszonych drzewek zmietli wroga przed sobą, wpadli na niego z takim impetem, że wierzchowce padły z kwikiem, albo przysiadły na tylnych nogach.

Czasu było tyle, co uderzenie pioruna. Dydyński trzymał jeszcze w ręku ułomek kopii, a jego wróg leciał już kulbaki, mijał go moskiewski koń bez jeźdźca.

Uderzył złomkiem drzewca w pierś kolejnego Moskala, tok napiął się jak żmija, przenosząc na kulbakę ciężar uderzenia. Stolnikowic wybił wroga z siodła, zwalił na ziemię z takim impetem, że tamten jeszcze w locie nakrył się brązowymi sapogami.

Dydyński puścił resztkę kopii, chwycił za szablę. Zobaczył jak tuż obok Rudomina, na drodze którego nie znalazł się jeszcze żaden żywy Moskal uderzył z drzewkiem na bojara w szpiczastym szłomie. W ostatniej chwili, chroniąc się przed impetem kopii, Moskwicin szarpnął konia w bok.

I rozpaczliwie zastawił się szablą.”

Jacek Komuda, Samozwaniec. t. II.

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply