Katastrofa malezyjskiego boeinga nad wschodnią Ukrainą przypomina światowej prasie katastrofę smoleńską sprzed ponad czterech lat.

Wprawdzie na obszarze postsowieckim zdarza się bardzo wiele wypadków lotniczych, ale dotyczy to w zasadzie wyłącznie lotów wewnętrznych. A lotnictwo w tym regionie to nieco zamknięty świat ciemnych oligarchicznych układów pod skrytą władzą MAK. Kiedy jednak na terytorium, gdzie działa ów patologiczny system („latających trumien” – mówią znający realia piloci), rozbija się cywilny samolot renomowanych światowych linii lotniczych, jakimi są z pewnością Malaysia Airlines, świat zaczyna się temu przyglądać. Szuka jakichś faktów, analogii, punktów zaczepienia do analizy sytuacji. W archiwach największych mediów i agencji informacyjnych pod hasłem MAK pojawia się w zasadzie tylko jeden temat – katastrofa samolotu polskiego prezydenta.

„Washington Times” zamieścił w ostatnią środę artykuł przybliżający realia „badania” zdarzeń lotniczych w warunkach współczesnej Rosji. „Komisję badającą, kto zestrzelił samolot MH17, czeka ciężkie przejście przy próbach współpracy z Rosją. Nie dziwi to nikogo, kto śledził losy incydentów o znacznie mniejszych konsekwencjach, jakie miały tam miejsce w przeszłości. W tym przypadku odmowa pomocy jest oczywiście częścią operacji »przykrycia« pozwalającej Moskwie ukrywać dowody i obwiniać Ukrainę. Postsowiecki reżim Władimira Putina w Rosji już w przeszłości blokował uczciwe śledztwa w sprawie katastrof lotniczych, jest więc nieprawdopodobne, że tym razem będzie inaczej, bez względu na to, co o tym myśli Zachód i reszta świata” – pisze Lucy Cannon.

Autorka nie ma wątpliwości, że procedury rosyjskich instytucji z MAK na czele nie mają na celu ustalenia faktów, ale wykorzystanie swojej pozycji do realizacji celów odpowiadających państwu. Zaznacza, że badania są kontrolowane przez służby specjalne i kierowane tak, że „odpowiedzialność jest przerzucana w inną stronę, gdy tylko są jakieś wątpliwości co do dobrej woli strony rosyjskiej”, a szczególnie władzy i biurokracji.

Jako ilustrację tych tez gazeta przypomina katastrofę smoleńską, w której wprawdzie „ze względu na rozgłos i rangę ofiar szczegóły śledztwa stały się publiczne, to Rosja prowadziła badanie podobnie, jeśli nie gorzej niż własnych wypadków lotniczych”. Zaznacza, że tak naprawdę przyczyny tego wypadku nie zostały ustalone „w sposób satysfakcjonujący”, wrak i czarne skrzynki, jak też wiele przedmiotów z pokładu maszyny jest ciągle w Rosji. Wiele ważnych okoliczności zdarzenia pozostaje niejasnych, zastanawiające są błędy rosyjskiej kontroli lotów oraz wydarzenia poprzedzające lądowanie Tu-154M (np. nieudane lądowania rosyjskiego transportowego Iła-76).

Następnie dziennik opisuje krótko powstanie i funkcjonowanie MAK, w tym jego podwójną rolę w systemie ochrony bezpieczeństwa lotów w Rosji (niezgodnie ze światowymi standardami). Cannon podkreśla, że badanie katastrofy smoleńskiej MAK prowadził w sposób „skryty, fałszywy, upolityczniony i niezgodny z prawem”, a Polska z powodów formalnych nie może nawet zaskarżyć jego wyników. „Washington Times” przypomina też niektóre kompromitujące przykłady działań organów rosyjskich, choćby niszczenie wraku po katastrofie czy zamiany ciał ofiar w trumnach.

W tym samym stylu działają kontrolowani przez Rosję separatyści na wschodzie Ukrainy. Blokada rejonu wypadku, niekontrolowane działania przy wraku, przypadki wywożenia jego części, przejęcie (na pewien czas) czarnych skrzynek i próby zabrania zwłok dziennik podsumowuje jednoznacznie: „Tu jest jak w Smoleńsku”. Lucy Cannon liczy jedynie na rozsądek opinii publicznej na świecie, która wierzy raczej faktom niż rosyjskim zapewnieniom.

Bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej amerykańskie media poświęcały jej bardzo dużo uwagi, lecz koncentrowały się na osobach ofiar, żałobie i pogrzebie (ze spektakularnym wybuchem wulkanu, którego popioły blokowały ruch lotniczy w Europie). O kwestiach technicznych wzmianek było mało, dopiero zrelacjonowano konferencję prasową MAK w styczniu 2011 r., gdy całą odpowiedzialność złożono na pilotów, polskiego prezydenta i gen. Andrzeja Błasika.

„Washington Times” założony w 1982 r. jest drugą co do wielkości codzienną gazetą wydawaną w stolicy USA. Jest bardziej konserwatywny niż dominujący „Washington Post”, chętniej porusza tematy mniej politycznie poprawne, trudne i kontrowersyjne.

Piotr Falkowski

„Nasz Dziennik”

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply