Nierozstrzygnięta bitwa nad Dunajem

Węgrzy mogą podważyć cały funkcjonujący obecnie model integracji europejskiej i zadać Unii kolejny silny, być może nawet śmiertelny cios – pisze Karol Kaźmierczak.

Viktor Orbán dokładał wszelkich starań by otrzymać do ręki żelazny argument w sporze z Brukselą w kwestii imigracyjnej w postaci wyrażonego z dosłowną dobitnością poparcia narodu. Argument jest, ale nie żelazny.

Węgrzy głosowali 2 października w referendum narodowym odpowiadając na pytanie: „Czy zgadzasz się, aby Unia Europejska mogła nakazywać obowiązkowe przesiedlanie osób nie będących obywatelami węgierskimi na terytorium Węgier bez zgody Zgromadzenia Narodowego?”. Przytłaczająca większość – 98,3 procent ważnych głosów, była głosami niezgody na koncepcję forsowaną do niedawna, najpewniej nie bez podszeptu Angeli Merkel przez eurokratów (wynik po przeliczeniu 99,53 procent oddanych głosów). Jednak do urn pofatygowało się jedynie 39,86 procent uprawnionych go głosowania, a więc wyraźnie poniżej poziomu, który stanowi o jego formalnej ważności czyli frekwencji wynoszącej 50 procent. Premier Viktor Orbán dzień później uznał, że naród popiera jego stanowisko wobec uroszczeń Brukseli. Jednak zapowiedziane przezeń działania polityczne sugerują, że wczorajsze referendum było dla niego jeśli nie taktyczną porażką, to przynajmniej bitwą bez jednoznacznego zwycięzcy.

Odpowiedzialność na barkach premiera

Nie ma bowiem wątpliwości, że nie tylko w sensie politycznym, ale też formalno-prawnym powodzenie oporu wobec planu eurokratów pozostaje w bezpośredniej odpowiedzialności węgierskiego premiera. Urzędnicy Komisji Europejskiej i popierający ich zachodnioeuropejscy politycy mieliby trudny orzech do zgryzienia w przypadku wiążącego, negatywnego dla nich wyniku węgierskiego referendum. Trudno im bowiem otwarcie kontestować głos suwerena jakim, nawet w rozumieniu prawa wspólnotowego, jest naród węgierski. Nawet w przypadku odrzucenia przez Irlandczyków Traktatu Lizbońskiego w referendum w 2008 roku, jedyną drogą złamania oporu Celtów okazało się powtórzenie plebiscytu rok później przy zastosowaniu wzmożonej presji politycznej i propagandowej. Taki manewr był jednak możliwy bo irlandzka elita polityczna była dyspozycyjna a Irlandczycy generalnie pozostawali wówczas społeczeństwem nastawionym euroentuzjastycznie. Tymczasem stosunek rządzącej Węgrami koalicji względem instytucji Unii Europejskiej można eufemistycznie określić sceptycznym, największą siłą opozycyjną wobec niej pozostaje zaś nacjonalistyczny Jobbik, którego nastawienie wobec UE jest jawnie wrogie i najchętniej wyprowadziłby swój kraj z tej międzynarodowej organizacji.

Plan Komisji Europejskiej, zakładający obligatoryjny dla państw członkowskich system przyjmowania nielegalnych imigrantów wedle dyspozycji eurokratów, trwa co prawda w zawieszeniu z powodu oporu innych państw UE. Jednak dzięki nieważności referendum eurokraci uzyskują pewne pole do dalszych ataków na Orbána – „dyktatora” jak wyraził się o nim swego czasu, pozostający w specyficznym stanie wyraźnie zmniejszonej poczytalności szef Komisji Jean Claude-Juncker, pozwalając sobie na iście freudowski żart. Nie tylko eurokraci zresztą. Lewicowa i liberalna prasa zachodnia zachłystuje się już „makabryczną farsą” jak węgierskie referendum opisywał 3 października włoski dziennik „La Repubblica”, według którego jego wynik to znak „stop dla Orbána”. „Corriere della Sera” napisał o „podbitym oku” węgierskiego premiera.

Węgrzy nie chcą imigrantów

Nie ma powodu by poddawać w wątpliwość przywiązanie Viktora Orbána do ideału suwerennego państwa narodowego, a więc też zakładania nieszczerości, czysto instrumentalnego traktowania ruchu jakim było rozpisanie referendum. Odwołanie się do woli narodu ogłosił on w lutym tego roku, gdy plan przymuszania państw europejskich do przyjmowania nielegalnych imigrantów był jeszcze forsowany z całą determinacją przez Brukselę i Berlin. Niewątpliwie jednak kwestia imigracyjna stała się dla węgierskiego premiera także orężem w polityce wewnętrznej.

Dla zwykłych Węgrów kluczowymi sprawami pozostawały do niedawna kwestie gospodarczo-socjalne. Wielką zasługą rządzącej od 2010 roku koalicji Fidesz-KDNP była stabilizacja sytuacji finansowej (także węgierskiej waluty – forinta) i uratowanie państwa przed bankructwem a gospodarki przed zapaścią. Wzrost gospodarczy jest, przyrastają też inwestycje zagraniczne, a bezrobocie spada. Jednak do tej pory nie przełożyło się to na siłę nabywczą płac obywateli, których portfeli dotyka za to coraz dalej posunięty fiskalizm. Władze ogłosiły ostatnio, że będą dokonywać rejestracji studni i innych prywatnych ujęć wody pitnej z myślą o wprowadzeniu opłat od ich wykorzystywania.

W związku takimi uwarunkowaniami ekonomicznymi poparcie dla rządzącej koalicji w pierwszej połowie 2015 roku spadło poniżej 30 procent. Gdy latem tegoż roku nadeszła fala migrantów Węgrzy na powrót skupili się wokół Orbána uszczelniającego granicę, zaostrzającego kary za nielegalne przekraczanie granicy i wywożącego nielegalnych przybyszów bądź z powrotem do Serbii, bądź do obłędnie gościnnej, do czasu zresztą, Austrii. Poparcie dla Fidesz-KDNP wróciło na stabilny poziom zbliżający się do 40 procent – we wrześniowym sondażu Instytutu Medián dokładnie 37 procent. Nota bene Fidesz pozostaje na czele sondaży niemal równo 10 lat – od kiedy ujawnione zostały nagrania skandalicznych wypowiedzi fatalnego premiera z ramienia socjalistów Ferenca Gyurcsánya.

Komentatorzy nie mają wątpliwości, że Węgrzy znów popierają rządzących ze względu na ich twarde stanowisko w sprawie imigracji i suwerenności państwa w tej sferze. Zysk jest zresztą podwójny bo antyimigracyjny elektorat odpływa jednocześnie od czołowej partii opozycyjnej – narodowego Jobbiku, który w tym samym sondażu odnotował zaledwie 12 procent poparcia (choć były czasy gdy zbliżał się do 20 procent, a ostatnich wyborach otrzymał prawie 17 procent głosów). Natomiast rozbita opozycja lewicowo-liberalna nie stanowi dla obozu rządzącego zagrożenia. Sama narracja polityków Jobbiku odzwierciedla ich problem. Przed referendum węgierscy narodowcy oskarżali Orbána o to, że ucieka od odpowiedzialności, spychając decyzję na obywateli, co według nich nijak się miało do mocnych deklaracji premiera o wyborczej legitymacji od narodu, którą szermował wobec zagranicy. Dzień po referendum szef Jobbiku Gábor Vona wezwał Orbána do dymisji wobec niepowodzenia referendum.

Rząd podpowiada

W zarzutach Vony jest jednak niemało mocy. Rząd i Fidesz mocno zaangażowały się bowiem z namawianie obywateli do uczestnictwa w referendum i głosowania na nie. O skali tego zaangażowania świadczy fakt, że Węgry zostały wręcz zalane plakatami w barwach flagi narodowej i nie pozostawiającymi żadnych wątpliwości napisami „Szavazzunk nemmel. Ne kockáztassuk Magyarország jövőjét” czyli „Nie ryzykujmy przyszłości Węgier. Głosujmy na nie”. Goszcząc przed dwoma tygodniami na Węgrzech widziałem je na każdym kroku. Na autobusach komunikacji miejskiej i międzymiejskiej, na budapeszteńskich billboardach, często rozklejanych obok siebie całymi seriami. W najmniejszych miejscowościach gdzie nie było billboardów wieszano specjalne afisze na latarniach. Każda węgierska rodzina otrzymała od rządu dziesięciostronnicową broszurę informującą o zagrożeniach jakie niesie ze sobą inwazja imigrantów i polityka Komisji Europejskiej. W sukurs przyszły także media publiczne i sympatyzujące z Fideszem media prywatne. Programy informacyjne pierwszego kanału węgierskiej telewizji publicznej M1 codziennie informowały o kolejnych rozbijanych przez zachodnioeuropejskie służby komórkach dżihadystów i niebezpieczeństwach stwarzanych przez nielegalnych przybyszów w Calais. 22 września w głównym wydaniu programu informacyjnego M1 pokazano kilkunastominutowy wywiad z węgierskim kierowcą ciężarówki ciężko pobitym przez wdzierających się do jego pojazdu migrantów. Dziennik „Népszabadság” obliczył 23 września koszty przedreferendalnej kampanii na 11 miliardów forintów wydanych z publicznej kasy. Wobec formalnego fiaska referendum Orbán stanie się najpewniej celem zarzutów o marnotrawienie pieniędzy podatników.

Kolejna bitwa z eurokratami

Gdyby referendum faktycznie było zwycięstwem Orbanowi nie pozostałoby nic innego jak się nim kontentować w jeszcze bardziej dosłownej roli trybuna narodu. Tymczasem po braku rozstrzygnięcia w tej politycznej bitwie węgierski „żelazny kanclerz” poczuł się zmuszony do podjęcia nowej ofensywy. Uznając wyniki referendum za jednoznaczny drogowskaz zapowiedział, że rządząca koalicja będzie dążyć do zamiany konstytucji, nota bene uchwalonej przez nią w poprzedniej kadencji, w 2011 r., by „zabezpieczyć wolę narodu”, jak to ujął premier. W konstytucji miałby się znaleźć zapis wprost stanowiący o wyższości prawa krajowego nad prawem Unii Europejskiej. Nie jest to nierealne, bo choć do większości konstytucyjnej dwóch trzecich składu Zgromadzenia Narodowego Fideszowi i KDNP brakuje 3 mandatów (koalicja dysponuje w tej chwili 130 na 199 mandatów), to przecież deputowanym Jobbiku trudno będzie oponować przeciw takiej idei reformy konstytucyjnej. Oczywiście będzie to wydanie kolejnej bitwy instytucjom Unii Europejskiej, bowiem te działają w praktyce wedle zasady pierwszeństwa stanowionego przez nie prawa wspólnotowego, co zresztą znajduje potwierdzenie w orzecznictwie Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Węgrzy tymczasem mogą podważyć cały funkcjonujący obecnie model integracji europejskiej i zadać Unii kolejny silny, być może nawet śmiertelny cios.

Wynik referendum nie jest więc ani wielkim sukcesem rządzących Węgrami, ani ich klęską. Ostatecznie na wezwanie premiera do urn poszło i zagłosowało tak jak on suflował 3,2 milionów Węgrów. To o milion więcej niż liczba wyborców, która dała Fideszowi i KDNP pełnię władzy w ostatnich wyborach.

Karol Kaźmierczak

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. jazmig
    jazmig :

    40% to niezła frekwencja, w Polsce w wielu wyborach nie było takiej. Gdyby nie było progu 50%, to nikt by nie komentował tego wyniku i nie wmawiał nam, że jest on słaby. Oznacza on po prostu, że Węgrom nie chciało się pójść do urn by potwierdzić ogólnie znane nastawienie tego narodu.