Białopolscy interwenci

Ja nie cierpię tych gadów. To oni w 37 zabrali mojego ojca i nigdy go już więcej nie zobaczyłam, wszystkich od nas brali, którzy się tylko trochę wychylali, nauczycieli, popów, wszystkich. Nikt z nich nie wrócił już do swoich rodzin.

W czasie gdy stawiano piękną drewnianą cerkiew we wsi Błota Wielkie (dziś Bałota), czyli na początku lat 80-tych XIX wieku, wioska była futorem odciętym prawie od świata wielokilometrowymi bagnami. Najbliższym większym miastem był oddalony o prawie 20 km Kobryń. Na północ od wsi można było jeszcze dobrać się do poleskiej „magistrali” drogowej – traktu ciągnącego się z Brześcia do Homla przez Kobryń, Drohiczyn, Janów, Pińsk i dalej dalej na wschód. Ale poza tym, zwłaszcza na południe i wschód ciągnęły się olbrzymie bagna, gdzie z rzadka tylko rozrzucone były niewielkie wioseczki i przysiółki. Resztą terenu władało niepodzielnie bagno, zwane wówczas Dubowym. Do dziś spory jego fragment ostał się (pod nazwą Zwaniec) i posiada wysoką rangę w międzynarodowym systemie ochrony dzikich miejsc. Jest ostoją ramsarską (sieć tych ostoi chroni od 40 lat najcenniejsze wodno-bagienne ekosystemy całego świata), międzynarodową ostoją ptaków (z ang. IBA), ze względu na liczne rzadkie gatunki ptaków, w tym najliczniejszą prawdopodobnie populację wodniczki, małego wróblaka zagrożonego wymarciem w skali świata. Teren Bagna Zwaniec objęty jest też białoruską formą ochrony przyrody jako biologiczny zakaznik o znaczeniu krajowym. Ma on też swoje biuro z zgrabnym zielonym domku nad Kanałem Białojeziornym.

Wieś Bałota dziś leży w pewnym oddaleniu od tego zakaznika. Wielkie melioracje jakie prowadzone były w czasach radzieckich na Białorusi dotknęły (choć w mniejszym stopniu niż gdzieindziej) także ten teren. Dziś Bałota dzieli od Zwańca dość duży zmeliorowany obszar, a resztki zachowanych naturalnych bagien wokół wsi chroni zakaznik biologiczny „Dywin-Wieliki Lies”.

Mimo niedostępności terenu wojny i zawieruchy nie ominęły go pozostawiając po sobie rany i strupy w postaci mogił i cmentarzy. Tuż obok cerkwi odnaleźliśmy zadbany i ogrodzony cmentarz z I wojny światowej. Nie byłoby w tym nic zaskakującego gdyby nie to, że na nim znajdowały się krzyże i płyty z napisami po polsku: „Nieznany żołnierz Armji Niemieckiej 1915” oraz podobnej treści napisy po niemiecku. Jednak największym zaskoczeniem była dla mnie umiejscowiona w centralnej części cmentarza płyta z napisem po rosyjsku: „Tu pochowano 13 czerwonoarmistów, którzy zginęli w bojach z białopolskimi interwentami w 1920 roku, i 62 żołnierzy Armii Rosyjskiej, którzy padli na polach Kobryńszczyzny w sierpniu 1915 roku. Wieczna Sława Bohaterom!”. Stałem nad tą płytą i położonym przy niej spłowiałym wieńcem, a męcząca, refleksyjna dusza nie dawała spokoju, zwłaszcza po niedawnej rozmowie z sędziwą Białorusinką.

Jeśli Polacy byli interwentami na ziemiach, które przez setki lat stanowiły część czy to WKL-u czy też później RON-u, to kim byli owi krasnoarmiejscy idący nie wiadomo skąd z czerwoną gwiazdą na czapce, na ziemie, które nigdy nie były ich? Bo wszak Rosja carska, którą przecież sami obalili, zagrabiła je suwerennemu państwu w drodze rozbioru? Co poza głodem, gwałtami, grabieżami, mordami i krwią nieśli krasnoarmiejcy ludności nie tylko polskiej ale i białoruskiej dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego? Co dali tym mieszkańcom dawnego WKL, którzy nie mieli tyle szczęścia by po tej właśnie wojnie z „białopolakami” znaleźć się w granicach odrodzonej RP? Ilu najbardziej aktywnych, świadomych i mogących wnieść dużo dobrego w rozwój swojego kraju leży dziś w Kuropatach? Ilu „kułaków”, czyli uczciwych ciężko pracujących białoruskich i polskich chłopów, waliło las gdzieś w tajdze albo kopało złoto czy ołów w Magadanie tylko dlatego, że nie chcieli być biedotą i ośmielili się mieć więcej ziemi niż wydumał sobie jakiś białoręki komisarz w Moskwie?

Wspomniałem wówczas niedawno usłyszane słowa sędziwej babci mojego białoruskiego przyjaciela. Pochodzi ona ze Słucka, tam się urodziła w 1923 roku. Nigdy nie zapomnę tych słów mówionych piękną, płynną (bez żadnych rosyjskich zachwaszczeń) białoruszczyzną przez tę siwą już jak gołąbek kobietę: „Ja nie cierpię tych gadów. To oni w 37 zabrali mojego ojca i nigdy go już więcej nie zobaczyłam. Wszystkich od nas brali, którzy się tylko trochę wychylali, nauczycieli, popów, wszystkich. Nikt z nich nie wrócił już do swoich rodzin. Mieliśmy rodzinę po polskiej stronie kordonu, Żdanowicze się nazywali, on był kolejarzem, to jak tam weszli, to jego też wywieźli, ale on potem wrócił do Polski po wojnie. A nasze gdzie?, leżą gdzieś niewiadomo gdzie zabici przez tych gadów.”

I dźwięczą mi też w uszach weselsze i nieco „z dystansem” słowa piosenki „Krótka historia Białorusi”, białoruskiego barda Wiktora Szałkiewicza: „I znów przyszli zasrańcy/ i popsowali tańcy/ chudyje jak ćwiki/ każut’ szto balszewiki”.

Krzysztof Wojciechowski

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply